Hetmani/20 stycznia 1906

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 20 stycznia 1906
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
20 stycznia 1906.

Jednak Piasta raniono! Powiedziała mi to panna Zofja, ale nie odrazu dała adres. To już prawie upokarzające! Dlaczegóż ona, niedawna znajoma, nie zaś ja mam raczej prawo widywania Piasta?
Mniejsza o to. Dzisiaj nareszcie otrzymałem audjencję. Ktokolwiek chce obcować z Piastem, musi się poddać jego dziwactwom. Zato rad jestem obecnie, żem nareszcie wyjaśnił sobie choć jedną ścieżkę z labiryntu dróg, któremi chodzi mój tajemniczy stryj.
O umówionej godzinie zaprowadziła mnie sama panna Zofja do jednego domu w śródmieściu, którego front uliczny mijałem prawie codzień, nie domyślając się wcale, że tam, w drugiem podwórzu, w zakątku niełatwym do odkrycia, mieszka pan... Krotoski, literat. Drewniane schody, kurytarz z kilkorgiem drzwi podobnych do siebie, jak wejścia cel klasztornych. Przed jednemi z nich przystanęliśmy z panną Zofją; ona zapukała w sposób osobliwy, widocznie umówiony, a gdy zazgrzytał klucz z wewnątrz, pożegnała mnie i odeszła.
Ze wzruszeniem wszedłem do niewielkiego o jednem oknie pokoju podzielonego przepierzeniami na jeszcze mniejsze klitki. W świetlicy (jeżeli tak nazwać można część pokoju z oknem) siedział pan Piast przy prostym stole założonym drukami i rękopisami. Pierwszy raz ujrzałem go pośród ścian, które bądź co bądź miały pozór stałego prywatnego mieszkania. Ściany nikną pod rzędami polic pełnych książek i pod kilku ciemnemi portretami. Proste, najniezbędniejsze tylko meble zdają się zrośniętemu organicznie z tem wnętrzem pustelniczem cichem i nadzwyczaj polskiem. Takie krzesła widziałem gdzieś za czasów mego dzieciństwa, taki kantorek ma fizjognomję pradziadowską. Przed oknem, wyzierającem na podwórze, rośnie suchotnicza akacja.
Te szczegóły spostrzegłem później, najprzód całą moją uwagę pochłonął on sam, pan Piast-Krotoski, starszy, niż zwykle mi się wydawał, bledszy, jakby mu krwi puszczono tem i dniami.
Zapytałem o zdrowie.
Rękę przyłożył do piersi.
— Sądzone było — rzekł — abym otrzymał postrzał z ręki jednego z podlejszych mieszkańców tej ziemi. Ale nie lękaj się — kula, która mnie zabije, jeszcze nie ulana — jak mawiał wielki Cesarz.
— To jednak stryja raniono?!
— Nie pierwszy raz...
— Potrzeba przecie fachowego leczenia — zaniepokoiłem się — któż stryja leczy? Może panna Czadowska sprowadziła doktora? — jakiego?
Dawna, długo już niewidziana przeze mnie dobroć zaiskrzyła się w głębokich oczach starca.
— Troska twoja o mnie przynosi mi ulgę i przystoi ci, jako krewniakowi. Zosieńka otacza mnie także troskliwością; widzisz tu? przyniosła mi kwiaty; stara się, abym miał codzień dobre mleko.
— Wiem, że najlepsza kobieta; ale stryjowi potrzebny chirurg. Tylu ich mamy między przyjaciółmi...
— Powiedziałem ci już, że od tej kuli nie umrę. Z ran, które mi zadają, leczę się potęgą mych soków wewnętrznych od lat już... Wiedz zaś jeszcze i to: trwać muszę i będę dopóki Duch Najwyższy nie weźmie cząstki swojej we mnie płonącej i nie przeniesie jej w inne ciałopokrewne — — Ale tego nie doczekasz ani ty, ani wnukowie twoi.
Gorączka błyszcząca z oczu Piasta udzielała mi się powoli, wlewała mi się w krew i w mózgu rodziła jakąś błogą jasność.
Mówił dalej:
— Czy sądzisz, że umarł Naczelnik, gdy widzisz zastępy w sukmanach i fartuchach garnące się dzisiaj pod znaki, które On im ukazał? Czy wątpisz o tem, że żyje bohater z pod Lipska w jakimś duchu szlacheckim, nie wyzwolonym jeszcze do czynu przez Wyroki, które szlachtę w pałacach ogarnęły do czasu snem, szlachtę zaś na polach rozproszyły w pospólstwo? — Czy w mądrości niektórych mężów cichych, jeszcze nie mających posłuchu, nie widzisz żywego ducha Wielkiego Sejmu? — — —
Pogrążałem się coraz głębiej w tę wizję kojącą; Piast zaś roztaczał dalsze jej kręgi, coraz fantastyczniejsze:
— Mówił mi niegdyś pan Adam przed wyjazdem swoim z Paryża...
— Stryj mówi o... Mickiewiczu? znał go?
— Skoro powtarzam z nim rozmowę! — Powiedział mi, że będzie zbierał swój legjon przez lat sto. Nie darmo już za cielesnego życia nazywał się Miljonem. — Otwórz teraz oczy i patrz: legjon jego istnieje, chociaż ściśnięty w tłumie braci ślepych, lub obojętnych, choć oblężony przez wrogów. Legjon ducha powołany przez wielkiego hetmana litewskiego rośnie, krzepi ducha, łączy się z drużyną Naczelnika, z gwardją księcia Józefa, z radą Wielkiego Sejmu, z oddziałami innych jeszcze regimentarzy i ochotników ducha, których masz za umarłych. Gdy będziemy oczyszczeni i zgodni, ci wszyscy poprowadzą nas w chwałę. I prowadzą już dzisiaj, w tej chwili, niewidzialnemi ścieżkami, knując nieprzeparcie plany Najwyższego. — Tacy bowiem hetmani nie umierają!
— Jeszcze nie czas? — zapytałem gorąco. — Niechżeby stanęli hetmani na czele rzesz, które się dźwigają! — W tem wrzeniu niema ich! I być tu nie mogą, bo ruch nie nasz, przez ślepców, lub podstępnych wrogów wzniecony. Chodzą po kraju handlarze, sprzedający zdradę za proroctwa, noże za miecze i chlob dla głodnych z zatrutej mąki.
— Kogo stryj ma głównie na myśli?
— Otwartych wrogów zagranicznych, jak Prusacy, ale i wrogów wewnętrznych...
— To jest Żydów?
— Po tegorocznej próbie... — zaczął Piast i urwał.
Zasępił się i pochylił głowę tak, że wydał mi się prastarym pokutnikiem za odwieczne pomyłki. I dokończył zdanie pozornie bez związku z poprzednią treścią:
— Wzmagajmy raczej siły własne...
Teraz rozumiem, gdy to składam w pamięci. Stary hetman odpowiedzialny jest za „występki nasze i rodziców naszych“ jak w psalmie pokutnym. Piast! spadkobierca Kazimierzów. — O błędach przodków mówi się niechętnie.
Przez skojarzenie pojęć stanęły mi na myśli moje sojusze filosemickie, a zwłaszcza Hela piękna — gorąca — ohydna!
Gdym tylko pomyślał, spojrzałem w oczy Piasta, W których wyczytałem, że wszystko wie o mnie. Ale nie przeszedł do wymówek głośnych, bo wiedział zapewne i to, że słucham go ze skruchą, że odstępuję uczuciowo od moich związków z lat ostatnich.
Skręciłem do innego przedmiotu:
— Czy to mieszkanie stryja? pracownia?
I on zdawał się czekać na lżejszą rozmowę. Rozpogodził się, powrócił do przyrodzonej fantazji:
— Tak; redaguję tu swoje pisma.
— Może ową Teogonję, którą stryj mi niegdyś obiecał?
— Na później — dla uciechy waszej, romansowi rewolucjoniści! Milczą dzisiaj Muzy — trzeba słowem rozdawać chleb powszedni i lekarstwa.
— Ale czy wolno wiedzieć, co i gdzie stryj drukuje?
— Pisma moje są bezimienne, jak i ja tutaj. Nie podpisuję ich nawet przybranem mojem nazwiskiem. Czytałeś jednak dużo przeze mnie natchnionych myśli i czytać możesz dzisiaj, gdy zechcesz. Zasięgają mojej rady przyjaciele, a gdy nawet nie jestem z nimi, wiedzą, co im pochwalę. I ty wiesz. — Mam wielu przyjaciół pisarzy, przez których odzywam się do ogółu; do tej izdebki przychodzą od bardzo dawna moi współwyznawcy, czciciele Błękitnej Królowej, aby wysłuchać Jej orędzi.
— Ależ nie wiedziałem, stryju! I nikt ze znajomych nie wie o tem!
— Właśnie takich masz przeważnie znajomych, którzy nie wiedzą i którzy nigdy tu nie wejdą. Panna Zofja wiedziała przecie.
— Czy mogę nadal odwiedzać stryja?
— Gdy będziesz miał sumienie czyste, lub przynajmniej, jak dzisiaj, skłonne do poprawy życia.
— Jeszcze jedno pytanie: kiedy tu stryj przyjechał? jak się uwolnił z więzienia, od prześladowań z różnych stron?
— Tego się nie dowiesz odrazu. I nigdy nie zrozumiesz zupełnie, jakiem i chodzę drogami, w jakiem miejscu przebywam, gdyż mogę być naraz w różnych... Gdy będziesz wyzwolony z pożarów, pójdziesz za mną, obcować będziesz ze mną ciągłe...
Coraz trudniej łowiłem przenośne choćby znaczenie słów Piasta, który widocznie zapadał w silniejszą gorączkę.
W zmroku, obłażącym pokój ze wszech stron, widniało tylko blade okno i zamiast świec, których nie było, iskrzyły się coraz fosforyczniej oczy Piasta. Postać jego w ciemności nabierała zarysów nieuchwytnych.
Zapukano do drzwi podobnie do sygnału, który je dla mnie otworzył. Piast powstał i wpuścił do pokoju kobietę w stroju zakonnym. Stanęła cicho w kącie z założonemi dłońmi, młoda, wysoka, zapewne pielęgniarka, ale podobna do panny Zofji...
Wszystko to tajemnicze, niepokojące, ale razem zaprawne jakąś świętością, która przenikliwie wciska się w serce.
Wyszedłem jakby oczadzony, i długo piłem zimno powietrze uliczne, zanim doszedłem do normalnego tanu, do trzeźwej nienawiści życia, które pędzę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.