Hordubal/Księga pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Hordubal
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Hordubal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I

Niby ten drugi od okna, ten w wygniecionym ubraniu? Nikt nie powiedziałby o nim, że to Amerykanin. Nie gadajcie: Amerykanie nie jeżdżą przecie pociągami osobowymi, ale rozbijają się kurierami, a i tego im jeszcze mało, bo w Ameryce są pociągi nie takie jak u nas, mają daleko dłuższe wagony, a w nich taki biały waiter podaje wodę z lodem i ice-creamy, wiadomo. Hallo, boy, wrzeszczy taki Amerykanin, dawaj no tu piwa, rundę piwa, wszystkim w wagonie po szklance, niech to sobie kosztuje pięć dolarów, damn! Tak to, tak, moiściewy, w Ameryce, tam się dopiero żyje. Co tu dużo gadać!
Ten drugi od okna kiwa się drzemiąc z otwartymi usty, spocony i zmęczony, a głowa trzęsie mu się jak nieżywa. Ach, Boże, Boże miły, już przecie jedenaście, trzynaście, czternaście, piętnaście dni! Piętnaście dni i nocy przesiedzieć na kufrze, spać na podłodze lub na ławie, lepić się od potu i drętwieć w ogłuszającym łoskocie maszyn! Dziś już piętnasty dzień. Gdybyż przynajmniej można było wyciągnąć nogi, podesłać sobie pod głowę siana i spać, spać, spać...
Tłusta Żydówka przy oknie z obrzydzeniem wtula się w kąt. Jeszcze toto uśnie i zwali się na nią jak wór. Któż tam wie, co mu jest? Wygląda tak, jakby się w ubraniu tarzał po ziemi czy Bóg wie gdzie. Nie podobasz mi się, człowieku, zaraz przesiadłabym się gdzie indziej. Ach, Boże, żeby to już był koniec jazdy! Zaś ów drugi od okna przechyla się raptownie naprzód i budzi się od nagłego szarpnięcia.
— Co za upał! — ostrożnie nawiązuje rozmowę staruszek o twarzy sklepikarza. — Dokąd pan jedzie?
— Do Krywej — z wydechem odpowiada zapytany.
— Do Krywej — powtarza sklepikarz z miną życzliwego znawcy. — A z daleka? Z daleka?
Tamten nie odpowiada, ociera sobie brudną łapą zwilgłe czoło i jest mu aż mdło od osłabienia, a w głowie mu się kręci. Sklepikarz sapie obrażony i odwraca się ku oknu. Tamten nie odważa się wyjrzeć oknem, spuszcza oczy ku zaplutej podłodze i czeka, że zapytają go jeszcze raz. Potem im powie. Z daleka. Aż z Ameryki, proszę państwa. Dajże pan spokój: z Ameryki?! I cóż, jedzie pan z tak daleka w odwiedziny? Nie, wracam do domu. Do Krywej. Mam tam żonę i córeczkę, Hafia jej na imię. Hafia. Trzy lata miała, kiedym odjechał. No, patrzajcież państwo, aż z Ameryki! A jak długo pan tam mieszkał? Osiem lat. Już osiem lat temu będzie. I przez cały ten czas miałem dziob w tym samym miejscu. Jako majner. W Johnstown. Miałem tam przyjaciela rodaka, Michał Bobok mu było. Michał Bobok z Talamaszu. Zabiło go, będzie chyba pięć lat temu. Od tego czasu nie miałem z kim porozmawiać, bo jakże, proszę państwa, dogadać się z nimi? Ba, ten Bobok nauczył się po tamtejszemu, ale gdy się ma żonę, to się myśli tylko o tym, żeby jej wszystko jak się należy opowiedzieć, a tego w obcej mowie nie można. Na imię jej Polana.
A jakże pan tam pracował, kiedy nie mógł się pan dogadać? No jak? Powiedzieli po prostu: Ellou, Hordubal, i pokazali mi mój dziob. Aż siedem dolarów dziennie pobierałem, proszę państwa. Seven. Ale w Ameryce jest drogo, moi państwo. Na samo życie dwóch dolarów za mało. Pięć dolarów tygodniowo za nocleg. I wtedy ten pan z przeciwka powiada: W takim razie, panie Hordubal, musiał pan naciułać ładnego grosza. Juścić, naciułać by się dało. Ale ja posyłałem pieniądze do domu, żonie. Czy powiedziałem już, że na imię jej Polana? Co miesiąc, moi państwo, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt albo i dziewięćdziesiąt dolarów. Ale mogłem jej posyłać, tylko dopóki żył Bobok, ponieważ Bobok umiał pisać. Zręczny był człowiek ten Bobok, ale zabiło go przed pięciu laty, belki spadły na niego. Potem już nie mogłem posyłać pieniędzy żonie, ale składałem je w banku. Naskładałem przeszło trzy tysiące dolarów, proszę państwa, ale mi je ukradziono. Ależ to niemożliwe, panie Hordubal! Co też pan mówi! Yessr, przeszło trzy tysiące dolarów! I nie zaskarżył pan ich do sądu? Jakże tu skarżyć do sądu, moi państwo? Nasz formen zaprowadził mnie do jakiegoś lojera, a ten poklepywał mnie po ramieniu, okey, okey, ale musisz wpłacić advans. Formen powiedział mu na to: you’re a swine i sprowadził mnie po schodach na dół. Tak już jest w tej Ameryce, proszę państwa, co tu dużo gadać. Jezu, Jezu, panie Hordubal, trzy tysiące dolarów? Przecie to wielkie pieniądze! To cały majątek. Boże drogi, takie nieszczęście! Trzy tysiące dolarów, ile to będzie na nasze pieniądze?
Juraj Hordubal odczuwa wielkie zadowolenie. Dopieroż byście wytrzeszczali oczy, wy wszyscy tutaj, gdybym zaczął mówić, co i jak. Z całego trejnu zbiegaliby się ludzie, żeby popatrzeć na człowieka, któremu w Ameryce ukradziono trzy tysiące dolarów. Yessr, to właśnie ja. Juraj Hordubal podnosi oczy i rozgląda się po ludziach. Tłusta Żydówka wtula się w kącik, sklepikarz z miną obrażoną wygląda oknem i bezzębnymi ustami coś przeżuwa, kuma z koszem na kolanach spogląda na Hordubala, jakby się na coś w żaden sposób nie zgadzała.
Juraj Hordubal znowu zamyka się w sobie. Można i tak, bez łaski; pięć lat z nikim nie rozmawiałem i dałem sobie radę. No i teraz panie Hordubal, wraca pan z tej Ameryki bez grosza? Cóż znowu, miałem dobry dziob, ale pieniędzy już do banku nie zanosiłem, you bet. Do kuferka i kwita, a kluczyk na szyję pod koszulę. Siedemset dolarów wiozę sobie do domu. Well, sir, byłbym tam jeszcze siedział, ale straciłem employment. Po ośmiu latach, proszę państwa. Loc out, sir. Za dużo już mieli węgla, czy co. Z naszego pitu sześciuset chłopa dostało leave, moi państwo. I wszędzie, wszędzie odprawiali ludzi. Nigdzie nie było roboty dla człeka. Dlatego jadę z powrotem. Do domu juścić. Do Krywej. Mam tam żonę i trochę gruntu. I Hafię. Trzy lata miała wtedy. Siedemset dolarów wiozę pod koszulą i zacznę znowu gazdować, albo też pójdę do jakiej factory. Albo na wyrąb lasu.
A cóż, panie Hordubal, za żoną i dzieckiem nie tęsknił pan? Ej, miły Boże, tęskniłem, ale ja im posyłałem pieniądze i myślałem, że to będzie na krowę, to na morgę pola, a to znowu Polanie na coś tam, już ona będzie wiedziała. Każdy dolar był na coś przeznaczony. A gdy składałem pieniądze w banku, to za te pieniądze mogłoby być całe stado krów. Yessr, i to mi skradli. A żona pisywała do pana? Nie pisywała. Nie umie pisać. Ale pan do niej pisywał? No, sir. Can’t write, sir. Od czasu gdy zmarł Michał Bobok, nie posyłałem jej nic, tylko składałem pieniądze. Ale zatelegrafował pan do niej chyba, że pan przyjedzie? Co znowu, co znowu, na to szkoda pieniędzy. Przestraszyłaby się, gdyby przyszedł ktoś z telegramem, ale mnie się nie przestraszy. Haha, cóż znowu! No, może myśli, że pan nie żyje, panie Hordubal, skoro przez tyle lat nie dostała od pana żadnej wiadomości. — Nie żyje? Taki chłop jak ja i miałby nie żyć? Juraj Hordubal spogląda na swoje kościste pięści. Taki chłop, co też pan gada! Polana jest mądra, Polana wie, że wrócę. No tak, ale wszyscy jesteśmy śmiertelni. A cóż, gdyby Polana umarła? Shut up, sir. Miała dwadzieścia trzy lata, kiedym wyjeżdżał, i krzepka była, krzepka jak rzemień. Nie znacie mojej Polany. Przy tych pieniądzach, przy tych dolarach, com jej posyłał, miałaby nie żyć? No, thank you.
Nadąsany sklepikarz przy oknie ociera pot niebieską chustką. Może znowu powie: co za upał! Upał, proszę pana? Pan to nazywa upałem? Niechby pan posiedział w lowerdecku albo w głębi szybu, gdzie się kopie antracyt... Tam posyłają tylko niggerów, ale ja to wytrzymałem, yessr. Za siedem dolarów dziennie. Hallo, Hordubal! Hallo, you niggahs! Tak, panie, człowiek dużo wytrzyma. Koń już mniej. Tam w głębi nie mogli już trzymać koni do przesuwania wozów. Tam jest za gorąco, panie. Albo taki lower-deck na okręcie... Człowiek dużo wytrzyma, tyle tylko, że nie zawsze się dogada. Czegoś od ciebie chcą, a ty nie wiesz, o co tam chodzi. Krzyczą, wściekają się, wzruszają ramionami. Bardzo proszę, jak się mam w Hamburgu dopytać, którędy jedzie się do Krywej? Oni mogą krzyczeć, a mnie nie wolno. Ale do Ameryki jedzie się jakby nigdy nic. Jeden wprowadzi cię na statek, drugi już na ciebie czeka z tamtej strony, ale gdy jedziesz haj, haj, mój panie, nikt ci już nie pomoże. No, sir. Ciężka jest droga powrotna do domu.
Juraj Hordubal kiwa głową, później głowa kiwa się sama, trzęsie się ciężko, jakby nieżywa, i Juraj zasypia. Tłusta Żydówka koło okna zacisnęła usta z wyrazem oburzenia. Kuma z koszem na kolanach i obrażony sklepikarz spojrzeli po sobie wymownie. Tak, tak, tacy to dzisiaj ludzie. Jak bydło.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.