Hetmani/22 października

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 22 października
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
22 października.

Ranek po tej nocy, do końca nieprzespanej, zobaczylem w mojem mieszkaniu, pierwszy tutaj od dni kilkunastu. Jesień posunęła się przez ten czas, ale bardziej jeszcze postąpił rok polityczny. Czy ku wiośnie? — nie wiem. Jednak wzrosła ogromnie moc ludu, jego zaciętość i odwaga. Ten lud, okuty jeszcze i tratowany, już przeważa. Drwi sobie z ostatniej nędzy, gotów na wszystko, organizuje się żywiołowo. Jeżeli przeżyje — odetchnie; jeżeli zginie — dzieci doczekają.
Ulica jeszcze dziwniejsza za dnia, niż w nocy. Noc zupełnie głuchą w mieście czasem się widziało; takiego dnia — nigdy. Wszystkie sklepy zamknięte, kuchnie Publiczne pogaszone, zupełny brak turkotu kół czyni powietrze lepszym przewodnikiem szmerów. A szmery złowrogie są; rozmowy dźwięczą gorącym szeptem, nikt się nie śmieje; konie tylko stróżów starego porządku szłapią zrzadka po bruku, strzygąc uszami na tę znaczącą ciszę, stropione, jak i jeźdźcy. Piesza porcja także miękka, ugodowa, albo wystraszona. Psi to obowiązek teraz, wojna podjazdowa bez nadziei laurów. A gdy zadudni coś rozgłośnie, to z pewnością wóz aresztancki. Śpieszy niemal w cwał, jakby z obawy przed odsieczą ludu.
O godzinie 8-ej poszedłem do naszego naczelnika, Słonimskiego. O dorożce lub tramwaju nie było nawet wieści, a pilną miałem sprawę i kawał drogi. Ludzie na przedłużonej Marszałkowskiej i na jej przecznicach krążyli inni, niż zazwyczaj. Nie było ani kucharek, wracających z targu, ani biurowych urzędników z tekami, ani sztubaków. Ci, którzy szli, sami prawie mężczyźni, świętowali gorączkowo i ponuro. Trzeba przyznać, że wyglądają nasze ulice jakby pełne ludzi wypuszczonych z więzień. Bardzo wiele Żydów w kubrakach i długich butach; chałaciarzy nie widać tutaj. Wojownicze typy „Bundu“ dozorują ścisłego wypełniania strajku. Widziałem parę scen zdzierania liberji z dorożkarzy jednokonnych, którzy wyjechali sobie na chybi trafi — a nuż się uda na obiad dla siebie i dla konia zarobić? Byli to najnędzniejsi. Zdarto z nich kapoty, powywracano poduszki — niejeden i kijem oberwał. Wracali więc do domu skuleni, razem z koniem i karyklem podobni do długiego, ledwie ożywionego szkieletu. To są napewno pierwsze ofiary strajku: ludzie, ani konie dzisiaj jeść nie będą. Ale nie pora się rozrzewniać nad drobiazgami nędzy osobistej. Zbiorową nędzą walczymy o pomyślność zbiorową.
Zastałem Słomińskiego ubranego, jak do biura, choć biuro już drugi dzień zamknięte. Pił kawę i gorączkowo przekładał papiery; twarz miał barwy świeżej oliwy nicejskiej.
— Napij się kawy, panie Tadeuszu, póki jest. Na mieście nie dostaniesz. — — A te papiery... czy pan myślisz, że oni po domach trząść będą?
— Jacy oni?
— No, oni — czy ja wiem? z góry, czy z dołu, czarni, czy czerwoni. — — Wiem, że przecie u nas „czarnych sotni“ być nie może, a i żandarmi do ludzi spokojnych.. Ale zawsze trzeba być na wszystko przygotowany.
— Panie naczelniku, mam interes. Pan ma przecie urzędowe stosunki z ratuszem i policją.
— A mam, naturalnie. Tylko, czy wypada je dzisiaj użytkować? czy toby nie pociągnęło represalji... z tam tej strony?
Tak drżał o swą skórę, że przytomność stracił.
— Nie o tem chcę mówić, panie naczelniku. Chodzi o uwolnienie jednego więźnia.
— Bój się pan Boga! Toć oni mnie wezmą w podejrzenie, jeżeli będę się wstawiał! Może być i u mnie rewizja, zapakują i zapomną... Tak, panie, kolegę Danielewicza...
— Ależ, panie naczelniku, można przecie choć zapytać!
— Można... hm, można. — — A jak się nazywa? — rzekł cicho, zamykając drzwi, jakby się bał własnej rodziny i służby.
— Wojciech Piast.
— Wojciech Piast w Warszawie?! Przecie w Paryżu... w Krakowie! — — Kiedyż przyjechał?
— Nie wiem. Ale spotkałem go przeszłej nocy na ulicy, aresztowanego. Prowadzono go w kierunku ratusza.
— Ej?... przyśniło się panu?
— Ręczę za to.
Słomiński zaczął wielkiemi krokam i chodzić niespokojnie, czoło ocierał chustką. Chudł mi w oczach.
— Piast! no proszę, Wojciech Piast.
Zatrzymał się nagle i wyprostował, jakby gotów na męczeństwo:
— Zatelefonuję.
— Nie wiem, czy tak można?
— No, zapytać tylko, czy pan policmajster może przyjąć.
— Aha.
Wziął więc trąbkę od telefonu, robił długo łopatkami, jakby chciał godną przybrać postawę przed tym groźnym aktem woli — — wsłuchiwał się — — wzdychał — — aż odwrócił się do mnie:
— Może i telefony zastrajkowały?
— A no, pewno.
— Niech ich wszyscy djabli! — wykrzyknął Słomiński odważnie, rad zapewne, że niemożliwość uwalnia go od bohaterstwa.
— Trzeba pójść piechotą, panie naczelniku.
Spojrzał na mnie jak na wroga i rozpoczął znowu wędrówkę po pokoju.
— Jednak ta ulica, panie... ja nie jestem tchórzem, ale narażanie się wobec bliższych obowiązków...
— Ależ, panie naczelniku! Ulica bardzo wesoła, o przejechaniu kogokolwiek mowy niema, powietrze pyszne...
— Co? — uśmiechnął się blado Słomiński.
— Naprawdę, niema najmniejszego niebezpieczeństwa. Przyszedłem tu pieszo z Hożej i bawiłem się tylko obserwacją. Możemy pójść razem.
— Kiedy tak, to idę.
Poczciwość jednak przemogła.
Ulica w śródmieściu była tylko banalnie pusta, lecz nie groźna; sklepy pozamykane dawały jej pozór święta, krążyły nawet rzadkie powozy, wprawdzie tylko urzędowe, lub „wyższego towarzystwa“. Łamistrajków nie śmiano karcić w pobliżu ratusza i pałaców wyniosłych strażnic starego porządku.
Gdy Słomiński wszedł do apartamentów ratuszowych, ja krążyłem po placu Teatralnym. Nie było nawet ucieczki do cukierni pod Filarami, na głucho zamkniętej. Musiałem więc legitymować się przed licznie tu zgromadzoną policją, że czekam na naczelnika, który poszedł do policmajstra.
Po dwudziestu minutach wypadł Słomiński z bramy, radośnie podniecony:
— Niema Piasta między więźniami! Sam widziałem listę aresztowanych poprzedniej nocy. O! jest ich tam dużo i naszych znajomych! Ale Piasta niema. Sprawdziliśmy i w dawniejszych rejestrach.
— Może „ochrana?“
— Komunikują spisy. Zresztą policmajster dał mi słowo, że takiego więźnia niema.
Słomiński był upojony swym czynem bohaterskim. Bądź co bądź spełnił swą obywatelską powinność. A nie wiem, czy na ten wysiłek nie potrzebował takiej dozy woli i poświęcenia, jak inny na istotnie ryzykowną Wyprawę. Zasługę mierzyć można także fizycznem uzdolnieniem do niej.
Uścisnąwszy dłoń naczelnika, poszedłem jednak dalej. Tomiłow będzie wiedział — on ma stosunki z samym djabłem.
W restauracji żydowskiej, gdzie bywał często Łukasz Nikitycz, otwartej dzisiaj chyłkiem od podwórza, podano mi przypuszczalny inny adres. Tam go złapałem.
Pijany był od rana; jednak napój zdawał się zaostrzać w nim zdolności i rozwijać loty jego ducha. Gdy mnie zobaczył, skupił odrazu twarz rozgrzaną, wziął ją w karby — tylko oczy pałały mu nadzwyczajnie.
— Musicie oddać mi przysługę, towarzyszu.
— Co chcesz, brat!
Mówił mi „ty“ wbrew zwyczajowi, ale słuchał pilnie.
— Uwięziono wczoraj w nocy kogoś... ważnego. Trzeba wiedzieć, gdzie on siedzi.
— Nie trudno. — Jak jego familja?
— Wojciech Piast.
— On tu? — nu, nie mówiono. — — On wszak nie z naszych, on pan, kniaź?
— Jeżeli go znacie, to musicie wiedzieć, że to wielki rewolucjonista.
— Znać ja jego nie znam. Słyszał. Cóż on taki wielki?
Charakteryzować tu naprędce pana Piasta nie chciałem. Powtórzyłem tylko:
— Wielki, odwieczny rewolucjonista.
— A kogoż on zabił?
— No... był w powstaniach, na wojnie...
— Inna sztuka. — — On wam tu potrzebny?
— Zawsze potrzebny. A także trochę mój krewny.
Isz, kakoj! — z kniaziami krewny. — A mnie wszystko równo, czy on kniaź. Byli i u nas kniazie dobre, Krapotkiny! — niczego sobie po części teorji. Tylko już nam dzisiaj trzeba innych. Broszury drukować w Londynie, w Zurychu — głupstwo! Rączek potrzeba — wo — na dzisiaj.
Rączki ma sam jak ze stalowych wężów splecione.
— Prawdę powiedzieć, wy nie rewolucjonery. Wam tylkoby awtonomja, szkoły, biały orzeł na ratuszu, piosenka, a potem — choć i biurokracja na polski ład. Co innego u nas dzisiaj na rozumie.
— Przecie idziemy z wami, za naszą i waszą wolność.
— Tak — wy ludzie dobre, chcecie żeby każdemu był kąsek — ale nie to...
— A czegóż wy ostatecznie chcecie? Przewrotu, żeby była nareszcie sprawiedliwość i porządek.
— Porządek?! Plwać mnie na porządek! W porządku tak i rozkruszysz się, jak ziarnko żyta we młynie — i tyle twojego życia. Mnie trzeba, żeb’ dusza pohulała.
— To jest: chcecie przewrotu, żeby w nim każdy mógł rozwinąć swoje instynkty... no, albo dopiąć ideałów?
— Koniecznie! Jak będzie rzeźnia, że aż ziemia krwią popłynie, a niebo dymem zaciągnie, tedy każdy mały, przyciśnięty Łukaszka wyda z siebie wielkiego Łukę — tedy będzie życie!
— No, uda się — a potem?
— Nie zostanie krowopijców ludu, ani kapitalizmu, ni fabryk przeklętych, ni roboczego trudu dla bl... czynowników.
— Nie pozostanie nic. Ale potem cóż będzie robił Łukasz Nikitycz?
— A cóż? będzie cicho, to choć spać — — albo i Hospodu Bohu pomodlić się.
To są tarany do przewrotu jedyne.
Pilno mi jednak było dogadać się z Tomiłowem do mojej sprawy specjalnej i zapytałem powtórnie, czy może się dowiedzieć o Piaście.
— W mig — ja tylko na Czeremuchina świsnę, który z ochraną tam... Do wieczora będzie raport choć na herbowej bumadze.
— Ja się wam za to postaram o trochę pieniędzy na strajk — rzekłem nieostrożnie.
Tomiłow zachmurzył się i byczy kark wyprostował:
— To wy mnie sześć dni temu nazad na strajk nie dawali, a dzisiaj wziątkę za robotę dla kniazia? Merci Mossie! u mnie już pieniądze swoje jest.
Wyciągnąłem do niego rękę serdecznie:
— Przepraszam was, towarzyszu. Przecie na strajk, nie dla was!
Odrazu udobruchał się:
— Nie, brat! — tak ty za karę moją wódkę będziesz pił.
Musiałem wypić kieliszek. A Tomiłow nabrał po wypiciu jeszcze trochę blasku do oczu i powstał:
— Wieczorem o 9-ej na temże miejscu. — — Już idę.

∗             ∗

Wieczorem mój Łukasz zjawił się punktualnie. Patrzył na mnie jakby trochę podejrzliwie:
— Niema waszego kniazia ni w turmach, ni w ucząstkach. I w Warszawie pewno niema.
— Jakżeż?! na własne oczy go widziałem prowadzonego przez żołnierzy pod bronią.
Tomiłow jeszcze mnie badał oczyma, potem zamyślił się:
— Nu, tak on może pod drugiem nazwiskiem?
— A prawda. Tam do licha!
— Uspokójcie się. Ot mam spis wszystkich aresztowanych „iz znati“ (z osób znakomitszych). U niego figura dobra?
— To napewno. Za włóczęgę, ani za złodzieja nikt go nie weźmie.
— Tak on musi tu być zapisany, jeżeli popadł się.
Przejrzałem spis, uważając pilnie i na pseudonim, który pamiętałem z Berlina. Nie było go. A lepiej jeszcze, że wszystkie spisane osoby znałem albo osobiście, albo z nazwiska i zajęcia.
Obym się pomylił!... chociaż to niemożliwe.
I czuję dotąd, że On tu jest.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.