Hetmani/29 października

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 29 października
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
29 października.

Tydzień upłynął zupełnie nowy. Chwila teraz każda jest niespodziewana.
Strajk nie sfolgował ani na godzinę, trwa i w Rosji, bo depesze urzędowe stamtąd przychodzą, urzędowemi zaś nazywam nasze. Jesteśmy pod panowaniem Związku.
Charaszo, da nie so wsiem“ — jak mówi Tomiłow.
Albowiem trzyma nas w garści de facto stary system, porywa nam codzień kogoś. Coraz to ktoś zniknie ze znajomych, po cyrkułach katują ludzi, nie stwierdziwszy nawet tożsamości, cóż dopiero winy! — No, i my nie owieczki; nasze browningi powalą od czasu do czasu kogoś, tylko znowu djabel chyba, nie Pan Bóg kule nosi. Legnie tam jakiś młody sołdat, zagnany do Warszawy gdzieś z Orenburga, jakiś policjant, siepacz podrzędny, wykonawca wyroków sędziów piekielnych, którzy siedzą nietknięci pod ziemią. To jeszcze, jak w każdej wojnie: los niezdarnie, czy przekornie wybiera ofiary. Ale inne rozmyślanie, gdy się ma czas myśleć, zawiera w sobie rozpaczliwie mętne wnioski.
Panuje nam Związek, niby skonfederowany naród. Czekamy zaś na ustępstwo, na łaskę rządu, który chcemy obalić — —?? Więc przypuśćmy, że nam ten rząd da wszystko, czego żądamy — czy będziemy zadowoleni, choć ci sami mniej więcej ludzie pozostaną przy władzy? — Albo ich w następstwie usuniemy? Więc domagamy się ustępstw od tych, których mamy potem usunąć? — — Jest jakiś zasadniczy fałsz i słabość i niewczesność w całej akcji.
Przewrót dla przewrotu — ten możemy sprowadzić. Morze krwi, dymy pod niebo, jak mówi Tomiłow. Ale krew będzie nasza, dymy z naszych domów — Wolę o tem nie myśleć. Nie ja, nie my zrobiliśmy tę rewolucję. Rosjanie. — — —
Czy tylko Rosjanie?
Pokazała mi Hela broszury polskie, drukowane w Berlinie, które świeżo przyszły, niewiadomo jaką pocztą. Broszury są socjalistyczno-rewolucyjne — to mi oczywiście nie zawadza — ale poco w nich taka doza nienawiści przeciw narodowcom naszym? Zapewne, nie pójdę pytać o radę profesora Łokietka, albo Apolinarego Budzisza, lecz nie zaczniemy przecie tępić swoich narodowców, aby się stało zadość doskonałości teorji Marxa, której oni nie rozumieją. I jeszcze co innego w tych świstkach: wyraźna idealizacja Żydów i filosemitów w przeciwieństwie do reszty świata, podawanie wszystkiego, co żydowskie, za postępowe i zbawcze, wszystkiego zaś, co Żydom przeciwnie, za godne wytępienia. Narodowcy polscy są, według tych autorów, takimi samymi wrogami ludu i ludzkości, jak rząd rosyjski; ciągle nawet czytam insynuacje, że rząd i endecja idą ręka w rękę. Szerzenie takich fałszów ubliża szerzycielom i gmatwa pojęcia o rewolucji.
Dlatego nie podjąłem się rozpowszechniać tych berlińskich broszur — i o to poróżniliśmy się z Helą.
— Ty jesteś właściwie trochę tylko okrzesanym polskim nacjonalistą — rzekła mi kwaśno.
— Jestem socjalistą, ale Polakiem.
Hela przybrała jedną z tych póz kocich, w których celuje. Przysunęła swe krzesło zupełnie do mojego, zrzuciła pantofelki i bose stopy postawiła mi na kolanach. Skulona w kłębek, przejrzysta w cieniach lekkiego szlafroka, gładziła mnie obiema dłońmi po twarzy:
— Chcesz, abym ci powiedziała, kim ty jesteś?
— No, powiedz!
— Jesteś bardzo miły, kochany, głupiutki, jak każdy Polak narodowiec. Kocham cię właśnie dlatego.
— Tylko dlatego?
— O nie; także za nasze... (tu już używa wyrazu, który jedynie my dwoje rozumiemy).
— I tylko za to, moje Heli? — pytałem rozmazgajony.
— A zacóżby jeszcze?
Cofnęła nerwowo swe cztery łapki i usiadła sztywniej.
— Nie mogę cię przecie kochać za twą wartość konspiracyjną. W tem jesteś do niczego.
Zniecierpliwiłem się:
— Tak, bo tybyś chciała, żebym raptem stał się twoim agentem politycznym w Warszawie.
— Jakto agentem? — zmrużyła oczy złośliwie.
— To jest: wykonawcą twojej woli.
— A ty myślisz, że jesteś rozumniejszy ode mnie?
— Wiesz co, że sprzeczać się, jak dzieci, kto ma więcej rozumu...
— Owszem, to konieczne, abyś wiedział. Masz tam jakiś rozum do literatury, ale życiowego rozumu ani za grosz.
— Doprawdy?
— Mierzysz wszystko niby sumieniem, które nie jest tobą, tylko zbiorkiem różnych morałów nauczonych. Taka sumienność jest synonimem słabości.
I tak dalej. Naturalnie było to powiedziane pół żartem, pół z gorączki w sprzeczce. Nie biorę tego bardzo na serjo.
Jednak sprzeczki zdarzyły się parę razy w tym tygodniu, bo Hela, choć rozkosz sama, jest trochę zarozumiała i despotyczna.
Miałem nieszczęście przejść przez kilka ulic z panną Czadowską. Hela nie mogła nas widzieć, więc ktoś jej doniósł. Kto? — dotychczas nie wiem.
Przyjęła mnie tak lodowato, żem wspomniał mój wyjazd niegdyś z Berlina i wogóle wydała mi się Hela obcą i nieznaną. Nie zapierałem się, widząc, że jest dokładnie powiadomiona, nie poczuwając się zresztą do najlżejszej winy.
— Więc pan odważył się mnie obrazić?
— Nie, pani, bynajmniej.
— O tem ja będę decydowała, nie zaś pan ze swoją towarzyszką zabaw pozabiurowych.
— Panna Czadowska jest moją koleżanką, urzędnikiem.
— I markietanką waszą obozową.
— Nie spodziewałem się, aby pani chciała ubliżać kobiecie biednej, pracującej i wzorowo uczciwej.
— Ach tak? będzie jej pan bronił? Nie wobec mnie, proszę. Bądźcie sobie szczęśliwi we dwoje, bez mojej wiedzy.
— Powtarzam, że jest to mniemanie błędne i niegodne pani.
— Znowu ja sądzić będę o tem, nie pan. Ta jakaś panna mi się nie podoba — i basta.
W tym tonie rozmowa przydłużyła się niepomiernie i zatruła parę godzin naszych. Zazdrość rozumiem w kobiecie kochającej, jednak nie taką, która ma swe źródło w niepohamowanej pysze. Zazdrość jest właściwie brakiem ufności w szlachetność uczucia, jest wogóle chorobą miłości. Skłonność zaś do poniżania urojonej naw et rywalki nie należy do najpiękniejszych kobiecych instynktów.
Trzymała mnie jednak Hela tego dnia u siebie, przeszkadzając nawet wykonać jedno pilne zlecenie, które miałem od partji. Gdym się chciał żegnać, osadzała mnie na miejscu takiem zdaniem:
— Będzie czas jutro, bo ja postaram się jutro wyjechać; a panna Dodoska (umyślnie przekręcała nazwisko) nie wyjedzie, może trochę poczekać.
Po długich i nieznośnych godzinach przyszło nareszcie pęknięcie tego głupiego naprężenia. Przyszło bez powodu, bez rozumowania — poprostu Eros przypiekł nam zbyt blisko skórę swemi żarami.
— Hela!
Rzuciła na mnie obie ręce gwałtownie, poczułem zakrzywione jej różowe pazurki.
— Mój jesteś?
— Ależ twój, niepodzielnie twój! Nie psujmy przez dziecinne kaprysy...
— No, pamiętaj! bo gdybyś... Już, już nie mówię. Pocałuj mnie — o tu — całuj mocno, mój ty...
Aż do łez i zapomnienia całego świata. Ktoby chciał sztucznie odnowić szał pierwszego uścisku, niech się uprzednio pokłóci z kochanką.

∗             ∗

Ciernie do naszej dziwacznej sielanki dorzuci czasem sytuacja materjalna wynikająca z rosnącego ciągle despotyzmu strajku. Nie mamy świeżego chleba, codzień ubywa czegoś z alimentów: to owoców, to jarzyn. Przedwczoraj kuchnia hotelowa zastrejkowala na dobre — nie można było dostać nic ciepłego oprócz jajecznicy i herbaty. Opowiadano, że bojowcy wpadli z browningami do kuchni i wypędzili wszystkich kucharzy; gotowano ukradkiem na piętrach. — Kiedyś znowu Helę głowa zabolała i nie można było kupić w pobliżu proszku antipirriny, bo większa część aptek uległa bezrobociu. To już niedorzeczność, zwracająca się bezpośrednio przeciwko ludności miasta, kaprys strejkowy bez sensu.
Ja znoszę łatwo niewygody, ale Hela lubi i dobrze jeść i mieć wszystko na zawołanie. A gdy dzisiaj zastrejkowala stacja elektryczna miejska i hotel pogrążył się w ciemności, gdy rozeszła się nadto pogłoska o przerwaniu wodociągów, Hela wpadła w zupełnie zły humor.
— Jeżeli nie będę miała wody do kąpieli, to już przechodzi wszelką cierpliwość. Powinieneś był mnie ostrzec, jaki będzie ten wasz strejk.
— Jakże mogłem przewidzieć?
— A od czegóż wasze organizacje? Trzymacie ruch w ręku, czy nie trzymacie?
— Ruch taki jest nieobliczalny; tu niema norm, to pomysł rewolucyjny pierwszy raz użyty w tych rozmiarach.
— Tylko w barbarzyńskich krajach może być takie wykonanie! Niech tutejsza biurokracja nie ma co jeść, niech się wasz proletarjat nie kąpie, ale za cóż ja? — — Udam się do mego konsulatu.
Jakoż sprowadziła do siebie znowu i konsula i Tomiłowa i nawet Helda.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.