Hetmani/Haga, 23 czerwca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Hetmani
Rozdział Haga, 23 czerwca
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Haga, 23 czerwca.

Nie zupełnie taką zastałem Helę, jaką ją sobie przez dni rozłączenia wyobraziłem. Nie zbrzydła przez ten czas — to pewna; ale zajęcie się moją osobą wyraża w sposób nieoczekiwany, przez tak zwaną „piłę“.
Zaraz po powrocie poszedłem do hotelu des Indes, znając godziny i przyzwyczajenia Latzkich. Pora była po śniadaniu krótkiego odpoczynku dla Ekscelencji przed wznowieniem sesji; Hela była przy ojcu.
Latzki zaledwie podniesieniem głosu przy powitaniu zaznaczył radość i przeszedł do rozmowy spokojnej, jakby mnie wczoraj był pożegnał. Hela zaś przywitała mnie bardzo ożywionym, ale satyrycznym uśmiechem, który zrozumiałem dopiero wtedy, gdy papa poszedł na Konferencję, a myśmy swoim zwyczajem mogli pójść, gdzie nam się podobało. Poszliśmy na plac, zwany Pleen.
— Którąż to pan obrał za towarzyszkę podróży — zapytała zaraz Hela — czy tę ogromną, „białego słonia“, czy tę sataniczną, która i na ulicy udaje Loy Fuller?
Były takie dwie kokoty w Hadze.
— Bez przysięgi uwierzy mi pani zapewne, że byłem zupełnie sam w Amsterdamie.
— A dlaczegóż ja nie dowiedziałam się o tym projekcie?
Na tę pochlebną rekryminację trudniej już było odpowiedzieć.
— Wie pani, w naszym zawodzie literackim wywołuje się czasem umyślnie romantyczne sytuacje. Wyjechałem nagle, żeby tęsknić za panią.
— O, nie, nie — przeczyła Hela żywo głową i wzniesionym palcem — na taką literaturę mnie pan nie złapie. Może jeszcze pan doda, że wybrał sobie ową Loy Fuller dlatego, że podobniejsza do mnie, niż ta wielka? I to... z tęsknoty?
Zadziwiła mnie tym zwrotem wyobraźni. Rzeczywiście tak zwana Loy Fuller była ogólnikowo w rodzaju Heli. I gdybym się chciał pocieszyć, kto wie?... Odpowiedziałem jednak przytomnie:
— Ależ to byłoby istotną profanacją wspomnienia!
— Zatem wybrał pan „białego słonia“. Teraz już wiem.
— Jeżeli pani wie lepiej, zamilknę. Proszę wmawiać we mnie, albo i rozgłaszać, żem z całym haremem objeżdżał Holandję.
— To nie; z haremem się nie jeździ, tylko we dwoje.
— Więc przyznam się — byłem we dwoje.
— A widzi pan! — zawołała z pewną emocją.
— Po galerjach chodziłem z jedną uroczą panną o słonecznych włosach nad czarnemi oczami, o ustach ślicznych, choć gotowych zawsze do ironji. Pytałem ją o to i owo, ale ona nie mówiła nic — chodziła tylko za mną, jak wspomnienie.
Zrozumiała, zarumieniła się nawet, strzygąc rzęsami z lubości. Więc myślałem, żem się już pozbył indagacji, bo mówić poczęliśmy o mojej wycieczce bez dalszych przycinków.
Jednak widocznie Hela ciekawa jest jak pierwsza Ewa. Po obiedzie w jednej przyjemnej, urządzonej jak oranżerja, restauracji, słuchaliśmy muzyki, głuszącej trochę rozmowy. Latzki zajęty był przez ambasadorową hiszpańską. Paugwitz krążył bezradnie około nas, bo mu zająłem jedyne wolne krzesło w pobliżu panny Heli.
— Ale muzyki to już napewno słuchał pan tam z ładną Holenderką?
— Niechże pani odczepi ode mnie tę jakąś Holenderkę, bo to doprawdy nie zgadza się z przenikliwością pani.
— Dobrze, przestanę, ale mi pan powie, dlaczego wyjechał?
— Mówiłem. Zresztą trzeba było poznać i Amsterdam, a moje wakacje mają się ku końcowi.
— Nie, to nic nie objaśnia. Pan się zapewne, jako pisarz zna na psychologji? Ale i ja mam tę pretensję. Więc nikt nie wyjeżdża nagle, bez pożegnania przyjaciół, po wieczorze spędzonym razem przyjemnie... czy nieprzyjemnie?
Poczułem recydywę tego nastroju, który nas łączył przy słuchaniu opery „Tosca“. Jakimś tylko gestem i oczyma odpowiedziałem, że chowam to wspomnienie głęboko w sercu. Ona mówiła dalej:
— Tu zaszedł jakiś powód pańskiego wyjazdu — nie może być inaczej. — Spotkał pan kogoś?
Sprytna taka, czy „filuje“ mnie przez detektywów?
— Spotkał pan jakąś kobietę, która grała rolę w życiu pana? — od której trzeba było uciec?
Wpatrywała się we mnie tak uważnie, żem musiał pilnować swej maski, aby się z czem nie zdradzić. Mówić o Piaście nie chciałem. Ale gdy domysły jej, zresztą bardzo subtelne, padły na kobietę, mogłem sumiennie odpowiedzieć:
— Słowo pani daję, że żadnej kobiety tego rodzaju tutaj nie spotkałem i że wogóle żadna kobieta nie była przyczyną mego wyjazdu.
— To już nie rozumiem — odrzekła z nadąsaniem — to — chyba pan uciekał... ode mnie?
— Jakże można coś podobnego pomyśleć!
Umilkła i przybrała wyraz twarzy uroczysty, trochę nawet pyszny, który już znam i którego nie lubię. Pozostaje i wtedy ładną osobą, ale banalniejszą — typową córką Ekscelencji. Jeżeli dba o promienność swej urody, powinna zawsze uśmiechać się i tak jakoś przebierać wargami i strzyc czarną rzęsą.
Zbliżył się Paugwitz i, stojąc, zaczął rozmawiać z Helą.
— Zasłania mi pan kapelmistrza, którego chcę widzieć — odezwała się do niego. — Proszę gdzieś usiąść.
I spojrzała na moje krzesło, jedyne w pobliżu, które mogło być wolne, bo przecie Ekscelencji, ani ambasadorowej nie można było ruszyć z fotelów. Ja zaś chciałem już wstać, bom tu siedział od pewnego czasu bez przyjemności. Więc powstałem, mówiąc do Paugwitza:
— Proszę pana — ja przechodzę do palarni.
— Ależ nigdy!... albo siądziemy razem... wynajdę zaraz krzesło.
Po chwili certacji Paugwitz usiadł, a ja odszedłem. W przyległej sali nie paliłem, nie czytałem gazety, tyłkom się rzucił w miękki fotel i snułem rozmyślania.
Nie mogę mieć Heli za złe, że jest ciekawa, ale nie mogę też dać się jej za nos wodzić. — Cokolwiek będzie między nami, jest to zły precedens. — A więc ma coś być między nami? — —
I teraz się uśmiecham, gdy to piszę, jak idjota — bo cóż za przyszłość? — Gdyby jednak ciągle myśleć o przyszłości i o skutkach, nie możnaby wypić ani szklanki wina w życiu, bo dowiedzione jest, że alkohol truje.
Jeszcze mniej ściśle rozumując, doszedłem tam, w tej palarni, do wniosku, że najlepiej powiedzieć Heli coś zbliżonego do prawdy. Znudził mnie tu jeden znajomy spotkany i uciekłem na parę dni. Ten prosty wynalazek wydał mi się narazie zbawiennym i wielce radosnym.
Powróciłem do hali muzycznej, gdy już towarzystwo znajome zbierało się do wyjścia. Poczułem, że czekała na mnie Hela, bo rozjaśniła twarz, gdym się ukazał. Więc prosto do niej, jak w dym, z miną wesołą, jakbym miał do opowiedzenia anegdotę, odciągam ją trochę od stojącej już grupy i mówię:
— Chce pani wiedzieć, co mnie naprawdę wypędziło z Hagi?
— Ale bardzo chcę!
— Spotkałem tu starego krewnego, tak tyranicznego nudziarza, żem uciekł.
— Słowo?
— Słowo honoru.
— A jak się ten krewny nazywa?
— Cóż to panią może obchodzić?
— Chcę, koniecznie chcę wiedzieć — cisnęła mi prosto w twarz, aż poczułem jej świeży oddech.
— Nazywa się... pan Piast.
— Jak? Py-ast?
— Piast. Widzi pani, jakie to ciekawe i srodze romantyczne!
— Wszystko jedno — trzeba mi ufać, trzeba być przyjacielem — lubię pana takim.
Po francusku: je vous aime comme ça — jeszcze więcej znaczy, zwłaszcza, gdy oczy i usta tak blisko.
Czuję tylko pewien niesmak, żem wymienił nazwisko Piasta. On jest tak tajemniczy, że może i tutaj ukrywa się?... Jednak Hela niema przecie styczności ze szpiegami. Powiem jej jutro, że nie trzeba mówić o Piaście, bo... bo co? Podkreśliłbym jeszcze jego nielegalność, jeżeli ta istnieje. Hela zauważyła pewno sama, jak niechętnie wymieniłem nazwisko stryja, i poczuje, że rozgłaszać go nie trzeba. Sprytna jest dostatecznie, aby to skombinować. Jaka sprytna i jaka ponętna! A nie zapuszczam się w dysekcję tego, co ona dla mnie czuje. Nie ja ją bałamucę, ale ona mnie. Nie udaję przed nią miljonera, powiedziałem, że jestem literatem i urzędnikiem. Panna tak rozumna i niezależna wie, co robi; ojciec przyjmuje mnie bardzo uprzejmie, więc widocznie postępowanie ze mną nie jest, według ich pojęć, kompromitujące dla panny. Dwudziestoletnia kobieta europejska jest dzisiaj uświadomiona i używa szerokich praw obywatelskich. To tylko u nas pannę, którą się spotka w biały dzień o sto kroków od rodzicielskiego domu, w towarzystwie młodzieńca, okrzyczą zaraz za narzeczoną, a jeszcze łatwiej za „zgubioną“. To są przeżytki klauzury niewiast średniowiecznych. I ten zacofany pogląd na wychowanie panien przyczynia się do najnieszczęśliwszych małżeństw. Towarzyszkę życia trzeba przecież choć przez parę miesięcy obserwować w ruchu życia społecznego, nie zaś tylko jako aneks do starszego pokolenia i zagadkę zawartą w kokonie przesądów, eufemizmów, kłamstw konwencjonalnych. Z tych kokonów wyłania się często motyl wręcz przeciwny oczekiwaniu i tradycji, motyl głodny życia i rozkoszy, czasem zepsuty już w zarodku, a przedewszystkiem zupełnie zagadkowy dla mężczyzny. — To ze stanowiska męskiego. A z kobiecego punktu widzenia czy może być praktyczna absolutna nieznajomość życia mężczyzny aż do dnia, w którym kobieta wychodzi zamąż? Kobieta powinna stopniowo stawać się mężatką. Tego aforyzmu nie trzeba stosować dosłownie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.