Hetmani/8 października

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 8 października
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
8 października.

No! wypadek i szereg wrażeń, które ożywiają mój ponury pamiętnik w sposób niespodziewany.
O godzinie 3-ej popołudniu wręczył mi piccolo hotelowy taki bilecik:

„Przyjechałam. Oczekuję pana natychmiast w hotelu Bristol. Hela P.“

Ognisko jakieś mieszka w tej kobiecie, gdyż zaledwie poczułem jej bliskość, uderzyły na mnie takie żary, jakich — przyznam ze wstydem — nie doznałem już dawno, nawet przy najbombastyczniejszych rewolucyjnych nowinach.
— Będę za pół godziny — odpowiedziałem ustnie chłopcu, upewniwszy się najprzód, że jakaś „pani hrabina“ dopieroco wysiadła z berlińskiego kurjera.
Tylem sobie czasu pozostawił na ochłonięcie, przebranie się i wynalezienie gotowej na wszelki wypadek pozy. Bo wobec tej kobiety odsłaniać się nie można — trzeba z nią politykować.
Wszedłem do narożnego apartamentu, pono najwspanialszego w hotelu. Już graty rozłożone, perfumy specjalne, herbata na stole w pustym salonie. Przeglądam się w lustrze i stwierdzam, że mam głupią minę, nerwowo uśmiechniętą; więc staram się doprowadzić twarz do obojętnej swobody. Zanim mi się to udało...
Szybkie otworzenie drzwi i stanęła we drzwiach trzymając za klamkę, w białym chitonie, skręcona kibicią, z pochyloną głową, rudą falą włosów wysoko uhełmiona, oczyma we mnie wpita wymownemi, jakby ta chwila niema miała służyć do uwiecznienia jej postaci w mojej wyobraźni. Skończona aktorka!
Zbliżyła się potem szybko, podała mi rękę dość pobieżnie, usiadła i wskazała mi miejsce.
— Przyjechałam do pana, ponieważ pan nie mógł do nas. Mam ważne zlecenie od ojca. Oto najpierw jego pismo, które mi pan zwróci po przeczytaniu.
List był do niej, nie do mnie, rodzaj akredytywy poselskiej, czuły i mglisty, właściwie niepotrzebny, bo tylko wyrażał zupełne zaufanie do córki, ze wzmianką zaledwie o widzeniu się z panem S. (ze mną) i przełożeniu mu wiadomej sprawy.
— Słucham rozkazów pani baronowej — rzekłem starając się użyć głosu swobodnie ugrzecznionego.
— Jestem tłumaczem propozycji mego ojca — rozpoczęła pani Paugwitz tonem ministerjalnym, dobrze jednak zastosowanym do nowego rodzaju jej piękności. — Ruch wolnościowy tutaj jest już podobno w tem stadjum, że akcja ostateczna przygotowana — nieprawdaż?
— Trudno mi na to w dwóch słowach odpowiedzieć.
— Proszę odpowiedzieć w dwóch tysiącach słów.
— Postaram się.
Postarałem się głównie o sprawozdanie ostrożne. Tłumaczyłem na język francuski niby artykuł przeznaczony do ukazania się pod cenzurą.
Po wysłuchaniu pani Hela rozśmiała się. Schudła trochę, wymądrzała w swych ponętach, wydoskonaliła je. Śmiech zaś pozostał ten sam, dźwięczący ironją i zmysłowością.
— Panie Sworski! ja nie jestem z dyplomacji. A gdybym chciała nią się bawić, to nie z panem. Myśmy przecie starzy przyjaciele? Zapomniał pan?
— Według pani ostatniego rozkazu — zapomniałem.
— Pomówimy jeszcze o tem — rzekła z nagłym smętkiem, który mi przypomniał jej oczy mieniące się z innych przyczyn. — Ale tymczasem mam dla pana bardzo realną propozycję — przywożę panu pieniądze.
— Pieniądze?! — skoczyłem na krześle.
— Nie dla pana — łagodziła pani Paugwitz zbyt obcesowy brzęk tego złota — ale od nas dla was — na wasze cele — subsydjum do dyskrecjonalnego użycia przez naczelników partji.
— To wymaga porozumienia się z nimi, pani baronowa — ja tych pieniędzy nie podejmuję się im wręczyć.
— Przecież miał pan zakładać dziennik? — lub zreorganizować istniejący? — — lub wreszcie na propagandę i agitację potrzebujecie — —? Nie jest to tymczasem wielka suma — 5000 marek. Możemy się zobowiązać do znacznie większych.
— Pozwoli pani, że odpowiem jej dopiero jutro, albo przyślę kogoś bardziej upoważnionego.
— To pan nic nie znaczy w partji?
— Ach tak... jestem raczej sympatykiem...
Wsparła podbródek o rękę, patrząc na mnie z wyraźną ironją:
— Odkrywam w panu nieznane mi finezje: ostrożność tam, gdzie trzeba szczerości i bezinteresowność tam, gdzie trzeba brać.
— Ale namysł w poważnej kwestji czyż nie przystoi?
— Przystoi, przystoi. Zresztą zostanę tu kilka dni. — — Nic się pan nic zmienił.
— Pani zaś owszem.
— Doprawdy?
— Tyle, ilo potrzeba było do wykończenia obrazu.
— Może jestem „szeroko malowana“, jak pańskie Rembrandty? co? — Masz pan.
Zmoczyła śliną chustkę, wytarła nią brwi i rzęsy, które rzeczywiście nie puściły farby.
— Masz pan!
I rzuciła mi chustkę przez stół.
Cóż miałem robić? Rozpatrzyłem, podziwiałem i wąchałem batyst.
— Panie! panie! proszę nosa w moją chustkę nie ucierać! Mam tylko jedną, zapomniała właśnie służąca.
Zaraz uczyniło się wesoło i rozmowę o tej subwencji odłożyliśmy do jutra.
Pani Hela nabrała, razem z wyrazistością oczu i ust, tej dezynwoltury, która cechuje kobiety zupełnie pewne swego panowania nad zmysłami mężczyzny, a także manier, uchodzących za najwyższe, tych, które wzniosły się już ponad kunsztowną kokieterję i bujają w dziedzinach niekrępowanej prostoty.
Powstała i wyprężyła całą postać obleczoną w lekką, białą wełnę, czy szorstki jedwab; ujęła się w biodra przeciągając się zgrabnie naprzeciw lustra.
— Nie, nie zmieniłam się... może trochę urosłam i schudłam? — — Wie pan? ja mam tyle żeber, co mężczyzna, nie jak kobieta — — o! można policzyć.
Obciągając jedną ręką luźną suknię na wyraźnych okrągłościach gorsu, drugą przesuwała po żebrach, licząc:
— Raz, dwa, trzy, cztery — dalej nie można, bo się gubią — — I reszta w linji! — dodała, strzępnąwszy w dół dłonią po całym froncie.
— O ile wiem, związek pani z baronem nie został pobłogosławiony... przedłużeniem rasy? — wtrąciłem, aby nie zalegać w koncepcie.
— To mi się podoba! to przynajmniej szczerze! Zna się pan na linjach.
Ale, czy miałem minę zbyt lekceważącą? — pani baronowa zmitygowała się nagle i usiadła.
— Dobrze czasem pośmiać się... dawno mi się to nie zdarzyło. Małżeństwo oprócz swych przymusów, śmieszności, ma i momenty tragiczne.
Podniosłem tylko brwi, jak człowiek nieświadomy i nie odważający się pytać.
— W dotychczasowym ustroju społecznym — my dobrze wiemy, jak wadliwym — kobieta nie ma innego sposobu życia i działania, jak wyjść zamąż.
— To niewątpliwe. I długo jeszcze tak będzie. Czy pani myśli o prawodawstwie rozwodowem?
— Dużo myślę o tem — — ale teorja to nudna rzecz między nami. Mówmy o sobie. Chcę panu opowiedzieć moją historję od owego czasu.
— Serdecznie mnie to zaciekawia — odrzekłem szczerze.
— Pan wtedy miał mi za złe, żem za pana nie wyszła?
— Ano tak... ale i o tem zapomniałem.
— Nie; już dosyć tej pięknej konwersacji. Jesteśmy doskonale wychowani, to się nam przyda gdzieindziej. A teraz rozmawia z sobą dwoje ludzi wzniesionych ponad poziom. Chciał pan powiedzieć, że temu lat sześć ożeniłby się ze mną, gdybym na to zezwoliła, liczył pan na mnie przez 48 godzin — dzisiaj zaś dziękuje Bogu, lub sobie — co pewniejsze — że się stało inaczej.
— Wykład mojej ewolucji psychicznej — odrzekłem — zbliżony może do prawdy, ale pozbawiony wszelkich złudzeń. A żyje się także złudzeniami; są ono winem życia.
— Szukajmy najprzód szkieletu realnego w sobie i w doświadczalnych przez nas objawach cudzego życia. A złudzenia o których pan mówi — to rozkosz fizyczna, która także bez szkieletu realnego nie obejdzie się.
— Pani lubi filozofję?
— Namiętnie! Nawet powiedział mi profesor Gans, którego często widuję... Ale poco to? — Lubię także — pasjami! — czuć w ręku ster losów wielkiej ilości ludzi, prowadzić ich tam, gdzie ja chcę. Urodziłam się na wielkorządczynię.
— — Niech pani wypromuje barona Paugwitza na kanclerza państwa niemieckiego.
— To bydlę!
— Ha, przepraszam, nie przypuszczałem.
— Tyle z niego pożytku, że ma stosunki u Dworu, których czasem także mi potrzeba.
— To pani ma, jak widzę, bardzo szerokie plany?
— Bardzo. Mówić o nich będziemy dużo, bo pan tu przecie jest na moje usługi?
— Według sił i możności.
— Mam także zamiary, które pana będą gorąco obchodziły. Chcę tutaj przyłożyć rękę do ostatecznego spełnienia waszych pragnień.
— Sądziłem, że ojciec pani?
— Działamy w zupełnem porozumieniu.
— Więc może i te pieniądze... pochodzą w części od pani?
— To nie, ani od mego ojca. Pieniądze spiskowe są zawsze bezimienne — trzeba o tem pamiętać — i pan musi wiedzieć?
— Ach, ja nie jestem spiskowcem.
— Doprawdy?! — — utkwiła we mnie spojrzenie zawiedzione, z odcieniem pogardy — pan tylko, jak artysta, przygląda się rewolucji?
— Przestałem być artystą.
— Więc czemże pan jest?
— Sobą.
Złączyła dłonie i zakołysała ramionami, bez odpowiedzi, ale zrozumiałem, że pomyślała o drobnej mej postaci moralnej. Ja przerwałem milczenie:
— Ale pani się stała rewolucjonistką?
— Czy mi w tem nie do twarzy? — rzekła, powstając znowu i obciągając na sobie chiton, a ręką szkicując z włosów niby czapkę frygijską.
— Czapka nawet trochę czerwona — dodała, śmiejąc się do mnie gorącemi usty i oczyma, pozując znowu na posąg możliwie grecki i nagi.
— Bogini Rozumu.
— Już mi to powiedziano, ale właśnie chciałem od pana to usłyszeć.
Poszła przed lustro, poprawiła jeszcze włosy, stanęła bokiem, to znowu frontem, aż się uspokoiła, usiadła i rzekła dobitnie:
— Pan jest pierwotny (Vous etes un primitif).
— No? dlaczego?
— Bo pan myśli o mnie: ładna kobieta, ale bawi się w rewolucję, jak lalka.
— Do połowy prawda.
— Całość fałszywa. Nie jestem ładna, mogę być czasem...
— Piękna.
— Porywająca — — i to w każdem znaczeniu wyrazu. — — Pan nie zna kobiet, ani ich sposobów działania. Uśmiech kobiety może być więcej wart, niż wasz artykuł, lub memorjał.
— Więc te uśmiechy, któro dzisiaj podziwiam, to memorjały?
— Nie, to proste uśmiechy, do pana. Pan mi się Podoba, bo jest Polakiem — ja się czuję często Polką — bo pan wrażliwy, rozumie moją stronę zewnętrzną 1niektóre objawy mojej psychy — estetyczne. Zresztą za mało się znamy, musimy poznać się lepiej. Przyjdzie pan do mnie wieczorem, i jutro i pojutrze, dopóki tu będę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przyszedłem wieczorem. Ubrana była w inny znowu szlafrok, barwy pompejańskiej, niby w zwietrzałą purpurę. Ramiona miała nagie, różowo-złote, włosy utrefione jakoś po starożytnemu. Sybilla — nie zwyczajna pani w podróży. Ale z tych wszystkich póz i przebrań wyłuszcza się zawsze kobieta śliczna, chuda w wiązaniach, jednak pełna we wszystkich linjach ponęt, odurzająca subtelnym zapachem, niby bezpośrednim.
Zastałem u niej wicekonsula niemieckiego, bardzo grzecznego młodzieńca, z którym razem wyszedłem. Rozmowa toczyła się o stosunkach towarzyskich w Berlinie, a jeżeli o polityce, to w granicach wiadomości dziennikarskich. Pani Hela traktowała nas obu z równą uprzejmością, mnie jako świadka swego dzieciństwa i nawet dalekiego krewnego. Oczywiście, że nie przeczyłem. Rozkoszna baronowa dała mi próbkę swej sztuki przyjmowania w salonie, łączenia węzłem swobody i pozornej zażyłości ludzi spotykających się po raz pierwszy.
Pani Hela w Warszawie — to wypadek iście rewolucyjny dla mnie. Znaczenia politycznego jej przyjazdu dotąd jeszcze nie oceniam należycie, ale czuję już jej akcję — na własnej skórze. Przez jeden dzień rozbawiła się dusza we mnie. Gdybym był sybarytą, cieszyłbym się. Bo mi świat wypiękniał: nie tylko w nim spisek, prawa ludu, biurokracja, panująca groza i mętna nadzieja; naraz mi w powietrzu zapachniały kwiaty rozkoszy.
A ta pani to nie Westalka, ani bogini Rozumu... Ale posiada ogromną siłę kobiecości, tej potęgi kosmicznej, którą my, mężczyźni, rozdrabniamy na nasze szczęścia i zadowolenia. Taka Dalila...
Jej rozmowa to nie szczebiotanie. Powiedziała mi parę rzeczy zastanawiających, naprzykład to, że my | nie rozumiemy sposobu działania kobiet. Kobiety, jak i dzieci, pojmują jasno, czują silnie, ale niedosadnie się wyrażają; jak dzieci, potrzebują zabawy, pustoty W ruchu i w wyrazie. To, że pani Hela przybiera dla mnie różne posągowe postacie, że się chwali i sama sobie przygląda — to właśnie może być jej naturą. Bywają kobiety z natury teatralne. Myśli jej i zamiary mogą być przytem rozumne. Powierzchowny tylko człowiek uważa za mądre jedynie słowa wymówione z poważnym układem twarzy i postaci, za lekkie słowa pełne śmiechu. Bywa wręcz przeciwnie. A już specjalnie piękna kobieta ma swój uśmiech generalny na wszelki użytek.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.