Hetmani/18 października

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 18 października
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
18 października.

Już kilka dni temu... Dzisiaj po raz pierwszy mogę pisać.
Gwiazdo ty mego przeznaczenia, życiodajna i śmiertelna, rozgrzesz mnie, powiedz, że mi wolno, choć wszyscy cierpią, choć wszyscy walczą!...
Przccieżeś ty nie rozkoszą tylko, ale i siostrą sprawy naszej? Przecie nic podłego w tobie, z tobą być nie może? — —
Dziwy sprawiasz, jak tęgie wino wypite po dniu wielkiego trudu, które omdlałość przemienia w siłę, a siłę w szaleństwo.
Usta twe nie są słodyczą owocu — upał twej duszy jest w pocałunku twoim.
Nie padasz mi na pierś, jak dziewczę kryjące wstyd swój w ślepocie. Oczy twe świadczą ciągle prawdzie bezwstydu.
Całaś piękna, oblubienico moja...
Co ja piszę? — pieśń Salomonową? — —
Trochę spokoju. Przecie jej tu niema, chociaż czuję jej wzrok, jej zapach, widzę, w jakiej pozie spoczywa...
Tak się musiało stać to, piorunem. Kto naszej miłości przepisał czas do namysłu, obowiązek wahania się? czy zwyczaj? czy literatura?
Przyjechała tu dla mnie. Chwyciła się tam tej misji politycznej, którą mógł przecie wykonać kto inny. Naraża się. — — Bo nosiła w sercu nasze pierwsze wspomnienia, stłumione przez rozum, jednak nieuniknione — jak i ja je nosiłem. Wyznała mi to jednym wspaniałym wybuchem, który kłamać nie może. Życie byłoby kłamstwem, gdyby ona kłamała w tej chwili.
— Gdzieś ty był, dlaczegoś nie czuł, że ciebie wołałam zaraz w pierwszym roku, w drugim, ciągle? — — I nie przyjechał nawet po moich listach! Jedyny jesteś na świecie, który mnie znał i mnie odmówił!
Nie zapisuję moich niezdarnych odpowiedzi.
— Byłeś bezwiedną przyczyną moich szamotań, błąkań, szaleństw... Gdyby nie ty, byłabym dzisiaj spokojną matką rodziny, a może ostatnią z ostatnich, — bom jednak zawsze ciebie oczekiwała, nawet w obcych tobie zapędach...
— Chcesz wiedzieć, czy miałam kochanków? Pytaj — jam cała twoja, z całą przeszłością. Miałam kochanków, a jednak jesteś moim pierwszym...
— Opowiadaj mi i ty, jakie miałeś kobiety, jak cię która kochała. Ja czuję się zdolną zastąpić ci je wszystkie, zagładzić je w twojej pamięci, dać ci rozkosz jedyną, jaką i ty mnie dajesz...
— Chodź do lustra — patrz, jak nasze skóry harmonizują się z sobą, jaka ja mała przy tobie, a ty jaki mi posłuszny — Klęknij...
— Czy ty czujesz, że jest ranek wiosenny? — nie — letni? Takie zapachy są koło nas, jak kwitnącego żyta. A w mózgu ćwierkają ptaki. I zamknij tylko oczy, a zobaczysz przed sobą daleką, niebieską, wesołą przestrzeń. — — Czy zobaczyłeś? — — Ja już znowu pragnę pójść tam z tobą razem — pójdź! — —
— Teraz ode mnie wychodzić nie możesz, musisz zostać do późnego rana, kiedy ludzie zaczną się kręcić po hotelu. Gdybyś był moim mężem... Jak to szczęśliwie, że nie jesteś moim mężem! nigdybyśmy tak się nic kochali w tem niebezpieczeństwie, w tej grozie, w tych czasach... Nie wzdrygaj się, dzieciaku! To twój najpierwszy obowiązek mnie kochać. Sądzisz, że dlatego jesteś opieszałym spiskowcem, gorszym obywatelem? Ach, ty głuptasku! Ja już myślę za ciebie, gdy sobie śpisz w domu, czy w biurze...
Rzeczywiście, myśli nietylko o mnie, ale i o swej misji. Drugiego zaraz dnia po przyjeździe przyprowadziłem zaraz do niej pokolei profesora Rajkowskicgo, Tomiłowa i Helda. Zapragnęła ich zobaczyć po mojem opowiadaniu. Wzywała ich potem jeszcze do siebie. O Rajkowskim mówiła mi z wielkiem uznaniem, Tomiłow także jej się podobał, ale pieniądze oddała Heldowi, pomimo wstrętu, jaki w niej obudziła jego brzydota. I zapewne dobrze uczyniła. Held jest najrealniejszy z naszych działaczy.
Tego samego dnia spotkał się ze mną Tomiłow. Szukał mnie wszędzie, nawet w biurze, gdzie nie byłem, (już tam rzadko kto z nas bywa) aż nareszcie dopadł mnie na ulicy i zaciągnął do pustego kąta w garkuchni.
— A cóż baronesa? ot, towarzysz sławny!
Zęby wyszczerzył jak młody wilk, któryby między stadem owiec zobaczył antylopę. To pewna, że z taką kobietą w życiu swojem nie gadał.
— O co chcecie pytać? kiedy wyjeżdża?
— Ona mnie mówiła. Ja chciał was zapytać, czy ona wam dobrze znajoma?
— Oddawna. — Polka przecie z domu.
— Nu, już ona nie Polka!
— A to skąd pan wnosi?
— Tak... ona może polskiego pochodzenia, ale u niej maniery inne.
— Jak sobie chcecie. To jest pani, która nam dużo pomóc potrafi.
— A ona pieniądze na strajk przywiozła? Spostrzegłem, że Hela nie powiedziała Tomiłowowi o oddaniu pieniędzy Heldowi. Więc się poczułem i ja do dyskrecji w tym względzie.
— Pani P. mówiła, że nasi z Berlina gotowi zasilić nasz strajk i ona może w tem pośredniczyć.
— Kiedy może, niech i daje. Strajk lada dzień.
— Ja przyznam się wam, że niechętnie brałbym pieniądze dla partji z rąk damy.
— A to co takiego? — zadziwił się Łukasz Nikitycz — pieniędzy na dzieło choć od czorta brać, nie to od takiej mileńkiej damy.
— Już ona wie zapewne komu dać. Ma instrukcje.
— Koniecznie, jeśli instrukcja. A ja, żeby ją znał, tak, jak wy, jużby pieniądze wziął. A to ona da jakiemu Żydu, choćby i Heldu.
— Cóżby się stało, gdyby i Heldowi? Pieniądze pójdą zawsze na strajk.
— Strajk wielki będzie, a pieniędzy mało.
Po chwili dodał:
— Ona córka Lorenza Latzkiego, Ekscelencji?
— Tak jest.
— Tak, ja już wiem. Latzki przysyła pieniądze, ale tylko Żydom.
— Tu się mylicie, kolego. Najprzód pieniądze, które proponuje pani P., nie pochodzą od Latzkiego.
— Wszystko równo — pieniądze. Jaż z wami tutaj. Jeżeli pieniądze będą, tak proszę mnie choć na sto głów przez dni dziesięć.
— Udajcie się do Rajkowskiego, albo do Helda.
— Czort z nimi! — zaklął Tomiłow — jak tylko do pieniędzy, tak i partja w wiedomstwo obraca się.
Rozstaliśmy się dość kwaśno.

∗             ∗

Od tego czasu nie spotkałem żadnego z towarzyszów. I wogóle dni pomieszały mi się w rachubie, te dni prawie bez snu, kochane i trwożne.
Bo czasem, szczególniej, gdy zajrzę do biura, ogarnia mnie jakiś fizyczny lęk, który mnie poprostu wścieka na mnie samego. Przecie nie bałbym się wykonać najniebezpieczniejszej akcji, stanąć w szeregach, na barykadach, gdyby zaszła potrzeba. Zdrów się czuję zupełnie, dobrze mi, jak nigdy. Jednak — mam to wrażenie, że chodzę we śnie, a może powinienbym chodzić bacznie i trzeźwo.
Hela czuwa za mnie, myśli za mnie... Hela? kobieta? — — —
Spotkałem wczoraj, po kilkudniowem niewidzeniu, pannę Zofję. Ucieszyła się do mnie, a ja może do niej za mało, bo zapytała złamanym głosem, co mi jest. Chciałem ją odprowadzić do domu.
— Pan teraz bardzo zajęty. Nauczyłam się już powracać sama.
— Pani jeszcze co dzień przychodzi do biura?
— A jakże.
— Wkrótce nie będzie biura, panno Zofjo.
— To jest, rozpoczniemy strajk powszechny? Kiedy? czy pan nie wie dokładnie?
— Czekamy jeszcze na niektóre wiadomości — odpowiedziałem niedbale, aby ukryć własną nieświadomość.
Spojrzała na mnie badawczo. Nie był to zwykły ton naszych rozmów.
Uparłem się jednak odprowadzić ją do domu. Nie wiedziała, ile mnie to kosztowało: trzy kwadranse spóźnienia na oznaczoną przez Helę godzinę. Ale wdzięczna była mi za tę zwykłą przechadzkę bardziej, niż kiedykolwiek. Gdym ją żegnał przed bramą, rzekła mi:
— Więc teraz, panie Tadeuszu, może się zobaczymy dopiero w dniu ostatniej walki?
— Ach, i przedtem jeszcze.
— Niechby tylko przyszedł dzień! — cóż my?...
Smutno jakoś natchniona, prosta i czarna, znikła mi w bramie.

∗             ∗

— Cóż to? zaspałeś?
Tak mnie opóźnionego przywitała Hela w hotelu.
— Nie, moje lwiątko! Pokaż się — — znowu śliczna suknia...
— Najprzód odpowiadać! — rozkazywała, biorąc mnie napół w objęcia, napół pod tak bliską obserwację żem zezował w jej oczy, jak w jedną, ciemną, z ognistemi błyskami przepaść. — Pokaż ręce — pachną jakiemiś taniemi perfumami. — Gdzie byłeś?
Śmiałem się, alem też zrozumiał, że nie można w tej chwili wymienić żadnego kobiecego nazwiska.
— Byłem w biurze. Musiałem potem zobaczyć się z towarzyszem partyjnym...
— Tylko z żadną kobietą! Póki ja tu jestem — z żadną! — — Nie masz matki, ani siostry — z innemi nie wolno ci nawet rozmawiać. Pamiętaj to sobie.
Przekonałem się już i z innych spostrzeżeń o jej drapieżnej, generalnej zazdrości — nie o kobiety tylko, lecz o wszystko. „Nie będziesz miał miłowań cudzych przede mną“. Gdyby do śmiertelnego łoża przyjaciel ranie powoływał, a godzina była przez Helę na naszą schadzkę przeznaczona, i gdybym poszedł wtedy do przyjaciela, poczytałaby mi to za grzech i obrazę. Tak przypuszczam. Kocha bezwzględnie, niepodzielnie. Może i naprawdę, po manowcach i skrętach gorączkowych, kocha po raz pierwszy? Jak potok snujący się przez skały, rwący zapory, który nareszcie wolny runie białą piersią do morza?...
Chciała zwiedzić miasto — nie główne arterje, od Zamku do Łazienek i Marszałkowską, które już przejechała ze swoim konsulem i sama, ale dzielnico ludowe. Powóz czekał właśnie zaprzężony, chciała jechać ze mną, a jam się spóźnił prawie o godzinę.
Wyjechaliśmy w zamkniętej karecie. Wąskie uliczki i rynek Starego Miasta zajęły ją żywo, ale nie zważała na szczegóły budynków, na które zacząłem zwracać jej uwagę.
— To nie na dzisiaj. Ja chcę zobaczyć lud. Jedźmy w najnędzniejsze ulice.
Jechaliśmy przez Senatorską, Miodową, Długą, ku Nalewkom. Chciała widzieć i dzielnice żydowskie. Ja sam, choć byłem tu niedawno, nie poznawałem mojej Warszawy. Po chodnikach, przed sklepami, w większej części zamkniętemi, snuły się lub stały kupy ludzi widocznie gotowych na wszystko, czekających tylko hasła; postacie jakieś nieznane, złowieszcze, z rękoma w kieszeniach, w których przeczuwałeś łatwo narzędzia mordercze. Krzyki powstawały i alarmy krótkie, jak porykiwania morza już rozkołysanego. To znowu było paręset kroków ulicy pustej, niepokojąco cichej, z której ciszy wyłaniał się zawsze żelazny grad po bruku, zwiastun konnego patrolu wojska rozmaitej broni.
Powóz nasz na gumach jechał szybko i cicho. Hela spuściła szybę i rozpatrywała się ciekawie.
— Musi ci się to wydawać bardzo dziwnem po twoim pięknym, jak zegarek nakręconym, Berlinie?
— Dzisiaj to mi piękniejsze — odpowiedziała. — Patrz, jak ci ludzie nas nienawidzą, jak się im oczy palą — — myślą, żeśmy nieprzyjaciele. Owszem, podoba mi się twoje miasto — jest tu historja w powietrzu.
Minęliśmy szybko bazar na Bielańskiej, bramę ogrodu Krasińskich i wjechaliśmy w Nalewki, gdzie zwolnić trzeba było jazdy, taki tłum zalegał środek ulicy. Nie ruch kołowy, ale tłum pieszy krzyżował się w różnych kierunkach wpoprzek ulicy. Wrzaskliwy charkot i zaduch zdaleka już się zapowiadał, aż wjechaliśmy w sam środek, jak w rój cuchnących jakichś owadów.
Rozpędzone wyrostki, grzmiąc krzywemi butami po bruku, na wiatr puszczając długie poły, biegły za powozem, chwytały czarnemi rękoma za ramę otwartego okna karety, żebrząc głosem zbójeckim. Starsi z chodników zdawali się śledzić wynik połowu. Kobiety w brudnych kaftanach, w jedwabnych perukach, starcy z zarośniętemi brodami patrzyli patrjarchalnie ze drzwi sklepowych i pięter.
— Tutaj Żydzi, sami Żydzi... to jest ten wasz straszny proletarjat?... — mówiła Hela, cofając się instynktowo od okna, zarumieniona po uszy, aż spocona od nadmiaru wrażeń.
Jechaliśmy tak jeszcze parę minut, aż odezwała się Hela:
— Powracajmy! to zbyt okropne!
Pochyliłem się i wydałem polecenie woźnicy. Ale nie łatwo było zawrócić w tej kupie, która, gdyśmy stanęli, oblepiła szczelnie powóz. Woźnica się niecierpliwił, fukał, śmignął nawet batem tu i ówdzie.
— Ach, nic bić ich! — krzyknęła Hela gwałtownie stukając w przednią szybę.
I gdyśmy już skierowali się w drogę powrotną, mozolnie przedzierając się przez gęstniejący tłum, przyszła Heli myśl równie serdeczna, jak niefortunna. Z woreczka, który miała przy sobie, dobyła garść srebrnej monety i cisnęła ją przez okno powozu na bruk.
Zrazu nas to oswobodziło. Kilkadziesiąt czarnych grzbietów, sto rąk szponiastych padło na bruk, zbijając się w potwornego, drgającego okami skorupy, żółwia. Powóz tymczasem ruszył kłusem.
Ale nagle ozwał się za powozem wrzask nieludzki pogoni tłumu wyjącego o nowy rzut tego srebra, którego pomacał. Oczy krwawe od pożądania, odkryte kędzierzawe łby, ziejące w ohydnym skurczu usta gońców zaglądały w obie boczne szyby powozu.
Powóz targnął raz, dwa — i konie poniosły.
— Ratuj mnie! — krzyknęła Hela i chwyciła mnie kurczowo za obie ręce.
Przemocą oderwałem jej ręce, chwyciłem ją wpół, bom widział, że się ogląda, jakby chciała wyskoczyć — i tak powstałem trochę, aby spojrzeć przed siebie.
Konie rwały prostą ulicą. Dobry woźnica niezbyt je ściągał, tylko okręcał lejce około dłoni. Dostrzegłem parę przewróconych ciał. Wrzask, który dotąd był za nami, poprzedzał nas teraz, wyjąc rozstępującym się wichrem.
Usiadłem, objąłem mocno Helę, przytuliłem jej głowę oczyma do mej piersi.
— Nie bój się, on zatrzyma — trzeba spokojnie — jestem z tobą, nic nam się nie stanie...
Drżała jednak bardzo i wyrywała głowę do widoku.
Przed ogrodem Krasińskich woźnica zaczął konie stopniowo hamować głosem i ręką. Zwolniły nieco, targały jeszcze, ale już zakręt na Bielańską wykonały gorączkowym kłusem. Na placu Teatralnym uspokoiły się zupełnie.
Hela płakała teraz rzewnie, boleśnie, kryjąc twarz w chustkę i tuląc się do mnie bez oporu. Piłem jej łzy gorące z oczu, nie mówiąc już nic. Jakiś nowy, szalony czar namiętny bił od tej pokonanej przez wzruszenia lwicy.
Gdyśmy stanęli przed hotelem, zakryła twarz woalką, wysiadła pierwsza i szybko pobiegła po schodach na piętro, nie czekając na windę. Ja pogawędziłem jeszcze z woźnicą i powoli, aby nie zwracać uwagi, podążyłem do „naszych“ pokojów.
Hela stała przed lustrem, bez kapelusza, przykładając mokry ręcznik do oczu i do policzków.
— Ładnie wyglądam? co? — Nie myśl, żebym się bała, tylko mnie ten tłum... No, już nie mówmy... Widziałeś kiedy takie czupiradło? — — Ale trudno — znaj mnie już całą — wyobraź sobie, że to od stu pocałunków.
I jak była, rozczochrana, mokra, przez perfumy wonna gorącym zapachem własnym, przysunęła się do mnie, załaskotała mnie całą postacią, a gdym ją objął, przeciągnęła najprzód powoli i silnie ramiona, zazgrzytała jakoś dziko zębami, zanim mi całą siebie rzuciła w twarz, w usta i na piersi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.