Hetmani/15 stycznia 1906

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 15 stycznia 1906
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
15 stycznia 1906.

Ledwie żem cało wyszedł ze sromotnej awantury. — Kazaliśmy wprawdzie zastrajkować robotnikom fabryki Thielego. Tak, „kazaliśmy“, bo i ja jestem przecie jeszcze w partji. Ale czyż robotnicy, nie należący do naszej organizacji, nie mają prawa naradzać się nad kwestją, nawet głośno przemawiać przeciw naszej uchwale? Sprawa to dotycząca bezpośrednio ich skóry. My, robotnicy także, nie jesteśmy psiarnią, puszczoną przez jedną część ludu na drugą!
Dowiedziałem się przez telefon o napadzie zbójeckim na wiec robotników, chcących powrócić do pracy. Tego już nikt nie upoważnił. Panowie Held i Szmul Krótki zebrali kupę i napadli z browningami na towarzyszów pracy, choć nie partyjnych; uczynili to na swoją rękę.
Telefony znosiły mi wieści nadzwyczajne:
Haben gekrygt ainen grojsen zdrajce! — charkał głos żydowski z naszego partyjnego lokalu.
— Mordują bezbronnych... kule przeciw pięściom! Piast w niebezpieczeństwie! — wołał z innego miejsca głos kobiecy.
A wam czto? Ty zdzieś k’komu? — odpowiadał żołnierz, czy żandarm z pod adresu, gdzie go nie mogłem się spodziewać.
Dążyłem na miejsce zajścia, na Kruczą, skradałem się, niesiony nieprzepartą żądzą dojścia prawdy. I trafiłem na chwilę istotnego niebezpieczeństwa.
Zaledwie wszedłem w ulicę Kruczą, usłyszałem daleką salwę karabinową, potem drugą bliższą, wreszcie tętent konnicy, coraz wyraźniejszy. Zrozumiałem i śpiesznie zawróciłem. Kilku ludzi uciekało pędem ulicą śród bram i sklepów zamkniętych. Jeden z nich zatrzymał się, spojrzał mi w oczy, poznałem go.
— Towarzysz Kulik!
— Aha — gdzieby tu, panie? — — bo nas ogarną! W małym sklepiku spożywczym, zamkniętym, świeciła nad drzwiami górna szyba. Dopadliśmy.
— Sprawa ludu! otwierać!
Napół przemocą wdarliśmy się do wnętrza i zamknęli drzwi za sobą. Nie przyszło nam do głowy zgasić światło.
Grzmot podków zbliżał się do nas, zbliżał, już zdawało się, że mijał, gdy w tem przycichł, rozległ się gwałtowny głos komendy i zaraz potem łomot kolb czy rękojeści do drzwi sklepiku.
Otpirat’!
Otworzyliśmy natychmiast, uznawszy opór za zgubny.
Wpadło dwóch żandarmów z rewolwerami w garściach, za nimi oficer. Właścicielka sklepiku, stara kobieta, rzuciła się oficerowi do kolan:
— Panie pułkowniku! ja niewinna! oni sami...
Odtrącił ją i zwrócił się do mnie:
— Gdzie tutaj Wojciech Piast? — — Ty mów, a to...
I potrząsał obnażoną szablą, podczas gdy dwaj żandarmi ujęli nas mocno za ramiona. Jakoś nie straciłem jednak przytomności, stwierdziwszy w pamięci, że nie mam przy sobie nic kompromitującego.
— Nie rozumiem, co pan mówi. Jestem urzędnikiem kolei, mam z sobą legitymację.
Zapalczywą twarz oficera oblało widoczne rozczarowanie. Zmienił ton, ale jeszcze bardzo szorstko:
— Pokazać! — zawołał.
Obejrzał, dowiedział się nawet o moim „czynie“, rzucił moje papiery na ladę sklepową.
— A z wami kto?
— Robotnik z naszych warsztatów, Tomasz Kulik.
I ten miał przy sobie książeczkę legitymacyjną i — na szczęście! — nie posiadał browninga.
Widząc, że spudłował i zabrnął, oficer udał teraz przenikliwego:
— A można panów zapytać, co wy tutaj po nocy, w zamkniętym sklepie?
— Szliśmy do fabryki z interesem. Posłyszeliśmy strzały i wpadliśmy do tego sklepu.
— Nu... zobaczym. — Aresztować ich tymczasem na miejscu!
Podczas gdy żandarmi strzegli nas zbliska, oficer poszedł na podwórze, zawołał stróża, który zeznał, że nas pierwszy raz w życiu widzi i że musieliśmy wejść przez sklep, gdyż bramę trzyma zamkniętą. Przejrzał jeszcze listę lokatorów, zapytał, czy kto inny nie wszedł, kazał przetrząść sklep, widocznie pusty, i czując się sam śmiesznym, choć groźnym, wpadł w bardzo zły humor.
Myśmy zaś stali przy ladzie, między żandarmami, drażniąco spokojni.
— Puścić ich! — zakomenderował — możecie panowie wynosić się won stąd!
Tak nareszcie znalazłem się z Kulikiem na wymiecionej zupełnie ulicy. Skierowaliśmy się ku znanej mi fabryce na Mokotowskiej, aby potwierdzić moje zeznania. Po oddaleniu się o paręset kroków ujrzeliśmy, że oddział wojska i żandarmi opuścili sklepik i pocwałowali dalej. Widocznie znudziła im się daremna rewizja. Teraz my dopiero wyznaliśmy sobie wzajemnie nasze winy.
— A naprawdę skąd to towarzysz idzie? — zapytałem Kulika.
— Byłem na tej hecy.
— Na wiecu? no i cóż?
— Toby godzinę opowiadać. Wyszły kawały!
— Opowiedzcie — przecie między swoimi — —
— Kawały, mówię, nieopisane. Przyszliśmy kupą z Heldem i Krótkim, niby dopilnować postanowienia partji. Ale zwyciężyły huncwoty!
— To jest ci, którzy nie chcieli strajku?
— A któżby? narodowcy, psiawiary! I nie wytrzymaliby, bo nasi byli i z browningami i Held mocno gadał — żeby nie jeden między nimi stary — nie robociarz — szpicel, czy warjat?
Wzruszył parę razy ramionami, jakby otrząsał się od przejmującego a niezrozumiałego wrażenia.
— Któż to był taki?
— Licho go wie! Dziad już, ale silny, w wiejskiej czapce, w płaszczu, mina nie dzisiejsza — — Prawił naturalnie trzy po trzy: że to hańba kłócić się między braćmi i synami jednej ziemi... Ładni mi bracia: narodowcy!
— Ładni bracia i Żydzi! — wtrąciłem.
Zachłysnął się Kulik w opowiadaniu:
— To pan już wie, co się stało na końcu?
— Co mam wiedzieć? Mów-że, towarzysz!
— Od gadania tego dziada przeciwko strajkowi zaczęli i z naszych odzywać się: bo i racja! i przechodzić nawet do tamtej kupy. Wtedy Held zaczął gadać. Ten ci ma gębę! Ale, prawdę powiedzieć: Świnia jest, panie.
Ledwie się nie rozśmiałem, choć mnie paliła ciekawość niepowszednia.
— Więc jakże? Świnia i dobrze gada?
— A właśnie tak jest. — „Widzicie go — gadał — stanął między wami przebrany za robociarza wróg ludu, potomek tej szlachty krowopijców, wróg odwieczny i przyczyna wszystkich nieszczęść naszych! Ludu, robociarze przyszłości, wyrzućcie jego won od siebie, zdrajcę!“ Dłużej mówił, a to na końcu. A tu naraz jak nie huknie na niego ten dziad, to ani zrozumieć, skąd mu taki głos, jak piorun. „Milczeć! — krzyknie — nie ukrzywdzisz mnie swą plugawą mową, ale nie wolno obcym przekupniom na ziemi polskiej radzić ludowi i szczuć go na krew własną i krew ojców!“ Tak coś powiedział, niby niebardzo... ale mnie mrowie przeszło, bo żeby pan sobie wyobraził generała przed frontem — jeszcze nie to.
— I dalej cóż się stało?
— Ano wtedy, jak mówiłem — świnie. Zaczęli strzelać.
— Kto? do kogo?!
— Tam gdzieś od strony Helda i w kupę, gdzie stał stary. Dobrze z dziesięć razy strzelili. Trzech zostało na podłodze.
— Ale ten stary? Mów-że pan prędzej!
— Nie. Stary mocno stał. Zaraz otoczyła go wielka kupa i jak zaczęli naszych brać na łby a prać pięściami... Browningów gawrony nie mieli. Już i Held i inne Izraelity pozmiatały. Pranie poszłoby dalej i nakryliby nas tam wszystkich, żeby znowu ten stary nie huknął komendy! „Rozchodzić się małemi oddziałami! Wojsko na nas idzie!“ — Prawda była. Skąd on to wiedział? — — Mówię ja panu: albo szpicel, albo... już nie wiem.
— A ja wam powiem, towarzyszu, kto to był. Największy przyjaciel ludu, jakiegoście w życiu widzieli.
— E, to znowu bajki! przecie trzymał z narodowcami.
— Słyszeliście, kogo oficer szukał w tym sklepiku?
— Słyszałem: jakiegoś Wojciecha Piasta.
— To był właśnie Wojciech Piast.
— Więc jego i żandarmy szukają? — — jakiż więc on szpicel?
— A pomyśl pan nad tem.
Odchłań zamętu jest w tych głowach moich „towarzyszów!“
Ale tymczasem wiem, że Piast jest w Warszawie. On napewno. Nie zdołałem go odszukać dzisiaj, po nocy. Jutro go odnajdę, muszę go widzieć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.