Hetmani/22 lutego 1906

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 22 lutego 1906
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
22 lutego 1906.

Zniosłem i przeżyłem całą rozmowę, którą tu zapisuję.
Zjawił się wieczorem w mieszkaniu mojem Tomiłow. Z trudnością go poznałem, tak zmienił swą powierzchowność przez ogolenie brody i różne przeistoczenia postaci, która obecnie mogłaby należeć do amerykańskiego handlarza, lub do kata. — Wszystko jedno, jak wygląda. Co mówi!
— Jaszczyki z orężem przewieźli my — zaczął — hu! życie tam!...
Zapomniałem był i o tej wyprawie i wogóle osoba Tomiłowa zmalała mi w pamięci wobec tragicznych wieści, w których nie było jego nazwiska. Nie domyśliłem się! — —
Dopiero w chwili, gdym zobaczył przed sobą te oczy bezczelne, prawie śmiejące się, poczułem nagły wstręt, czy gorączkową ciekawość do tego zwierzęcia, siedzącego po drugiej stronie mojego biurka, spokojnie. Zapytywałem widać wymownie oczyma, bo Tomiłow odpowiedział, zanim ja przemówiłem:
— A baronesa drań była...
Pohamowałem w sobie wszelkie względy przyzwoitości i oburzenia, czując wyraźnie odtąd, że nie mówię z towarzyszem, z człowiekiem, lecz z nieobliczalną bestją.
— A wy wiecie coś nowego o tem morderstwie? — zapytałem.
— Słyszał ja... — odpowiedział z ohydnym uśmiechem. — U was niema nikogo na kwaterze?
— Jesteśmy sami.
— Ja i przyszedł powiedzieć wam całą prawdę, tak jako wy człowiek partyjny, a śledztwo, chociaż ja jego zaplątał, może przyjść i tutaj. Trzeba być przygotowany.
— Skądże pan wiesz to wszystko?
— A wot ja sam musiał z nią pokończyć.
— Pan ją... zabiłeś?!
— Ja.
Zerwałem się z miejsca z zaciśniętemi pięściami:
— Jak pan śmiesz przychodzić z tem do mnie?!
Tomiłow ani drgnął, ani powstał. Śledząc tylko uważnie moje ruchy, odezwał się po rosyjsku:
A wam czto? — — —
Usiadłem, odwracając się od potwornego gościa. Czy go wyprosić natychmiast? czy wypytać go do końca? — — Właściwie wiedziałem odrazu, że muszę wysłuchać.
Tomiłow zaczął pierwszy perswadować najspokojniej:
— Nu, krewna wasza była... taka ona i krewna! Nie jaby z nią pokończył, drugiego trzebaby podesłać. Jaby i jej papaszę!... tylko że on nie chodzi po lokalach tajnych. — — To Żydy przeklęte; oni we dwoje nam tacy przyjaciele, że za Żydów nas i powiesić daliby. — — — Ja pisma mam, dokumenty. — — A ona, ptaszka ładna, mnie także obraziła.
— Jakżeż to? — m ruknąłem przez zęby, wstydząc się sam siebie i swej ciekawości.
— He, he — zaśmiał się bezecnie Tomiłow. — Jakie mnie ona słodkie słóweczka mówiła jeszcze w Warszawie! jaki to ja był pierwszy i bohater i czort wie co! A ona tut-że i od Czeremuchina nie precz była i z wami na pewno kokietowała?
Czarne otchłanie zdrady i przewrotności otwierały mi się przed oczyma jedna po drugiej w miarę jak mówił ten kat. Nie chciałem przynajmniej dawać mu o sobie powiadomień.
— Nie — odezwałem się — mnie łączyły z baronową tylko stosunki polityczne i towarzyskie.
— Nuu już... — odrzekł Tomiłow przeciągle, niedowierzając, albo tolerując możliwość dawniejszych moich praw do Heli.
To zwierzę pozwalało mi! — — Gadał dalej:
— Ale już w Berlinie sztuka nadto podła. I mnie nie oszukasz! Ona ze mną romansuje w hotelu, w powozie, gdzie popadnie. A na jej sekretnej kwaterze u przyjaciółki jawi się tenor, Mozes Coleoni, Żyd także — tfu! Ja ją tam i podpatrzył. — Ot został ja kilka dni dłużej, to jej i główka boli i nie może ona kompromitować się, bo u niej czyn dworski i mąż i ojciec. — „Ja smiryłsia“. — Niech ciebie główka boli, gołąbko, niech tobie twój czyn i obowiązki, — a ja popatrzę, gdzie ty chodzisz od rana do nocy i jakie twojego papaszy czucie z tobą i do naszych interesów. — Tak ja za nią pocichońku — jedna linja tramwajowa, druga linja, placyk, brama, schody na lewo. — — Dwa razy tam pośpiała być, niegodiajka! Nu, na trzeci raz, tak ja już tam pojawił się.
Zimny pot wystąpił mi na czoło, bom znał i ten adres skomplikowany i ten lokal. Krwawa scena odbywała się jakby przede mną. Patrzyłem już wprost na mordercę, a on podniecał się w opowiadaniu, zauważywszy swój magnetyczny wpływ na mnie.
— Ja już pożegnał się z Helą, już mnie w Berlinie oficjalnie nie było — już i z hotelu wyjechał na kolej, a czemodanczyk oddał ja jednemu ze swoich ludzi, którzy mnie po części politycznej pomagali. A na którą godzinę Hela zakazała do siebie mossie Coleoni, to ja wiedział z drugiej sprawki. Tak ja Żydu dał wiadomość po telefonie, żeby on nie przychodził. Nu, Żyd powierzył — jego szczęście! I ja przyszedł na rande-wu punktualnie o godzinie naznaczonej.
— I któż panu drzwi otworzył? — zapytałem, wzdrygając się — służąca?
— Nie — ona sama. Już ja pierwej przeniuchał wszystkie maniery w tym „konspiracyjnym lokalu“. Tam ja ją i położył na łóżeczku...
— Co? jak? wystrzałem?!
— A u mnie rączki od czego? — — —
Nie wiem już, jak się zachowywałem dalej: czym tak zbladł, czy wstał, czy minę miałem rozpaczliwą? — dość, że Tomiłow przerwał opowiadanie. Zaczął jednak:
— Zatrwożyła się trochę, biedna — dziwne jej było „że ja — nie tamten. — — Nu, ja nie odrazu. — — — I dosyć dla was, bo wy człowiek nerwowy.
Milczałem długo, ściskając oburącz głowę i nie patrząc na Tomiłowa. Odezwał się po chwili śpiewnie i prawie łagodnie:
— A krasawica była sławna!
Oprzytomniałem i zapytałem szorstko:
— W jakim celu opowiedział mi pan to wszystko?
— Cel i prywatna i polityczna, bo dzieło ważne. Latzki z córką zdradzali naszych. Ot u mnie dokumenty ciekawe: pismo Latzkiego, rakalji, do Sankt-Petersburga, a on przez Helę wiedział...
— Nie chcę żadnych dokumentów; proszę mi ich nie pokazywać.
— Jaż ich wam nie zostawię. Chciał tylko pokazać, że trzeba było.
— Nie wiem. Jutro wypiszę się z partji.
Tomiłow spojrzał na mnie dziko i przebiegle:
— Mnie wszystko równo. Tylko jeżeli byłoby śledztwo tutaj, wy po mojej stronie?
— Bądź pan pewien, że pana nie wydam.
— Nu wot.
Wstałem, dając znak, że czekam na jego odejście. Powstał i on i tłumaczył się jeszcze, bardzo zimno, z miną wyższego nad przesądy człowieka:
— Widzę, że zrobił ja wam nieprzyjemność. — Cóż? — trzeba było. Napróżno ona, Hela, przechytrzyć próbowała ruskiego rewolucjonera.
Milczałem, wypraszając go oczyma. Nie podałem mu ręki, oczywiście. I on nie zdawał się tego pragnąć. Odszedł wolno, bez ukłonu, rzucił tylko tyle na pożegnanie:
— A wy — małe ludzie...
— Poszukaj pan większych między swoimi.
— I poszukam. —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.