<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 1 listopada
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
1 listopada.

Dzień ogromny, długi, pełny!
Jakby się klimat odmienił i wiosna wybuchła, jakby pieśń i szał stały się życiem naturalnem każdego ludzkiego stworzenia napełniającego to miasto.
Od rana we wszystkich rękach, na wszystkich ustach Jest manifest konstytucyjny i komunikat dodatkowy hrabiego Wittego. Nie dosyć to, nie zwycięstwo ostateczne, ale serca głodne jeszcze, śpiewają, a wszystkie r?ce chwytają się tej tratwy, którą dopłynąć możemy ziemi obiecanej.
Miasto wzburzone radośnie huczy od rana zgiełkiem nakształt nieustannej procesji. Kto żyw wybiegł na ulicę, aby zobaczyć, jak wygląda taki pierwszy dzień wolności. I ja wybiegłem i czuję — zakwitły wielkie, kwiaty nieznane, bajeczne kwiaty ze snu. Pijmy tymczasem ich woń, zanim się dowiemy, jaki ich owoc i siła odżywcza.
Nasi towarzysze wynieśli w górę swój sztandar czerwony, rozwiany w wietrze, pochwalony pieśnią, ten sam sztandar, za którego chowanie wczoraj w serdecznem zanadrzu groziła śmierć. Mrowie w kurtach i kapotach wytartych — bo świątecznych niema — przesypuje się ulicami szybko, jakby co prędzej chciało obnieść wszędzie głowy ludu odkryte, twarze chude 1czarne, ale już namaszczone wyzwoleńczym szałem.
Ówdzie znów narodowcy, ten sam lud sterany, lecz mocny, pod białym sztandarem i orłem, dążą gdzieś, byle dalej, bijąc w zdumione mury zakazaną wczoraj pieśnią.
Swoi są wszyscy, braćmi wszyscy; z tych samych głębi serc, z tych samych nędzy ukojonych bije ta radość.
Tak się zdawało do wieczora!
I od rana zaraz, gdyby kto nie był upojony, dostrzegłby rodzące się w hymnie zgrzyty. Żydzi kupią się osobno — to wolno — ale nie łączą się nawet z polską partją socjalistyczną, od narodowych zaś sztandarów wyraźnie boczą się, spoglądają ku nim nienawistnie. To wszystko ułoży się jeszcze i skojarzy. Tak wielki mamy przedmiot do wspólnego kochania: wolną przyszłość narodu, ludzkości! Napełnią się serca tem miłowaniem, miejsca w nich zabraknie na partyjne i rasowe wstręty.
To mi nie zawadza, że wystąpiły na czoło miasta takie twarze nędzne a groźne, jak pryszcze wyrzucane na skórę przez śmiertelną gorączkę. To pół mety do ogólnego wyzdrowienia. Niechaj wszystkie nędze i żądze i pragnienia wychyną dzisiaj na zbawcze słońce sprawiedliwości!
Ale cel, towarzysze! nie chybiajmy celu!
Nie poto pękły okowy, abyśmy się żarli między sobą.
Jednak i sam strofować się muszę; żądam rozumu politycznego od całego miasta upojonego świętem — — każdy je rozumie po swojemu, każdy własnym pomysłem święci tę wielką niedzielę wolności.
Lepiej, że zanotuję widziane obrazy, niż te sądy pośpieszne, gdy i ja sam jeszcze niepewny jestem, co snem, a co jawą.
Dzień aż do zmroku zeszedł mi na przopychaniu się przez ciżbę niemożliwą do pojęcia, gdyż nic widziałem nigdzie choćby przejrzystej ulicy — same mrowia na bruku. Dano znać, abyśmy się zebrali o 9-ej rano w profesora Rajkowskiego dla powzięcia uchwały co do czynności dziennych. Ale zaledwie o południu dopchaliśmy się na punkt zborny, i to nic wszyscy. Prawda, że było co widzieć na ulicy i mieszać się ciągle wypadało do niespokojnych ruchów, do porywów ludu.
Tu ksiądz ze sztandarem w ręku, prawi ze schodów gmachu tak, jakby nasza autonomja, nawet niepodległość, były zdobyczami dziś osiągniętemi.
— ...Padnijcie, ludzie, na twarz przed Panem Zastępów, który lud swój wyprowadził z niewoli i morzu Czerwonemu, morzu krwi, rozkazał rozstąpić się na strony...
To się zaś stosowało do ogłoszonej dzisiaj sumarycznej konstytucji, która już zażegnała i usunęła morze czerwone w wyobraźni owego księżyny.
Lud płakał serdecznie, intonował „Boże coś Polskę“, modlił się dziękczynnie.
Na miejscu księdza staje bojowiec, inną wizją pijany, i grzmi:
— Kłaniam się tobie, ludu w majestacie, który nie dasz się oszukać podstępami wrogów. Wzeszedł już dzień wolności, wybiła godzina mocy naszej. Wróg uląkł się, ukorzył przed nami. Teraz czas chwycić go za gardło, aby wyrzygnął wszystkie pożarte prawa ludu... Więc strajk powszechny trwać ma w całej pełni, póki nie zdobędziemy konstytuanty w Warszawie, zwołanej przez tajne, równe, bezpośrednie głosowanie itd.
I ten sam lud na temże miejscu aklamuje, śpiewa „Czerwony sztandar.“ — — —
Po przebrnięciu tłumu i zgiełku, po tych wzruszeniach aż dziwacznych dotarłem do mieszkania Rajkowskiego. Profesor był tak wesół, jakby grał partję szachów z Potworem już osaczonym i był w korzystnej pozycji.
— Strajk powinien trwać, nie można się w nim nawet zawahać. Pchnęliśmy rząd do połowy zakreślonej przez nas drogi historycznej; drugą połowę przejdzie on znacznie prędzej. Głodno jest, ale wspaniale: oblężenie nasze okazuje się skutecznem.
— Ależ my jesteśmy oblężeni — ktoś zaoponował.
— Nie, my oblegamy.
Zacierał ręce z iście drapieżną pogodą, a mówi tak pieszczotliwie, jakby dzieciom w ykładał metodę Freblowską.
— Dobrze to wam — mruknął jeden ponury robotnik — ale nam już baby i dzieci piszczą. Fabrykantów dzisiaj pociągnąć trzeba, bo złodzieje ledwie połowę fircentagu wypłaciły w zeszłą sobotę.
Szlachetną, choć zmanierowaną twarz profesora zabarwił lekki rumieniec i ozdobne słowa odpowiedzi rwały mu się z ust trochę bardziej zaciętych.
— Do fabrykantów wysłaliśmy delegatów; powrócą napewno z wynikiem, czyli z pieniędzmi. Co do mnie, oddałem całą gotówkę do kasy strajkowej — mam już tylko dwanaście rubli dla ciebie i dla syna. Syn mój jest na ulicy w dość niebezpiecznej misji.
Ktoś skorzystał z tego Brutusowego wyznania, aby wypalić naganę poprzedniemu mrukowi, a panegiryk Rajkowskiemu. Ale on, skoro tylko spostrzegł zamiar mówcy, przerwał:
— Przepraszam — to nie ma nic do rzeczy — odpowiedziałem już na interpelację. Każdy z nas ma obowiązek tłumaczenia się ze swych działań przed współobywatelami.
Jako program na dzisiaj postanowiliśmy żądać demonstracyjnie zniesienia stanu wojennego i uwolnienia wszystkich więźniów.
— Ale czy wydadzą ich? — powątpiewała towarzyszka X — straże przecie nie nasze.
Kassandra! Na ten dzień szalony i piękny zapadał wieczór krwawy. Sam pozór nocy działał już inaczej na nerwy, niż dzień, pomimo wszystko upajający rozkosznie. W slabem oświetleniu ulica płynęła groźną, zaduszną lawą, płynęła bez przerwy, hucząc ochrypłemi śpiewy, przechodzącemi ciągle we wrzaski lub jęki wichrowe. Czerwone latarki zastąpiły teraz takież sztandary i znaczyły niby głowy odradzającego się zewsząd Lewjatana, który czarnemi przegubami swych kłębów i odrośli napełniał ulice, pełznąc i rycząc. Rzadkie już za dnia oddziały wojska, owe dziwne prądy konne śród pieszej powodzi, zamagnetyzowane niby i zamyślone nad znaczeniem wielkiego przewrotu — znikły wieczorem zupełnie. Stan wojenny został siłą rzeczy zniesiony.
Inna jeszcze nastąpiła przemiana. Tłum sczerniał od przewagi chałatów żydowskiego proletarjatu. Znikła radość i podniosłość pieśni, sama groza i zawiść zdawały się płynąć ulicą. Straszne jakieś i — przyznać muszę — podłe twarze prowadziły pochody. Czarny lud po raz pierwszy wydał mi się obcym.
Byłem świadkiem takiej sceny na Marszałkowskiej. Pośród panujących wszędzie w tej dzielnicy pieśni socjalistycznych i czerwonych latarek zaczął się zbierać kłębek niewielki około białych latarek i podniosła się pieśń: „Boże coś Polskę“. Nie jak uprzednio, gdy wybuchała triumfalnie, wypłynęła teraz nieśmiało, z młodych piersi. Bo szwadron złożony był przeważnie z wyrostków, na czele szło kilku zaledwie wąsaczów, z pozoru szewców warszawskich, nieodrodnych potomków Kilińskich. Naprzeciw zaś dążył zwarty i nieskończony pochód socjalistów.
Znalazłem się pośrodku obu pochodów, które zbliżywszy się do siebie o pięćdziesiąt kroków, stanęły dwoma sprzecznemi frontami wpoprzek ulicy mierząc się wzajemnie oczyma swych latarek krwawych i białych. I pieśni starły się pierwsze w powietrzu, poróżnione, zwyrodniałe w fałsz i wyzwanie.
Ale z pod czerwonych latarek zaczęli dezerterowie przebiegać bokami przez chodniki i łączyć się z pochodem narodowym. Wtedy na czoło czerwonego pochodu wyskoczył młodzieniec, którego dobrze pamiętam, choć pierwszy raz go widziałem. Młody, chudy i porządnie ubrany, nie warszawskiego typu i nie tutejszym przemawiający akcentem. Odznaczał się psią szczęką i prawdziwie jak pies owczarski opędzał czoło swego stada, przeszkadzając wybiegać do rzekomych przeciwników.
— Towarzysze i towarzyszki! — krzyczał — stać! stać! nie łączyć się z tamtymi! To narodowcy! Niema już białych sztandarów, dziś tylko czerwony sztandar!
I zatrzymał zbiegów i cały front swego pochodu pchnął naprzód. Wtedy i pochód biały zawrócił. Pchany przeważną liczbą szedł, choć w odstępie, na czele, nie milknąc pieśnią, ściganą przez pieśń czerwoną. Tak mi zniknął z oczu.
Jakoś mi to zwycięstwo naszych w smak nie poszło, owszem drobne zajście tkwi mi cierniem w pamięci. Zwalczać obłudne lub wsteczne działania narodowców to co innego. Ale zakazywać dzieciom polskim ich pieśni, zakazywać dzisiaj komukolwiek łączenia się z białym orłem — to chyba pachnie obcą agitacją.
Późny wieczór zalał gorącą krwią plac Teatralny i oparami tej krwi mózgi całego miasta. Nie byłem na placu katastrofy, Rajkowski przeznaczył mi robotę na innem miejscu. Gdym się dowiedział o rzuceniu konnicy na lud, domagający się wydania więźniów z ratusza, byłem opodal stamtąd. Rzuciłem się naprzeciw wieści, którą niósł tłum zrozpaczony. Uciekali jedni jak od goniącej za nimi wizji piekła; niesiono kłusem kilku rannych, czy trupów. A głównie fala grzmiała wichrem złorzeczenia i groźby. Nie dobiegłem tam, gdzie już zapewne panowała cisza śmierci; tylko na rogu placu Saskiego i Królewskiej spotkałem kupę ludzi ziejącą jakby jednym oddechem. Nad tą kupą, podwyższony na jakiejś skrzyni, stał Tomiłow.
Twarz miał przeistoczoną przez furję oratorską, nakrycia głowy nie zdawał się wcale mieć przy sobie, rozpięty paltot okazywał ubiór w nieładzie, rozerwaną na szyi koszulę. Prawą ręką chwytał się za lewą, która zwisła bezwładnie. Krzyczał:
— Otwórz oczy, narodzie, na tych, którzy nam niosą konstytucję! Popróbowali wy jej na waszych karkach — a? — Cóż teraz? zaśpiewacie „Jeszcze Polska nie zginęła“ — a? Zginie, bratcy, i Rosja i Polska, jeśli nie pokończym my dzisiaj z ich przeklętym porządkiem! Nie Dumy nam niewolnej, a woli narodu! Podjęli wy raz ręce okowane, rozbudzili dusze pragnące, tak i chwytajcie, póki pora, władzę i swobodę! Nie jutro, a dziś!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ten wie przynajmniej, czego chce.
Poznał mnie w tłumie, zeskoczył ze skrzyni, chwycił mnie zdrową ręką za ramię i pochylił mi się do ucha:
— A wy co? rozglądacie się?! — Drugą atakę na ratusz — ot co!
— Nie mamy tego w programie dziennym.
— Programa nocna jest, nie dzienna. Gdzie u was proch? gdzie pękające blaszanki? Takie wy i rewolucjonery.
Spojrzał na mnie z nietajoną pogardą i poleciał gdzieś na czele tłumu, który, czując siłę, ciągnął za nią w noc.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.