Hetmani/Haga, 23 czerwca (2)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Haga, 23 czerwca
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Haga, 23 czerwca.

Z powodu niedzieli ma pan Latzki mniej zajęć, więc wdał się ze m ną w długą rozmowę. Zadziwiają mnie coraz bardziej sympatje jego dla sprawy polskiej, które nie ograniczają się do poglądów i rad, lecz dążą chyba do czynnego udziału. Nie mogę przypuścić, aby tylko przez jakąś dyplomatyczną kokieterję wmawiał we mnie, że go sprawy polskie obchodzą goręcej, niż zwykłego Prusaka. Ale nie mogę też i wytłumaczyć sobie tych sympatyj przez jego polskie pochodzenie: ani zalet naszych, ani wad nie posiada. Może być tylko życzliwym i silnym sprzymierzeńcem. Należy zaś do gatunku ludzi rzadkich i cennych w każdym kraju, którzy, choć niezadowoleni z istniejącego porządku, dążą do lepszego ewolucyjną pracą, nie krzykliwym protestem. Latzki rozumie nawet, że w danej chwili krwawy przewrót jest niezbędny. To też mówić z nim można i o rewolucji pojęć i nawet o rewolucji czynnej na wypadek, gdyby nowe pojęcia nie dość szybko przenikały do głów rządzących. Dziwna kombinacja urzędnika pruskiego z postępowcem i socjalistą. Wallenrod? — za czyją sprawę? — Zanim to przeniknę, zapisuję szczegóły rozmowy, które najgłębiej utkwiły mi w pamięci:
— Myślę już nie po raz pierwszy — mówił mi — że pan swoje wybitne zdolności (ukłoniłem się) powinienby zużytkować w akcji dziennikarskiej. Wiem, że pan pisze, i ze wszech miar przypuszczam, że dobrze, ale zdaje mi się, że wy nie macie ani jednego wielkiego politycznego dziennika?
Wyliczyłem parę, bez silnego przekonania, i wspomniałem o niepojętej dla cudzoziemca instytucji cenzury u nas.
— To się zmienić musi — odrzekł Latzki. — Sądzę jednak, że i obecnie można kierować opinją publiczną u was, stanąwszy na czele nowego, w duchu europejskim redagowanego dziennika.
— Na czele! — wyrwało mi się ironiczne westchnienie.
— Wiem — ciągnął Latzki — że to wymaga znacznych funduszów. Możnaby je zebrać u was w kraju, a nawet mniemam, że mógłbym wpłynąć na niektóre osoby znajome w Warszawie...
Tak ciepły udział w naszych, a nawet w moich sprawach przeszedł moje oczekiwanie. Starałem się uprzejmym uśmiechem wykręcić od protekcji Latzkiego, a wyrozumieć lepiej, o jakim dzienniku on mówi.
— Wyobrażam sobie dziennik zupełnie nowego typu, na wzór naszej prasy liberalnej. Wasze gazety, o ile je znam, mają zakres nadzwyczaj lokalny. Rozumie się, że każdy kraj ma swe własne interesy, ale w waszem położeniu narodu bez państwa trzebaby się bardziej stosować do potrzeb i prądów sąsiedniej przynajmniej Europy. Nie rozumiem przez to współdziałania z rządem, nawet niemieckim, lecz popieranie zasad popostępowo-demokratycznych i tolerancyjnych. Macie u siebie ogromną ilość Żydów i sporo Niemców. Te siły trzeba przyciągnąć do ogólnej kulturalnej roboty. Tymczasem prasa wasza jest cała — daruje mi pan wyraz — szowinistyczna. Tłumiony i zdyskredytowany ten szowinizm wybucha jednak ciągle, albo się tai w milczącej abstencji od wielkich robót cywilizacyjnych, podjętych — przepraszam znowu za uwagę — przez Prusy. Nie chcecie zrozumieć roboty Prus, nazywacie ją zwykłą chęcią rozrostu państwa. Drang nach Osten itp. Ależ przyjrzyjcie się kulturze, którą szerzą np. w ziemiach polskich, będących pod ich panowaniem, w Poznańskiem, a nawet po za swemi słupami granicznemi, np. w Łodzi. Są to przecie dobytki człowieczeństwa, z których wy przedewszystkiem korzystacie.
— Zapewne — musiałem jednak zmitygować wymowę Niemca — ale Prusy nie chcą uszanować potrzeb duchowych naszej narodowości, nawet ją skazują na zagładę.
— To trochę niesprawiedliwe — skrzywił się Latzki. — Zacytuje mi pan komisję kolonizacyjną, uchwałę doczesną i niefortunną, którą sam zwalczałem. Wszelkie ideały wasze narodowe, mieszczące się w pojęciu państwa niemieckiego, pozostawiamy nietkniętemi.
Zgodzić się na tym gruncie z Latzkim nie mogłem. Więc powróciłem do omawiania owego projektu idealnego dziennika.
— Uznaje pan zatem za potrzebny u nas wielki dziennik filogermański?
— Przedewszytkiem polski, ale nowo-polski, europejsko-polski; dziennik, z którym mogłyby się liczyć i nasze stronnictwa liberalne, i musiałaby się liczyć prasa rosyjska. Co zaś do sympatji, któremiby się rządził taki dziennik, jużci nie będę taił, że antypatycznego nam dziennika nie popierałbym.
— Antypatycznym zaś nazywa pan kierunek tak zwany „wszechpolski?“
Latzki rozłożył ręce bezradnie, jakby daremnie szukał wyrazu.
— Antypatycznym nazwać go nie mogę... to nie kierunek... to dzieciństwo.
Skupił znowu myśl w swych oczach rozumnych, podobnych jednak do oczu Heli.
— Widzi pan, w polityce teorja najszlachetniejsza, uzasadniona przez historję, etykę, ideały powszechnie szanowane, skoro niema żadnego zastosowania do chwili bieżącej, ani do interesów niczyich, oprócz tych, którzy teorję głoszą w braku realnych projektów — staje się śmieszną. Śmieszność jest zabójcza dla ludzi i dla teorji. Wszechpolskość zaś galicyjska i ta, która się tuła gdzieś po Francji, Szwajcarji i Ameryce, ma przedstawicieli tak drobnych, że wpadła zupełnie w karykaturę. Mamy takich i tutaj w Hadze...
Uśmiechnął się niby dobrodusznie, jak przed wydobyciem z pamięci anegdoty, jednak bystre jego oczy kontrolowały wrażenie na mojej twarzy:
— Niech pan sobie wyobrazi, otrzymaliśmy temi dniami od jednego z rodaków pana propozycję, do Konferencji wystosowaną, aby zawiesić nasze prace i zastanowić się nad pytaniem, czy usunięte są w zasadach polityki europejskiej przyczyny wszelkich wojen.
Znałem jeden memorjał polski, rozrzucony tu w drukach, ale Latzki zdawał się mówić o innym. Słuchałem ciekawie.
— Rozumie pan? najprzód przerobić całą mapę Europy, oddać każdemu, co do niego niegdyś należało — więc oczywiście Polska, Szlezwik, Alzacja itd. — przedewszystkiem Polska. Granice roku 1771, kongres wiedeński 1815 — niczego tam nie brakowało. Autor tyle tylko był łaskaw, że nam, jako Konferencji Pokoju, nie dawał do wykonania tych wszystkich przewrotów, któreby wywołały nie wojnę, lecz rzeź europejską. Proponował skromnie uchwałę teoretyczną, jedyną i finalną: aby Konferencja wyraziła opinję, że pokój powszechny nie może być nigdy osiągnięty bez uregulowania równowagi europejskiej, zachwianej przez rozbiór Polski. Czyli, że zebraliśmy się tymczasem bez celu i pokornie to wyznajemy.
— Propozycja radykalna... — odpowiedziałem — jednak o zasadzie sprawiedliwości i restytucji dyskutowano już w poważnych kołach. Dyskutuje się też i w bardzo szerokich, podziemnych....
— O restytucji praw ludzkich, komu należy — rzekł Latzki — ale nie odrabianiu historji świata z ostatnich stu lat. Żaden kongres monarchów nie zdolny byłby tego uskutecznić, tem bardziej kongres delegatów, zebrany w celach humanitarnych, nie politycznych. Ten pana rodak to manjak, zapatrzony w jeden tylko punkt świata, ślepy na inne obszary i przepaście, nieczuły na istotę nawet cywilizacji chrześcijańskiej, za której rycerza się podaje.
Zauważyłem, że Latzki mówi z rosnącą zaciętością. I nie wątpiłem już, że mówi o panu Piaście. Jakoteż nazwał go wkrótce:
— Taki pan Albert Piast jest niby przyjacielem ludu, ludów, miłośnikiem sprawiedliwości, wizjonerem przyszłych rozwojów człowieczeństwa, a jego akcja ogranicza się do ciężkiego zawalania dróg istotnej cywilizacji, do dyskredytowania jej pionierów, do gmatwania robót, do buntowania „ducha“ — jak mówi — czyli do przewracania w głowie ludziom, którzy nie wiedzą, dokąd dążyć. Myśli pan, że taki bohater rozumie nawet prawdziwą rewolucję? On tylko rozumie swoją... Ech!
Machnął ręką niecierpliwie. Pierwszy raz widziałem Ekscelencję zirytowaną. Przestał już nawet dyskutować dyplomatycznie, kłócił się, bez mojego udziału, z oponentem, którego tylko co nazwał drobnym i karykaturalnym. Aż sam się spostrzegł i dodał niby wesoło:
— Mam złe przyzwyczajenie: nonsens mnie oburza; a z nonensem walczyć nie warto, bo sam przez się upada.
Po chwili zaś:
— Mówił mi ten pan Piast, że jest pańskim krownym?... Chyba dalekim?
— Nie bliski, ale krewny.
— Proszę zauważyć, że ani słowem nie dotknąłem jego honorabilité. Nie nazywam go księciem, bo zdaje mi się, że nie nosi tutaj swego tytułu?
— Nie wiem doprawdy. Ja go znam bardzo mało.
— W takim razie ja lepiej. Spotykałem go już jako księcia polskiego i jako wydawcę pism ludowych pseudodemokratycznych. Tutaj znowu występuje jako dyplomata — bez tytułu.
Wolałem nie podsycać rozmowy o dziwnym moim stryju, którego Latzki znał widocznie i nie lubił.
Po tej rozmowie z ojcem Latzkim przyszła mi ciekawość, czy mu córka wspomniała coś o mojem spotkaniu z Piastem, czy nie?
Zapytałem ją o to wkrótce poprostu.
— Gdzież tam! — odpowiedziała, otwierając szeroko oczy.
— Nie prosiłem pani o dyskrecję, ale wdzięczny jestem za to, bo nie lubię mówić o tym starym.
— Mówił pan z ojcem o nim?
Hela nie była przy naszej rozmowie.
— Trochę. On go zna lepiej, niż ja.
— O tak! on go zna... zresztą nie wiem. On zna wszystkich na świecie.
Jakoś potem Hela skręciła obcesowo do innego przedmiotu.
Podejrzywam ją teraz po namyśle, czy mi nie skłamała? Latzki jakby usiłował podkopać we mnie wpływ Piasta, zdyskredytować go i ośmieszyć. Może go wprawdzie znać i mógł go spotkać tutaj. Ale znowu parę słów Heli?
Jeżeli ona umie kłamać takiemi otwartemi, jasno na mnie zwróconemi oczyma — to źle. Choć właściwie obojętne jest, jak kto kłamie — a kłamią prawie wszyscy.
A jednak pan Wojciech Piast chyba nie kłamie? Może bredzić, jak na mękach, jednak wierzyć się zdaje w to, co mówi. Ale cóż to za nieznośny człowiek! Jeżeli się wybrał do Latzkiego z prośbą o popieranie naszej sprawy na Konferencji, to go ładnie dla siebie i dla sprawy usposobił! — Tylko czy on się udawał do Latzkiego? czy wogóle z nim gadał? Tu może Ekscelencja coś maluje?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.