Historyja prawdziwa o Janie Dubeltowym (Kraszewski, 1858)/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historyja prawdziwa o Janie Dubeltowym |
Pochodzenie | Podróż do miasteczka |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1858 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Nie miałem najmniejszéj ochoty stawić się na zaproszenie pana Jana, zwłaszcza, że oprócz komornika W., kilka osób jakoś mi o nim tu i owdzie nie ciekawe rzeczy przebąkiwały. Dom jego uchodził u jednych za ognisko wesołéj hulanki, u drugich za jaskinię łotrów; dziwy prawiono o wieczorynkach, na które tam młodzież ściągano. Zresztą byłem pewny, że ubogie, jak ja młodę chłopię, ani przyjemności gospodarzowi, ani towarzystwu wesołego nie przyniosę żywiołu, ani się do ich tonu nastroić potrafię.
Przeszedł ten dzień, i wiele innych, spotykałem pana Jana na ulicy, dosyć ładnym jeżdżącego powozikiem, to z damami jakiemiś za miastem na Pohulance, lub w Tivoli, kłanialiśmy się sobie zdaleka, alem go unikał. Dziś już nie zajmował mnie tyle, bo przestał być dla mnie fenomenem moralnym, a stał się jedną z najpospolitszych postaci, jakich po miastach wszędzie pełno. Jużem go miał za całkowicie zatraconego, gdy niespodziane spotkanie dowiodło mi, że Abel, jak go nazywał, żył w nim jeszcze, choć Kain panował.
Któż nie zna tęsknot młodości, tych gwałtownych porywów ku niebu, któremi dusza z nas wyrywa się znużona w niebieską krainę ku Bogu. Jakkolwiek słodkiemi są szały i marzenia dwudziestoletnie, i tych nie wystarcza człowiekowi — cała teraźniejszość i cała przyszłość nie napoją go nigdy, musi w przestankach uciekać się do modlitwy, i łzami, których źródło jak Nilu początek, zakryte na wieki, opłakiwać wygnanie swoje. Nie byłem wówczas do zbytku pobożnym, alem chwilami czuł popęd, potrzebę kościoła, Boga i religijnego rozczulenia. Przytulałem się naówczas do ołtarza jak w macierzyńskie objęcie ucieka dziecię zmęczone długą zabawą, lub zranione w igraszkach z rówiennikami. Z takiém uczuciem tęsknicy wszedłem raz po nieszporze do katedralnego kościoła; pustką stał ten gmach piękny, i pustka ta była mi miłą, bo mi się zdało, że sam na sam byłem z Bogiem.
Szukałem ołtarza, wizerunku wzroku któryby przemówił do mnie słowy, jakiemi Pan przemawia do sługi swego w naśladowaniu Chrystusa Pana. Nowe obrazy, piękne ale świéże i nieuświęcone wiekiem przybory kościelne, milczały dla mnie, nigdziem nie mógł znaleźć znanéj mi twarzy ciemnéj Częstochowskiéj Bogarodzicy, nigdzie starego krzyża święcącego mnóstwem wotów, znamion wielu cierpień, i modlitw wielu wysłuchanych w tém miejscu... wszystko wydawało mi się nowe, i ręka rzemieślnika lub artysty wszędzie jeszcze nadto była widoczną, a zbyt mało natchnioną. Pełno smaku, nigdziem nie znalazł religijnego namaszczenia. Ośmnasty wiek wiał ze ścian kościelnych, które przerobił.
Błądziłem niezaspokojony, gdy przed kratą kaplicy ś. Kazimierza, ujrzałem w mroku postać jakąś stuloną, zgiętą, złamaną, na wpół na ziemi leżącą. Słychać było wśród téj ciszy uroczystéj, silne uderzenia głową o posadzkę kościelną, bicie dłoni w piersi, i westchnienie i łkanie.
Ja także zatrzymałem się, spoglądając przez wrota na trumienkę Jagiellończyka, męczennika czystości, co duszę niepokalaną chciał zanieść do niebios, i wolał umrzéć niż zniżyć się do objęć namiętności i świata. Miałem go w oczach tego świętego młodzieńca, poetę co zmarł, zostawując po sobie woń lilii uwiędłéj i hymn do Matki Boga! Rozpamiętywanie żywota jego przejęło mnie i wzruszyło, młodością acz zwiędłą i zbrukaną podniosłem się do téj jego młodości świętéj i czystéj, która mu pozostała na wieki... na męczeńskim płaszczu jego z purpury, widziałem droższą szatę białą niewinności, u nóg leżała ziemska korona, na barkach wytryskały skrzydła anielskie...
W tém, gdy się tak modlę rozpamiętywaniem, podniósł się z przed kraty ów bolejący pokutnik, powstał bezsilny, chwytając się żelaznego zamknięcia, podskoczyłem podtrzymać go, i zdziwiony poznałem w nim Jana Birucia.
Spojrzeliśmy na siebie, — ze łzą w oku schwycił mnie za rękę... Inny to znowu był człowiek... smutek upadku, wstyd grzechu, skrucha i boleść malowały się na jego twarzy pięknéj teraz i rozpromienionéj. Wyciągnął mnie z kościoła za sobą, i długo milcząc, poprowadził ku Wilii. Szliśmy tak ku Antokolowi, ja przeczuwałem wypadek jakiś w jego życiu, wstrząśnienie, smutek, stratę, która go do ołtarza przywiodła.
— Nieprawdaż, — rzekł uroczyście zatrzymując się nad rzeką — nieprawdaż, że niepojętym jest człowiek, niezbadaném życie? Nic nie zaspakaja, wszystko rozjątrza, są chwile, w których pragniemy śmierci, podnosim się, ulatujemy, by spaść niżéj jeszcze niż wprzódy, i śmiechem zaprzeczyć łzom naszym, a niedowiarstwem modlitwie? Dla czego tak nas bezsilnemi czyni namiętność, — czemuśmy tak słabi w obec ciała?
— Niewymownie się cieszę — odpowiedziałem z uczuciem — że taką w panu widzę zmianę i nowy zwrot do tych poważnych myśli.
— Zdawało ci się, że utonę w dziecinnych rozrywkach — przerwał z uśmiechem litości — ja sam myślałem chwilę, że niemi, jeśli nie nakarmić się, to upoić potrafię i głód szałem odpędzić! Niestety! nie udało mi się... Obraz życia spokojnego i poczciwego, jakie miałem, którem utracił, stoi mi przed oczyma, serce Antosi ma jeszcze litość dla mnie, ale ani szacunku, ani przywiązania miéć nie może... dziecię moje nie zna mnie i boi się ojca, któryby je zgorszył uściskiem, splamił dotykając ustami... Ludzie nie rozumieją i gardzą obłąkanym, kropli litości nigdzie znaleźć nie mogę. A! bardzo! bardzo jestem nieszczęśliwy... i nie widzę ratunku! Drugi raz nie odrobić życia, rozpocząć go na nowo niepodobna — zmazać z pamięci przeszłość jaka siła potrafi? Nic! nic! pokuta nawet nie zaciera jéj, ale odradza, a usta co się raz napiły mętów i kwasu ziemi, przyrastają nałogiem do naczynia, czystszy im napój nie starczy!
Szliśmy tak po nad drogą, gdy wtém z za nas głos srebrzysty, kobiecy, zawołał na Jana po francuzku... widziałem jak zadrżał, zawahał się pół chwilki, ćwierć mgnienia oka, zbladł i stanął wryty, oglądając się z przestrachem.
W maleńkim karyklu zaprzężonym parą koni rosłych i urodziwych, jechała kobieta tak piękna jak pokusa szatańska; jaśniejąca jak piekło, niezwyciężona jak namiętność, urocza jak obietnica młodości. Nie było to dziewczę w wieńcu i krasie świeżości i rozkwitu, ale kobieta w pełni sił, czująca potęgę swoję i umiejąca jéj używać. Czarne jéj oczy tkwiły w Janie, usta uśmiechały się do niego, rączką malutką wołała, grożąc na buntownika. Jan ledwie miał czas skinąć na mnie pożegnaniem, jak burza przeskoczył przez baryjery bulwarowe, przebił się przez krzaki, i nieoglądając się więcéj, pociągnięty do powozu, zniknął mi w Lemanach pyłu.