Hetmani/25 lutego 1906

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział 25 lutego 1906
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
25 lutego 1906.

Jedyna moja ucieczka i ostoja w Warszawie, Wojciech Piast wyjeżdża!
Zastałem go porządkującego papiery, palącego niektóre. Zdrów już, wyprostowany, i dzwoni krokiem po swej izdebce, jak wódz przed walną rozprawą. Wybiera się znowu gdzieś w swą wieczną podróż „do braci potrzebujących“ — jak mówi. Właśnie teraz, gdy ja go najbardziej potrzebuję, gdym się już przyzwyczaił do myśli, że go mogę odnaleźć w tej cichej postaci Krotoskiego, gdy na świecie nikt, oprócz niego, nie napełnia mi serca ufaniem w możliwą przyszłość — wyjeżdża!
Trudno — musi. On wie zawsze, co ma czynić, dokąd dąży. Tylko ja nie wiem.
Ale ujął mnie za serce swem obejściem ojcowskiem i wyjątkowo czułem. Czy go kto powiadomił o wszystkich mękach, które przeżywam? Ale któżby? — — Zna tylko nagi fakt owego ohydnego zabójstwa, nie może wiedzieć o nękających mnie szczegółach i komplikacjach.
— Gdy mnie już nie będziesz miał przed oczyma, synu, czyń zawsze, jakbyś stał przede mną. Ja ścigam cię duchem moim ciągle. Pamiętaj o tem, choćby ci powiedziano, że niema mnie już pośród żyjących. — —
— Ależ stryju!...
— Tak. — Słowa moje, któreś uchwycił, chowaj. Mało ich usłyszałeś ode mnie bezpośrednio w tych czasach, gdy przemaga ciemność. I mnie duszno, i ja mam zbyt wiele do zniesienia ciężarów, większych, niż twoje, choć ci się twoje wydają nieznośnemi. Tobie, jednostce, stała się krzywda zbawienna. Nam, miljonom, dzieją się krzywdy zabójcze: systematycznie wszczepiają nam w organizm jady. Ale my nie umrzemy, bo Duch Najwyższy prowadzi swój legjon z pośród nas wybrany, prowadzi przez ciemność; a gdy się stanie światło, będziemy w nie obleczeni, jakoby w nową purpurę...
Tak mówi i wybiera się gdzieś ze srogim marsem na czole, z iskrą tak młodą w oczach, że mu jej zazdroszczę.
Czy on bredzi? — — To mi wszystko jedno! Gdy słyszę kochaną jego brednię, wierzę w życie. Gdy wezmę na rozum swój, lub nasz partyjny, nowopolski, postępowo-międzynarodowy — przychodzi mi na myśl w łeb sobie strzelić.
Podczas rozmowy przyszło mi nagle postanowienie:
— Pójdę za stryjem, gdzie mi rozkaże. Może się przydam na co?
Piast ujął się pod boki i wysoką swą, żołnierską postać tak ułożył, jak szef lustrujący rekruta.
— Za wcześnie, synku, jeszcześ nie gotów. Jeszcze masz w mózgu czady twych robót i perfumy twych zapędów. Ja zresztą idę teraz w drogę, w którą cię wziąć nie chcę. — —
Musi wiedzieć?...
Chciałem się upewnić, że go jeszcze zobaczę przed wyjazdem. Odpowiedział wymijająco. Gdym odchodził, przeprowadzał mnie oczyma temi naczelnemi, których się nie zapomina. Pamiętam wszystkie jego postacie: wymarzoną z lat moich dziecięcych — i tę szyderczą z Hagi — i groźną z czasów wielkiego strajku — i dzisiejszą przychylną, ze łzą męską, powstrzymaną w dobrotliwym skurczu orlich oczu.
Ciągle tak stoi i trwa nade mną.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.