Hetmani/Berlin, 1 lipca 1899

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Berlin, 1 lipca 1899
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Berlin, 1 lipca 1899.

Zmieniam ostatecznie przeznaczenie tego pamiętnika. Kupiłem sobie małą, zamczystą szkatułkę i zamykam w niej kajet. Będzie to mój skarb prywatny, wyłączny. A wstrzymać się nie mogę od zapisania przewrotów dnia... już wczorajszego. Północ bije.
Hela! moje ty dziecko tajemnicze: Du, mein Verlangen!
Nie — listu do niej nie będę tu pisał. Chcę, jak skąpiec, policzyć swoje skarby od pierwszego dnia do ostatniego.
Przyszła, punktualnie co do minuty, na ten dworzec Wannseebahn, gdzie ja już czekałem od pół godziny, wmawiając w siebie, że wczorajsza obietnica to żart, że ja się tu znajduję tylko dla okazania mej gotowości na wypadek, gdyby ona przez kogoś chciała sprawdzić, czym był na miejscu. Ale gdy wskazówka zegara dochodziła do godziny drugiej, zbliżyłem się do szczytu wielkich schodów prowadzących na peron — i byłem już pewien, że przyjdzie.
Jakoż szła po schodach w górę szybko i rezolutnie. Nie poznałem jej zrazu, bom nigdy jej nie widział tak ubraną. Jakaś Angielka w podróżnym kostjumie; wielki welon pokrywający kapelusz, okręcony koło szyi, zasłaniał jej prawie całą twarz, którą zbliska dopiero poznałem po lśniących, awanturniczych oczach.
Nie skinęła mi nawet głową, ja też nie ukłoniłem się, rozumiejąc, że tutaj jeszcze, o dwieście kroków od Poczdamskiego placu, trzeba udawać nieznajomych. Tylko, mijając mnie na peronie, zapytała cicho:
— Ma pan bilet do Steglitz?
— Mam.
Miałem nawet dwa bilety aż do Wannsee, na wszelki wypadek.
Natychmiast wsiedliśmy do wagonu. W tej porze dnia pociągi odchodzą stąd co pięć minut, złożone z drugiej i trzeciej klasy. Cały pociąg był tak pełny, żeśmy zaledwie znaleźli dwa miejsca w jednym przedziale, i to nie obok siebie.
Ten kwadrans jazdy do Steglitz, z przestankami co 5 minut na Großgörschenstraße i we Friedenau, mam w pamięci wydrukowany... sadzą, bo trudno powiedzieć inaczej o ciągnącej się przez dziesięć kilometrów czarnej prozie zadymionych murów, cmentarzy, pustek i znowu murów.
Wszyscy w wagonie milczeliśmy jak zaklęci, sześć osób prócz nas dwojga, jedni zatopieni w gazetach, inni broniący tylko niezależności swej pozycji od łokci sąsiadów. I nikt nawet oprócz mnie nie zerkał w ten kąt, gdzie siedziała, trochę zwrócona do okna, ta śliczna Hela, wypatrując przymrużonemi nieco oczyma obrzydliwe mijane widoki. Stwierdzili tylko zpoczątku, że jedzie Angielka — to normalne — i dalej kopcili cygara, zaciągając się flegmatycznie dymem i mądrością swych gazet. Przedział był dla palących.
Na trzeciej stacji Hela wstała, wprawnym ruchem otworzyła drzwi wagonu i wyskoczyła. Wyszedłem za nią na peron, i tu pamiętam pierwszy, milczący jeszcze, uśmiech porozumienia. Podniosła ramiona, zmrużyła oczy, jak żak, któremu udał się psikus. Znowu inaczej była śliczna.
Jeszcze budka kontroli biletów, jeszcze schody — i niewielki placyk czystego, banalnego miasteczka.
— Steglitz. Nic zna pan? — proszę za mną.
Tramwaj do Dahlem. Dobrze — wsiadamy.
I tu dopiero, pośród obojętnych, już bardziej prowincjonalnych towarzyszów, zaczęliśmy rozmowę po francusku, przyczem zauważyłem, że Hela przesadza nadsekwauski akcent, a włosy ma uczesano inaczej, niż zwykle.
Zacząłem od dziękczynienia.
— Jeszcze niema za co — przerwała mi.
— Jakże pani wykonała tę ucieczkę?
— Tak, jak mnie pan widzi. Papa wyjechał do jutra. Panna służąca zależy zupełnie ode mnie.
— A dokąd jedziemy? — bo ja nie mam żadnego planu i nie znam tej okolicy.
— Ja także niebardzo. Ktoby tam znał cały nasz „Groß-Berlin!“ To jest już zresztą powiat Teltowski. Ale jechałam raz tu samochodem i pamiętam, że w tej stronie, za Dahlem, jest las. Jedziemy sobie do lasu, jeżeli to pana nie przestrasza.
— Jedziemy do lasu — przecie to zupełnie naturalne.
Ja w tej awanturze grałem rolę porwanej panny; serce mi biło młotem i niebardzo wiedziałem, jak mam się zachować, właśnie dlatego, żem był wobec panny z porządnego domu, nieobliczalnej. Wmawiałem w siebie nieustannie, że trzeba być swobodnym, ale zrazu nie udawało mi się to wcale. Pytałem, jak się nazywają miejsca, które mijamy, zwłaszcza gdy tramwaj zatrzymywał się co kilkaset kroków.
— Proszę czytać — na tablicach napisano.
Jakoż minęliśmy wkrótce ładne ogrodowe wille miasta Steglitz, zaczepionego już odroślami o wielki kompleks osad, składających t. zw. „Groß-Berlin“, i sunęliśmy przez łysinę ziemi zrzadka, lub wcale jeszcze nie porośniętą murami. Jednak ulice gotowe, krzyżujące się tramwaje, drogowskazy, różne budki techniczne dawały wrażenie skończonego planu, na którym jeszcze nie ustawiono domów, ale zaraz wyrosną z ziemi, a może je przywiozą tu w nocy jakiemiś machinami. Jechaliśmy po karcie geograficznej.
— Widzi pan? Holandja! — zawołała Hela.
Na regularnej, ograniczonej szosami, połaci gruntu, pokrytej tłustem ścierniskiem, kilka krów się pasło.
— Koloru brak — zauważyłem.
— I wiatraków, i morskiego wiatru — dodała Hela. — I tutaj przyzna mi już pan, że obraz nieskończony? — Ale ja lubię ten rozrastający się postęp, potęgę. —
Powiodła rękami ruchem okólnym, niby pływaczym.
Rzeczywiście, gdzie okiem sięgnąć, czy ku Berlinowi, czy w kierunku przeciwnym, wyłaniały się z pola i z trzebionej sośniny domy i domki, czasem zbite w kupki, jak nowonarodzone grzyby, czasem sterczała pojedyńczo miejska kilkupiętrowa kamienica, ślepym przekrojem prostopadłym odcięta od powietrza, należącego już prawnie do innych właścicieli, do przyszłych planów i rozwojów. Ogromny Berlin kamiennemi mackami ogarniał, pożerał ledwie już dyszący wiejską świeżością powiat Teltowski.
Las się zbliżał, także gęsto zamieszkany, użyty za cień tylko dla szaro-czerwonych willi. Smutne kity sosen płakały nad neo-berlińskim pudełkowato-pancernym stylem.
— To jest ten las? — zapytałem.
— W głębi będzie piękniejszy, niech się pan nie boi.
Tramwaj ma swą krańcową stację pod lasem. Wysiedliśmy i poszli, pełni nadziei, prostą, jak struna, szosą wkraczającą w coraz autentyczniejszą zieleń leśną.
— Czy nie chce pani pójść raczej jaką drożyną między drzewami?
— Dobrze, ale trzeba się rozojrzeć po napisach, czy wolno.
Na lewo od szosy po chudym, choć dosyć wysokim lesie rozlegały się echa dalekich strzałów. Napotkaliśmy wkrótce tablicę z takiem ogłoszeniem: „Ostrzega się publiczność przed wchodzeniem w głąb lasu z powodu kul mogących błąkać się ewentualnie po nim od umieszczonej w Dahlem 32-ej królewsko-pruskiej strzelnicy“.
— Widzi pan! nie pójdziemy na lewo. Jeżeli mamy umierać razem, to lepiej już jak Rudolf i Veczera.
— Rzeczywiście!
Nie chciałem zapuszczać się głębiej w żart, którego doniosłości Hela zapewne nie rozumiała. Uszliśmy paręset kroków szosą, wypatrując na prawo drogi bardziej malowniczej. Miejscami las był podszyty, kapryśniej narysowany, niż te sztywne pułki sosen ustawione na zeschłej i zaledwie zielonej ziemi. Ale właśnie części zagajone otaczał płot z kolczastego drutu. Nareszcie jakiś bukiet drzew wydał nam się pociągającym do odpoczynku i niebronnym. Usadowiłem Helę na płaszczu moim rzuconym na wrzos, nieopodal od szosy, w przeźroczystym lesie, bo innego nie było w pobliżu. I powiał jednak wiatr żywiczny, i coś na podobieństwo poezji zaczęło się marzyć. Wyjąłem papierośnicę z kieszeni, zapytując pro forma tylko mojej towarzyszki, rozciągniętej na ciemnem tle płaszcza w pozie Magdaleny Battoniego, ze wzniesionemi na mnie figlarnemi oczyma czy wolno mi zapalić papierosa?
— Mnie to nie zawadza, ale może pan zapłacić karę.
— Cóż to? przedział lasu dla niepalących?!
— Nie zauważył pan na tablicy, którą minęliśmy, ostrzeżenia, że nie wolno tu rozkładać ognisk, ani palić tytoniu?
— A! wie pani, że te wasze lasy podmiejskie — —
— Tak — rzekła, patrząc na mnie uważnie — pan jest z kraju obszarów, może pięknych, ale jeszcze tanich.
— Owszem, mieszkam w mieście i wogóle w kraju bardzo zaludnionym. Ale okolice miast naszych są gościnniejsze.
— Rzeczywiście nudny las! — zawołała Hela, zrywając się na nogi — pojedźmy nad jeziora!
— A kędy to się jedzie?
— Właśnie, że nie wiem dobrze. — Najprostszy sposób powrócić do Steglitz i stamtąd pojechać dalej do Wannsee. Czasu mamy mnóstwo do wieczora.
Dobra jest; umie nawet być słodka i potulna. Nie dla swojej wyłącznie przyjemności, czy emocji wybrała się na tę ryzykowną wyprawę, lecz mnie chciała ująć, pokazać mi piękności swego kraju, jakie są, stworzyć wspólną dla nas, niezapomnianą pamiątkę. I stworzyła.
Jechaliśmy tedy znowu tramwajem, znowu wagonem kolei parowej, i, choć jeszcze rozmowa nie doszła do szczytów, było nam cieplej w sercach. Czułem wdzięczność dla mojej miłej przewodniczki, zapomniałem już o dziwnej sytuacji, gadałem szczerzej, jak z bliską duszą, przyglądając się tylko tym oczom groźnie głębokim, ale nie myśląc co mam powiedzieć, nie dysekując jej słów, ani zamiarów. Nawet krajobraz tej nowej godziny podróży nie został mi w pamięci, jak poprzedni. Czułem tylko, żo jedziemy w kraj piękniejszy, bliższy przyrody. A gdyśmy wysiedli w Wannsee, było inaczej na świecie, zielono, pagórkowato, leśno, chociaż nie dziko. Piękne jezioro, złożone z samych zatok, otaczają wille i osady pośród lasu i ogrodów, ale tu już wieś panuje, tchnie świeżością wody i sosen, śmieje się swojsko.
W Wannsee dostęp do jeziora okazał się dla turystów możliwy tylko przez kawiarnię, spadającą tarasami aż do brzegu wody. Weszliśmy więc do tego zakładu, a opędziwszy się od służby jakimś obstalunkiem, stanęliśmy nad samem jeziorem. Natychmiast stado łabędzi, przywykłych do karmienia, przysunęło się do nas, samce złe i nastroszone, jakby w aureoli z pół rozpiętych skrzydeł, samice gładkie i dumne ze śnieżnych wdzięków, pisklęta szare i gęsiowate.
— Nasze łabędzie z Vijveru! — zawołała Hela.
— Tamte nie przychodziły do ręki — nadmieniłem.
— Tutejsze zaś przychodzą — odpowiedziała — same się proszą, aby je pogłaskać; niech pan spróbuje.
Mówiła z widoczną w uśmiechu aluzją, łasząc się do mnie oczyma i jakimś falistym ruchem postaci. Rzekłem, patrząc jej w oczy:
— Jest jeden na świecie śniady łabędź z rudą główką, ale pani go nigdy nie zobaczy w przestrzeni. Kto zaś go zobaczy, śni już tylko o nim.
— Może gdybym spojrzała w wodę? Staliśmy na małym pomoście do lądowania łodzi, nad wodą dosyć głęboką. Hela tak bardzo przechyliła się przez barjerę, żem był zmuszony chwycić ją za oba ramiona i odciągnąć od wody.
— Co pani robi, moja droga pani?!
Gdym ją jeszcze trzymał za te ciepłe, wątłe, ale krągłe ramiona, przechyliła głowę wtył, aż mi po twarzy przeszedł pachnący jedwab jej woalu i bliski rzut jej głowy przewróconej, przymknięte rozkosznie oczy, usta coś bez dźwięku szepcące — —
Tak mi zaważyła na ręku, cofając się od wody, żem jej nie puścił odrazu, bo zdawała się padać nawznak. I wyszeptała:
— Żeby się pokołysać — —
Niby dzieciak, niby oddająca się kobieta.
Trwało to razem dużo krócej, niż przeczytanie niniejszego opisu. Ale od tej chwili zaczął się czar.
Jakby połączeni stanowczem wyznaniem, odeszliśmy od wody i wykonali szereg działań, które bez tego czaru byłyby najpospolitszą niedzielną przechadzką. Były zaś czemś specjalnie naszem, nigdy niedoznanem.
Piliśmy kawę przy stoliku na tarasie, patrząc w jezioro. Zdjęła rękawiczki i drobnemi palcami włożyła cukier do mojej filiżanki.
— Niech sobie myślą, że pan Müller z narzeczoną przyjechał do Wannsee — rzekła, wskazując na kilka innych osób siedzących opodal przy stolikach.
I parsknęła nieproporcjonalnym, drażniącym śmiechem.
A gdyśmy wstawali od stołu i kelner zbliżył się po zapłatę, zawołała na cały głos po niemiecku:
— Zapłać ty dzisiaj!
I znowu śmiech, który i mnie się udzielił, aż kelner osłupiał. Uspokoił się, gdy dostał za dwie kawy całego talara.
Poszliśmy znowu nad jezioro, a ja jej już tylko mówiłem, jaka ona piękna. Mówiłem poprostu, na gorąco, nie szukając porównań ani osłon — całowałem słowami. A ona rzeczywiście stawała się coraz piękniejszą. Biły jej nozdrza drobnym pulsem, jakby w takt serca; oczy mieniły się aż bezwstydnie. Nic broniła się bynajmniej od pochwał, owszem odpowiedziała parę razy:
— Pan mi się także podoba — jest pan duży, zgrabny — i nie zanadto literat i nie taki prosty lejtnant we fraku...
Pomijam. Niepodobna opisać słowami, cośmy wygadywali. Była to taka żywiołowa orgja prostych wyznań, do żadnych wspomnień w mojem życiu nie dająca się porównać. Tak chyba mówili do siebie Adam i Ewa w raju, przed grzechem. Zaledwie mi błyskała w mózgu mętna świadomość, że przecie takie słowa do czegoś obowiązują, że to nowe życie, albo przepaść: że wreszcie ona jest ode mnie młodsza o lat dziesięć i cała w mojej mocy...
Sumienie działało we mnie o tyle, żem sobie zakazał dotknięć, nawet ręki z ręką. Gdy się oparła lekko na mojem ramieniu przy jakiemś przejściu pod górę, drgnąłem, aż zapytała:
— Co to? czy pana parzy moja ręka?
I po paru godzinach takiej prostej, a zarazem szalonej rozmowy, poczułem się nagle nadzwyczajnie wyczerpanym. Hela także. Błądziliśmy już gdzieś ulicami nad przebłyskującem przez sosny jeziorem, mijaliśmy różne domki, pagórki, którychbym nigdy nie odnalazł, gdybym tam powrócił. I opanowało nas jednocześnie fizyczne, przemożne znużenie.
Hela rzuciła się na jakąś ławkę z mocno odchylonem oparciem; siadłem obok niej.
— Wie pan, że jabym na chwilkę usnęła — —
I zamykała oczy, a śliczna twarz jej bladła, pierś podniosła się głębokiem westchnieniem i zaczęła falować równo — —
— Ależ pani! niepodobieństwo! wieczór się zbliża.
— Co to nam szkodzi?... chwileczkę.
Mnie tylko męska ambicja utrzymywała w czuwaniu. Hela siedziała dość długo z zamkniętemi oczyma, a ja, patrząc na nią, choć tak piękną, wyznać muszę, żem jej w tej chwili nie pożądał. Nie przez rozrzewnienie jakieś, nie przez uszanowanie — poprostu pragnienie snu było we mnie silniejsze, niż wszystkie inne w tej chwili.
Otworzyła oczy trochę łzawe i okolone mocniejszym cieniem, zwróciła je odrazu na mnie i młody ogień wstępował w nie powoli. Powstała sprężyście z ławki.
— Tak — już trzeba wracać.
Zmierzch zapadał, kawałek drogi mieliśmy do kolei, a i pociąg do Berlina opuszczał już stację, gdyśmy dochodzili. Następny o tej porze odchodził dopiero za pół godziny.
Siedliśmy pod dachem bez ścian pustej zupełnie stacji, mając przed oczyma zamierzchający las, po którym poczynały zapalać się tu i ówdzie okna domów. Noc letnia zaciągała się powoli na wybladłe niebo, kuszące do wypatrywania pierwszych gwiazd. I ogarnęła nas oboje ponownie, tym razem jak cjche szaleństwo, ochota wzajemnych wyznań. Hela odchylała głowę wtył, jak wtedy nad jeziorem przy barjerze, ale patrzyła nie na mnie, tylko w górę, wdychając wielkiemi haustami pachnące powietrze; rozkosz żarzyła się i przymierała w jej oczach nie dziecinnych już, ale kobiecych, w ustach trochę otwartych, jakąś lubą okolonych pogardą. Profil jej odcinał się od obłoku woalu, kryjącego kapelusz, włosy i szyję, a postać nawpół leżąca obrysowała się suknią w kształt wyraźny, dziewczęcy i gibki, aż do zgrabnego trzewika.
Ja zaś, siedząc blisko, patrzyłem na nią bez wszelkich, ugrzecznionych pozorów, czując, że mi na to pozwala. Milczeliśmy dość długo pogrążeni w kontemplacji; ona patrzyła na niebo, ja na nią — i opowiadała mi westchnieniami, co się w niebie dzieje, jakie tam zapalają się gwiazdy, co nam wywróżą — — —
Zdjęła rękawiczkę i rzuciła mi ją na kolana. Ucałowałem ten ciepły zamsz, zachowujący jeszcze trochę kształtu jej ręki — wtedy ona podała mi obnażoną rękę. Podniosłem ją do ust — była lodowato zimna.
Nie puszczając mej dłoni, wyszeptała:
— Powiedz mi pan nareszcie...
Powiedziałem, że ją kocham, że mi jest najdroższą w świecie, żem gotów na jej wszystkie rozkazy. Gadałem co mi do serca przychodziło falą — nie pamiętam.
Pamiętam tylko — do śmierci — jakim ruchem odgarnęła woal naokoło twarzy, w której pałał krwawy kwiat jej ust, mięsisty, rajskiego smaku, omdlały zrazu na zaciśniętych ząbkach, potem szalony życiem, ruchem, mokrym spazmem całkowitego oddania się.
— Powiedz po niemiecku: Hela, ich liebe dich — —
I ten uśmiech, gdym powiedział, jak rżenie jakiejś antylopy z bajki, krótki, urywany na nowem złączeniu ust, aż do omdlenia!
Rozpaczliwa proza stacji kolejowej. Jakiś posługacz z młotem w ręku. Ale minął nas i zniknął w ciemności. I znowu jakieś figury, zdążające na pociąg, który będzie nie dla nas wyłącznie, jak ta stacja zbudowana w nocy letniej na przybytek naszego szczęścia.
Przez ziemię zamroczoną dochodzić zaczął rosnący grzmot.
— Już pociąg! — wzdrygnęła się Hela.
Linja w tem miejscu zatacza łuk, więc nie widać zdaleka przednich latarni lokomotywy, tylko łoskot żelazny zbliża się, zbliża, jęczą wtórem wyższym szyny, aż nagle z zarośli wyskakuje dymiący potwór z krwawemi oczyma.
Przez dwie jeszcze stacje — dziesięć minut — siedzieliśmy z Helą w pustym przedziale. Tyle było czasu na powiedzenie sobie, gdzie się spotkamy znowu, co z tego wyniknie, na to wszystko, co pierwej już powinno było być omówione. Ale ona nie chciała o tem słyszeć.
— Co tam jutro! dzień nienawistny! taki, jak dzisiejszy nie będzie. Mów mi jeszcze to, co nad wodą — — albo to co na stacji — —
Mówiliśmy więc, mówili, aż do zakrwawienia warg, aż do zaparcia tchu.
— Mów po niemiecku, póki nikogo niema. Mów: Meine Hela, Du, mein Verlangen — —
Ale na drugiej stacji jakaś para ludzi, będących może w podobnych do naszych warunków, zwaliła się hałaśliwie do naszego przedziału. Mężczyzna młody, już gruby, usiadł podciągnąwszy na kolanach nogawice spodni, pokołysał się nasprężynach kanapy:
So!
Kobieta brzydka, w śmiesznym kapeluszu, ubrana w kolorowy worek, śmiała się zalotnie do swego kompana. I poczęli szwargotać, wybuchać śmiechem, jakby nas tu wcale nie było. Taka mię złość porwała na tę parę brutalną, żem się po francusku odezwał do Heli:
— Czy niema sposobu pozbycia się tych zwierząt? może jest dla nich przedział osobny, albo pierwsza klasa dla nas?
Hela wzruszyła tylko ramionami z pewnem zgorszeniem. Oczywiście, nie ja miałem za sobą słuszność, lecz ustrój demokratyczny.
Przybywało coraz więcej osób, a od Steglitz pociąg napełnił się kompletnie. Ta przedostatnia godzina naszej wyprawy była bolesna.
Znacznie też nadąsani na los dojechaliśmy do Berlina i ostrożnie, w pojedynkę, zbiegliśmy ze schodów dworca na ulicę. Nawinął się wolny samochód; wsiedliśmy do niego, poleciwszy zamknąć dach. Hela podała palaczowi nieznany mi adres.
— Dokąd to jedziemy?
— Do miejsca w pobliżu naszego domu. Tak we dwoje nie możemy wysiąść przed drzwiami. Portjera nie jestem pewna.
— Oczywiście — — Ale czy już koniecznie wracać trzeba?
— Chciałby pan więcej?
Zimniejszy ten ton, niby ironiczny, ścisnął mnie za serce. Tak człowiek łatwo przywyka do rozkoszy.
— Ach panno Helu!
— No, bo jakże? — po ulicach włóczyć się nie będziemy samochodem — — pójść do teatru, do porządnej restauracji we dwoje nie możemy — — godzina jest niezbyt późna, dziesiąta, i papy dzisiaj w domu nie będzie. — Cóż, kiedy niema co robić.
Było to przygnębiające, ale prawdziwe.
Nagle Heli zabłysły oczy fosforycznie; zwróciła się do mnie z namiętnym, oschłym szeptem:
— Czy pan zna dobrze Berlin?
— No, nie tak dobrze, jak pani.
— Ale ten Berlin, którego ja znać nie mogę, o którym słyszałam — „Berlin bei Nacht?
— Ach, byłem kiedyś w paru nocnych knajpach — odrzekłem niedbale.
Chwyciła mnie za rękę nerwowo.
— Zaprowadź mnie tam — do jakichś strasznych, złoconych, czerwonych knajp okryję twarz woalem, nikt mnie nie pozna, ciebie nie znają zaprowadź mnie, ty!
— Dziecko! co mówisz?
— Przecie my jesteśmy ludźmi niezwykłymi — przecie trzeba znać i podłą rozkosz, aby ją odróżnić od naszej — prosiła namiętnie.
— Nie pamiętam nawet adresów — odpowiedziałem zimno.
— Zapytamy palacza.
— Hela! nie mów tak! nie rozumiesz... Byłbym nieuczciwym człowiekiem, gdybym ci pokazał choćby przedpokoje rozpusty. Jakżeby wyglądał ten nasz dzień i twój pocałunek, Hela!
Dem Reinen ist ja Alles rein — upierała się jeszcze cofając rękę.
— Zmiłuj się nade mną, nie miej mi za złe! Dziękować mi będziesz kiedyś, może już jutro.
Przygasły jej oczy, zadrgała twarz rozrzewnieniem, a może ironją. A ja prosiłem cicho, pokornie o jeden jeszcze taki leśny, pachnący pocałunek. Dała mi go, ale już zimniejszemi, roztargnionemi usty.
— Ach, ty mój Polaczku! — rzekła po chwili dziwnym głosem.
Dojeżdżaliśmy.
— Dziękuję ci, Hela, dziękuję z głębi duszy. Do jutra i do końca życia...
— I ja ci dziękuję...
Już jej nie było przy mnie. Śmignęła szybko z samochodu, nie pozwalając mi towarzyszyć sobie w dojściu do domu.

∗             ∗

Spisałem wszystko, jak detektyw. Gdybym tworzył wspomnienie literackie, opuściłbym ostatni epizod. Ale łatwo sobie tłumaczę ten wybryk wyobraźni Heli: taka wrażliwa, impulsywna dziewczyna, pierwszy raz puszczając wodze swej skłonności do mężczyzny, mogła dostać zawrotu głowy. Cała ta przygoda była naiwna, nieobliczona, samorzutna. Co taka Hela może wiedzieć, jakie są nocne knajpy w Berlinie? A są ohydne w tem państwie bojaźni Bożej — — — Nasłuchała się opowiadań przyjaciółek mężatek, ciekawa jest, żądna uświadomienia — —
Nie chcę myśleć o tem głupstwie, przesłaniającem poprzedni szereg wrażeń, a raczej faktów stanowczych w życiu nas obojga. Jutro, dzisiaj rozmówię się z moją obiecaną Helą — no i z ojcem.
Zobaczymy, co dzień przyniesie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.