Hetmani/Haga, 25 czerwca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Haga, 25 czerwca
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Haga, 25 czerwca.

Teraz oni wyjechali nagle, przed podpisaniem nawet protokułów Konferencji, z powodu jakichś depesz, które otrzymał Latzki. Zostałem jednak zaraz powiadomiony przez Helę i zdążyłem przynieść do wagonu trochę kwiatów. Przyjęła je uprzejmie, bez wahania, jak się przyjmuje należny ukłon. Miała zresztą kwiatów kilka wiązanek oprócz mojej, a między niemi zapewne i owację Paugwitza, obecnego na dworcu pośród grupy kilkunastu osób żegnających Latzkich. Rozłączenie nasze było tak dalece pozbawione tragizmu, że aż wesołe. Hela w żywej, ogólnej rozmowie, wspominała mein teueres Berlin z lubością, a mnie, w kilku słowach na uboczu, poprostu kazała zjawić się jak najrychlej w Berlinie. Leży on zresztą na mojej drodze powrotnej.
I tak skończyły się dni poetyczne. Poezja w nas jest nie zaś w widokach i wrażeniach zewnętrznych, które dają tylko mocniejszą lub słabszą do niej podnietę. Teraz mi Haga bez Latzkich wygląda pusta i zaspana. Inni sezonowi znajomi nie istnieją dla mnie, jak i ja dla nich. Nic się między nami nie zawiązało, ani cień przyjaźni, ani ciekawość. Odczuwam nawet w ich obejściu ten chłód, który spotyka zwykle Polaka w zachodniej Europie, sztywność, choćby ugrzecznioną, która zdaje się wyrażać zdanie przy zabieraniu międzynarodowych znajomości:
— Ach... jesteś pan Polakiem... to smutne.
Ponieważ władam nieźle obcemi językami, biorą mnie często Niemcy za Szweda, Francuzi za Belgijczyka, póki nie dowiedzą się o mojej narodowości. Zawsze wtedy rozmowa czasem ożywiona już i poufniejsza, ścina się mrozem.
— To pan mieszka w Rosji? — wnioskuje zwykle Niemiec.
Oh! la Pologne! — blaguje melancholicznie Francuz.
— Bohaterski naród! — woła Włoch.
I tym podobne przysmaki, które zawsze znaczą albo: jesteś wrogiem, albo: wyrzutem sumienia, cieniem przeszłości, nawpół żywym człowiekiem.
Oczywiście, nie zdarza się to Polakom miljonerom, ani tym, którzy kryją się ze swą polskością, lub ją sprzedają za byleco, za jakiś efekt kosmopolityczny. Bo są tacy polscy podróżni i nawet emigranci!
Ja przy poznawaniu cudzoziemców uprzedzam zawsze, że jestem Polakiem. Gdy się to komu nie podoba, okazuję mu jeszcze wyższe niezadowolenie z jego narodowości.
Latzcy nie dali mi nigdy powodu do takiego zbrojenia się w odporność. Może w nich rzeczywiście pokutuje coś z krwi naszej, a może tylko wrodzona towarzyskość i ciekawość ludzka, która przecie istnieje pomimo rozpowszechnienia wojowniczego nacjonalizmu. To też ta jedyna para ludzi tchnęła w mój wakacyjny pobyt coś gorętszego, niż wrażenie nowego kraju. Para ludzi? — może tylko młoda połowa tej pary?
Hela jest dla mnie uosobieniem ponęt tego kraju wymowniejszem, niż spotkane tu rdzenne mieszkanki, bardzo po swojemu, rasowe, powycinane z obrazów holenderskich, ale i podobne trochę do krów tutejszych. A krowy są piękne, duże, barwne i marzą wielkiemi oczyma o szczęśliwościach wiecznych pastwisk.
Hela zaś — to moje wrażenie Holandji. Najprzód — ruda, jak Rembrandt. Potem — nerwowa, intelektualistka, zbiór ciekawości i zagadek. Mnie chodzące posągi kobiece, wzory na niewiasty gniazdowe — nie pociągają. Lubię duszę kobiecą. Taka kobieta nie jest szczegółem krajobrazu, lecz zwierciadłem, w którem i sam się przeglądam i widzę w jej oczach odbicie życia drgające, indywidualne. Zdawałoby się, że nic sprzeczniejszego, jak „nastrój“ Holandji i temperament Heli — a ja przecież bez niej nie rozumiem już Holandji, i spowszedniał mi nawet Mauritshuys, miejsce naszych estetycznych sporów, i gaj Hagi blaszany jakiś i ulica monotonna.
Jeden tylko kąt miasta przesiąkł mi wspomnieniem innem, nawet przeciwnem poniekąd — to Vijver. Czy go za dnia ujrzę pluszczącym weselej o burty, podmalowanym barwniej około swej zielonej wyspy i w śladach majestatycznie błądzących łabędzi, — czy tem bardziej, gdy zobaczę jego czarne lustro nocne — cień Piasta chodzi za mną. Stary nie wraca jednak na miejsce to między górną i odbitą w wodzie latarnią; oczekiwałem go wczoraj i dzisiaj. W dzień przeszukałem wszystkie chyba hotele osobiście, lub przez telefon. Zapytywałem i o pana i o księcia Piasta; podejrzewając wreszcie, że mieszka pod cudzem nazwiskiem, szkicowałem portjerom tę sylwetkę charakterystyczną, — płaszcz, czapkę. — Ani śladu.
Nie to, abym pragnął go zobaczyć. Fuka na mnie, a ja z niezrozumiałych powodów daję się ofukiwać. Ale chciałbym wiedzieć, że żyje, że nic mu się nie słało. — Może nie ma co jeść? może pod tym majestatycznym pozorem ukrywa nędzę? A może znowu capnął go ktoś i wsadził do kozy?
Dziwny ten stryj budzi mi w pamięci całe szeregi legend starszych ode mnie, starszych nawet chyba od niego. Śnią mi się nosiciele i roznosiciele myśli naszej od — — ilu to lat? Jednak nie od wieków zamierzchłych. Nie widzę pana Wojciecha Piasta ani popuszczającego pasa za króla Sasa, ani w robotach Wielkiego Sejmu. — Mógłby już być w szarży pod Samosierrą.
Taki szwoleżer gołowąs, ognista głowa w foremnym kasku, młody centaur obszyty barwami, zrośnięty z szalonym koniem — — leci przez tę zadławioną szosę śmierci, skacze przez pociski rzygających dział, bo widzi tam, za trzecią baterją, za trzecią hiszpańską górą — ojczyznę swoją wolną. — — I cudem męstwa, cudem polskiego szczęścia — przeleciał. A tam, gdzie dotarł i umieścił nadzieję swoją cudotwórczą, poczuł tylko panujący nad zdobytym światem zimny promień wzroku boga wojny, który odznaczył go łaskawym zwróceniem chwili uwagi, a później nawet krzyżykiem złotym, ukutym z ostatnich dukatów rodzimych w Księstwie Warszawskiem. — — Ale młody Piast miał piękny sen o ojczyźnie!
A może był dopiero pod Belwederem w ową noc listopadową? To pewna, że nie śród peruk, obradujących łagodnie na wolnym sejmie o nagłości obrony Królestwa, ani pośród mundurowych panów, odstępujących sobie niepożądaną buławę z ręki do ręki omdlałej. — On pierś pełną ojczyzny niósł na spotkanie szczęścia wyzwolenia, którego ani organizacją, ani rachunkiem nie przygotował. Tylko.
„Śród pół Grochowa, gdzie stał mój dziad“, stał i on, i biegł i marzył — aż od ran upadł, a sen się znowu prześnił.
Że walczył w lasach 1863 roku — to wiem napewno.
Czy był w więzieniach? Czy sprzężony w pobok łańcuchami z szeregiem bohaterów i złodziei, wlókł znękane członki przez sybirską zakrwawioną grudę? Czy wypatrywał głodnemi oczyma w rozlanem piekle mgły lodowatej wschodzący blady księżyc „etapy“, aby powalić się tam na drewnianą przecie podłogę, w zaduchu dziegciu i zgniłej kapusty — i zasnąć — jeszcze żywym? Czy obudził się znowu na dalszą drogę w bezmiar śnieżnej pustyni i drgnął, poznając w przykutym do niego towarzyszu — trupa? — —
I to podobne do niego.
Gdyby to wszystko przeżył, co mi się roi, ileżby miał lat? Już sto z górą.
Tylko niezaprzeczonym jest faktem, że istnieje. Wyzwolił się, uciekł? sprzykrzył się oprawcom? — nie paktował z nimi napewno. Ale dziwniejsza, że tak wygląda, jakby nigdy nie miał przestać istnieć. Nietylko wiara w przyszłość go odmładza — tak mu z oczu patrzy, jakby rozpoczynał nowe, obronne doświadczeniem, a przez ból niezwyciężone życie. — — A to stary warjat! Kochany dziad!
Innemi znowu pójdzie myśl szlakami i gra mi się bistorja pana Piasta inna. Szumią frazesy, frazesy. — — Pod bezpieczną i wygodną osłoną zachodniego rządu paryski manifest Towarzystwa Demokratycznego.
I kłócą się tam gdzieś, w hotelu Lambert, lub w zadymionej kawiarni, jak na sejmiku elekcyjnym. Ważna materja! Czy Adam I jest prawowicie obrany królem polskim, czy nim nie jest? — — Piast jest zapewne rojalistą w tym wypadku?
Śmieszność i znowu śmieszność, mój aniele.
Śmieszność, dla której jęczymy w niewoli! Tak krwawo można sparodjować nasz emigracyjny sen o wielkości. — — Wahał się ciągle między skrajnym romantyzmem politycznym, a... Krapulińskim i Waszlapskim.
Jednak pan Wojciech Piast nie mieści się między temi biegunami typu emigracyjnego. I żyje dotychczas. Przecie wczoraj, w Hadze, dyskutował o najważniejszych sprawach europejskich, gromił ten tłusty kongres obłudników, wyfraczonych prokurentów Przemocy, udających apostołów i wysłańców Temidy.
Zaczynam już pisać stylem stryjowskim.
Może Piast jest niepraktyczny, bo upominać się u stada wilków o krzywdy owiec jest systemem beznadziejnym co do skutku. Z innego punktu widzenia — Piast stwierdza przy sposobności żywotność sprawy naszej, przypomina ją rządom, budzi w nich, jeżeli nie sumienie, to przynajmniej rachubę polityczną, z której wypaść może pożytek wilczy — i nasz?
Widziałem go takim raźnym, młodszym ode mnie. Tylko gdy go niema, majaczy mi jego postać przygnębiona, idąca drogą bezmiernie długą, w starym, starym płaszczu, z teką Temidy pod pachą, z tobołem gratów na plecach. Mija domy zamknięte, cudze — depce ziemię twardą, nie swoją, a nogi mu drżą, a oczy pałają.
Naprzeciw jedzie wózek holenderski z polerowanemi naczyniami pełnemi tłustego mleka. Powozi rumiany mężczyzna, obok wystrojona, uśmiechnięta kobieta. Oj, mleka by się pewno chciało napić staremu — tak gorzko mlaska suchemi wargami. — Przystaje — co? żebrać będzie?!
Nie. — Położył na szosie mizerny tobół rezolutnie, jakby to był wykwintny kuferek, wyprostował się, pokręcił wąsa i poprawił czapkę.
— Obywatele! — zapytuje mleczarzy — kędy tu droga do Paryża?
Patrzą na niego z porcelanowym uśmiechem. Odezwie się mężczyzna protekcjonalnie:
— Jedziemy do kolei żelaznej. Możecie się za nami przyczepić, a gdy będziemy na stacji, siądziecie sobie na pociąg i pojedziecie, gdzie wam trzeba.
— Dzięki wam, dobrzy ludzie. Podróżuję piechotą dla zdrowia. — A wiecie wy, że w waszym kraju drogi gładkie, lecz nie obronne. Toczycie się po nich równo, Utrzymujecie ich powierzchnię w porządku. — Baczcie jednak, aby wróg Europy, a sąsiad wasz, kopiący pod ziemią, nie zachwiał wam gruntu pod nogami i fundamentu waszych miast, i nie wylazł ze swych podkopów którego dnia, jak ćma wężów plugawych i nie zasyczał na wszystkie świata strony, że ziemia jego jest. A to wam powiadam z krwawego doświadczenia, bo pochodzę z kraju, gdzie tak się stało.
Patrzą na starego ludzie spokojni, a oczy ich dziw coraz rozszerza i zasępiają się twarze. Mężczyzna z politowaniem zrazu, a potem podejrzliwie; kobieta wchodzi w wizję wywołaną przez dziwnego wędrowca, miłuje spojrzeniem nie treść mowy, lecz moc bijącą z jego postaci.
Bo już Piast nie marny jest, ani znękany, owszem promienny natchnieniem, jak w on dzień nad czarnym stawem Hagi.
— A z jakiego to waszmość pochodzisz kraju? — zapytuje mężczyzna.
— Polakiem jestem i nic ludzkiego nie sądzę być mi obcem.
— Polakiem?... to ciężki los.
— Trzeba go umieć nosić.
A kobieta głosem już podbitym i dźwięcznym ludzkością:
— Możebyś waszmość napił się naszego mleka? Dzień jest znojny.
— Dziękuję ci, dobra pani. Jestem po obiedzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ten Piast goni ciągle za mną. Nawiewa mi swoje myśli, podsuwa obrazy, dziwadla senne, ale pełne ożywczej mocy. Pisałbym poematy albo i chwycił się czynu jakiego, przerastającego powszechność. Trzeba wracać do kraju.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.