Hetmani/Berlin, 28 czerwca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hetmani |
Rozdział | Berlin, 28 czerwca |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeżeli kto ma do zagłuszenia w sobie jaki niespokojny ideał, jeżeli go nawiedzają zbyt męcząco sny o poprawie świata w kierunku szlachetniejszego szczęścia ludzkości, — niech przyjeżdża do Berlina. Człowiek, wjechawszy w to królestwo ideałów praktycznych, przystosowywa się instynktowo do ogromnego mechanizmu urządzonego na to, aby każdemu obywatelowi nowy kufel piwa w najlepszym gatunku poszedł na pożytek. Prosit! A gdy miljon przeżuwających obiad i geszeft nosi się w dzień po ulicach w niezliczonych, zawsze obładowanych tramwajach, gdy który grubas drugiego chce pozdrowić, lub pożegnać, czyni to przez nieodmienny pomruk „Mahlzeit“ — pora obiadowa. Niech będzie pochwalony syty brzuch, „realny“ interes, nasze święte „państwo bojaźni bożej!“
Stwierdza się to zaraz po przyjeździe i po zejściu do restauracji hotelowej. Jeżeli kto o czem mówi przy stole, to z pewnością o piwie i o cygarach.
— Ich trinke gern mein Glas „Berliner Kind’l“...
„Piję z ochotą moją szklankę Dzieciątka berlińskiego“ — brzmi dosłowne tłumaczenie; nie można w mowie polskiej oddać tej mlaszczącej lubości.
A dopiero dyskusja o gatunku, temperaturze i cenie napoju! A o subtelnych odmianach cygar, które królowie tytoniu, Loeser i Wolff sprzedają w swych stu składach, umieszczonych zwykle na rogach ulic, jak nasze cukiernie!
A jeszcze rozmowa o cenie i o pieniądzu!
Wprawdzie po wszystkich miastach świata, gdy wsłuchać się w rozmowę tłumu, trzy jej ćwierci przypadają na temat pieniądza; jednak można złowić we Włoszech rozmowę o sztuce, we Francji i u nas — o kobietach. Tutaj tę ćwierć pozostałą od obowiązującego tematu wypełniają piwo i cygara.
Ulica wystawia kolosalne okazy zdemokratyzowanego bogactwa. To przyznać trzeba: ziemski ideał Prusaka blisko jest swego absolutnego wcielenia. Taniość i rozmaitość lokomocji dochodzi naprzykład do rozmiarów, które budzą podziw w przybywającym tu gościu. Ten dworzec centralny w samym środku miasta, grzmiący co minuta nowym pociągiem, albo taka ulica Lipska, która płynie pośrodku nieprzerwanym dwurzędem tramwajów, oprócz innych wehikułów wszelkich typów konnych i samochodowych — świadczą jednak o genjuszu tej rasy w urzędzeniu taniego szczęścia dla wszystkich.
Wszystko tu zmierza do idealnej powszechnej wygody; wygodzie służy i sztuka i, póki nie wychodzi z tego zakresu „des Kunstgewerblichen“, sprawia tylko lekkie cierpnięcie zębów, do którego jednak można się przyzwyczaić. Ale oburzające są zaiste porywy berlińczyka do sztuki właściwej, zwłaszcza urzędowe apoteozy nieautentycznej chwały Prus. Nowe gmachy publiczne, pomniki, jak Wilhelma I, lub ten szereg przódkow brandenburskich w Tiergartenie — aleja serów, zwana „aleją Zwycięstwa“ — należą do najpiramidalniejszych okazów złego smaku i przykładów, jak nie należy używać marmuru i bronzu. Warto po tych dziwolągach oprowadzać młode pokolenie kształcących się artystów, choćby południowo-niemieckich, i dowodzić, że kultura militarno-finansowa zdolna jest zbudować tylko ciężkie zawalidrogi w życiu wewnętrznem i zewnętrznem, na obraz i podobieństwo swoje.
Zbyt tanią zabawą jest wyliczanie potwornych dzieł sztuki urzędowej, które tu ostatniemi czasy wyrosły. Zły smak rozlał się i na budownictwo prywatne i na wszelkie ozdoby życia. Szukam wyrazu na ogólny pozór wrażeniowy Berlina.
Zwykle symbolizujemy miasta przez postacie kobiece. Czy można inaczej wyobrazić sobie symbol Aten, Paryża, Wiednia, Hagi, nawet Krakowa i Norymbergji, jak pod postacią kobiety. Na bóstwo Berlina żaden chyba rzeźbiarz nie znalazłby kobiecego wzoru, zwłaszcza gdyby go szukał wśród samic miejscowych, najbrzydszych, jakie wydało krzyżowanie ras europejskich. Bóstwo Berlina jest stanowczo rodzaju męskiego, mocne i otyłe, z wyrazem potęgi w brzuchu, koniecznie umundurowane, oparte na krzyżu bezchrystusowym, zaostrzonym w miecz...
Nie potrzebuję zresztą wysilać wyobrażeń, bo stworzono niedawno z porfiru genjusza Berlina, którego nazwano Rolandem. Jaki to Roland? — nikt nie śmiał zapytać panującego twórcę pomysłu, a może i rysunku. Z urzędowego pruskiego natchnienia wyskoczył porfirowy drab, małpujący staroniemiecką tradycję mieszczańsko-rycerską, i rozkazano mu się nazywać „Rolandem Berlina“. Przed groźnie opancerzonym nosem trzym a ów krzyżowy miecz, ażeby wyrażać zarazem dobroczynny wpływ kulturalny, stoi na wierzchu studni, lejącej wodę na cztery strony świata.
A może nie słusznie z taką pogardą traktuję Berlin, skoro miljonom ludzi dobrze jest z tym stylem, z tą kulturą i sztuką? Jestem tylko pewien, że sądzę ze stanowiska Europejczyka, to zaś gniazdo, choć we środku lądu i z europejskich soków urosło, jest wstrętnym nowotworem na ciele Europy. Gdzież tu nawet Germanja, stara kolebka sztuki, współrodzicielka gotyku, ojczyzna Dürera, Goethego, Heinego? Niema jej w Berlinie. Nawet od czasu hegemonji pruskiej, od 1871, spodlała dusza prawdziwych Niemiec.
Niepoślednią przyczyną mego złego usposobienia jest, że mi Berlin, nieobjęty wcale planem mojej podróży, skrócił dobre dni wakacyjne, a nawet popsuł ową holenderską Helę z Hagi. Byłem oczywiście u Latzkich, zaproszony zostałem na obiad z jakimiś matadorami. Co mi po tem? Hela na nic nie ma czasu, pochłonięta przez stosunki towarzyskie, widocznie bardzo rozgałęzione, a i po ulicach berlińskich tak latać we dwoje, jak w Hadze, nie można.
Poco ja właściwie tutaj przyjechałem? — Pozostałby mi z Hagi obraz „niewykończony“, ale malowany przez Rembrandta. Tutaj mi mój obraz oprawiają w tak bogato złoconą, secesyjną, dentystyczną ramę, że go już nie poznaję.
Jest jedna rada: uciec i ostatnich dni wolnych użyć na obejrzenie miast prusko-polskich, choćby samego Gdańska.