Hordubal/Księga pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Hordubal
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Hordubal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI

Ale nie wszystko jeszcze załatwione, Juraj wie, co i jak trzeba zrobić. Kiedy człowiek wraca z Ameryki, powinien pokazać się w karczmie, przywitać się z sąsiadami i zafundować im gorzałki. Niech wszyscy wiedzą, że wraca nie ze wstydem i z pustymi rękoma. Hej, karczmarzu! Każdemu szklankę, ale żwawo! Czy nie znasz Hordubala i czy nie jestem majner z Ameryki? Niechże się rozejdzie wieść po całej wsi o tym, co powrócił, i niech wszyscy przyjdą po patrzeć na Hordubala. Dawaj, żono, gunię i kapelusz —
— Wrócę, Polano, niedługo, ale idź spać i nie czekaj na mnie — wywodzi Juraj obszernie, a potem okazale idzie przez ciemną wieś do karczmy. Ech, jak swojsko i rozmaicie pachnie wieś: drzewem i krowami, słomą i sianem, tu znowu czuć gęsi, a tam zalatuje rumiankiem i pokrzywami. Nie ma już w karczmie starego Sali Berkowicza. Jakiś rudy Żyd wstaje od stołu i pyta nieufnie: — Pan sobie życzy?
W kącie siedzi jeden, ale kto? Chyba to będzie Pjosa, nieprawdaż, Andrej Pjosa, zwany Huzarem? A ten patrzy na Juraja, jakby chciał krzyknąć: Tyśże to, Juraju? Tak, to ja, Andreju Huzarze, jak mnie widzisz. — Ale nic takiego. Nie zerwał się Pjosa, nie krzyknął, tylko patrzy, a Hordubal, aby pokazać, że jest z tutejszych, pyta: — Czy żyje stary Berkowicz, karczmarzu?
Piegowaty Żyd stawia na stole szklankę gorzałki.
— Sześć lat temu, jako go pochowano. — Sześć lat, ej Pjoso, duży to kawał czasu. Ile zostanie z człowieka po sześciu latach — ile po ośmiu? Osiem lat, karczmarzu, nie piłem gorzałki. Wie Bóg, że czasem byłbym się jej napił — smutno bywało, chciało się splunąć na tę obczyznę, wiesz? Ale zakazali gorzałkę w Ameryce. Przynajmniej mogłem więcej dolarów posyłać Polanie. I widzisz, kupiła parę koni, a pole sprzedała, że niby tam są tylko kamienie. Zaraz widać, że nie byłeś, bracie, w Ameryce.
Żyd stoi przy szynkwasie i spogląda na Juraja. Wdać się z nim w rozmowę? — myśli Żyd. Rozmowny widać nie jest, patrzy tak jakoś dziwnie, lepiej dać mu spokój. Ale który też z tutejszych mógłby to być? Maciej Pagurko ma syna gdzieś w świecie, więc może to syn Macieja. Czy miałby to być ten Hordubal, mąż Polany Hordubalowej, co jest w Ameryce?
Juraj mruga oczami. Żyd odwraca się od niego, bo musi ustawić szklanki na szynkwasie. A ty, Pjoso, czemu chowasz oczy pod brwiami? Mamże krzyknąć na ciebie po imieniu? Widzisz, jest tak, Andreju Pjoso. Człowiek odzwyczai się od gadania, gęba mu zdrętwieje, ale juści, nawet koń i krowa chcą usłyszeć ludzkie słowo. Prawda, Polana była zawsze milkliwa, a osiem lat nie zrobi z milczka gaduły. Sam nie wiem, jak zacząć, samotność gadać nie nauczy. Ona nie pyta — ja nie odpowiadam; ona nic nie mówi, mnie się pytać nie chce. Ech, co tu gadać, Szczepan jest dobry parobek i nawet gadanie załatwi za gospodynię. A gospodyni ziemię sprzedała, kupiła łąkę na równinie i masz tobie!
Hordubal popija i kiwa głową. Pali ta pieska gorzałka, ale się człek przyzwyczai. Szczepan dobry chłop — zdaje się. Zna się na koniach i lubi Hafię. A co do Polany — przyzwyczai się kobieta i samo przyjdzie, co ma przyjść. Ech, Pjoso, a twoja żona bywa czasem dziwna? No, spierzesz ją kiedy trzeba, ale Polana jest jak szlachcianka, Andreju. Takie są te sprawy. Mądra jest, pracowita i czysta — chwałaż ci Boże. Prawda, że dziwna. I chodzi, bracie, tak jakoś, jak żadna inna baba we wsi. Nie umiem z nią postępować, Huzarze. Powinienem był wtargnąć do domu jak wicher, porwać ją i przycisnąć, ażby jej tchu zabrakło. Tak się to robi, Andreju. Ale ba — widzisz, nie udało się. Przestraszyła się, jakbym był upiorem. I Hafia przestraszyła się jakoś. I ty też, Pjoso. No, już wróciłem. Cóż robić, gdy lody nie pękają od razu, to znikają po trochu. Na zdrowie, Andreju!
Andrej Pjosa, zwany Huzarem, wstaje i idzie ku drzwiom, jakby go nie widział. We drzwiach się odwraca i wyrwie się raptem: — Witam was, Juraju! Rad jestem, żeś wrócił zdrów! Dziwak z ciebie, Huzarze! Jakbyś się nie mógł przysiąść! Nie myśl sobie, że wróciłem jak żebrak: mam ładnych parę setek dolarów, o których nawet Polana jeszcze nie wie. Patrzcie, poznał mnie Pjosa. A więc to przyszło samo i reszta też przyjdzie sama, ucieszył się Hordubal. Nalej jeszcze jedną, Żydzie!
Drzwi się otwierają i wpada do karczmy chłopisko znajome, wali się jak fala powodzi i widać od razu, że to Wasyl Gerycz Wasylów, przyjaciel najlepszy. Tylko spojrzy i już jest przy stole. Wasylu! Juraju! Drapie takie chłopskie pocałowanie i śmierdzi tytoniem, ale dobre jest, ej, ty, Wasylu! — Witam cię, Juraju! — mówi z jakąś wielką troskliwością. — I co się stało, żeś przyjechał? — A cóż chcesz, ty koniu boży, chciałeś może, żebym tam był umarł? — śmieje się Hordubal. — Ano — mówi Gerycz wymijająco — chłopom się teraz dzieje niedobrze. Zdrów, co? Chwała Bogu przynajmniej za to. — Dziwny jesteś, Wasylu, siadasz tylko na pół zadu, a szklankę wywracasz od razu do góry dnem. Co nowego? No, stary Kekerczuk umarł w tydzień po Wielkanocy, Panie świeć nad jego duszą, a w niedzielę miał wesele młody Horolenko z dziewczyną Michalczuka. Zeszłego roku diabli nam nadali zarazę pyska i racic — — — No i tego, Juraju, zrobili mnie tu starostą, jestem biro, ale mam z tego, juścić tylko zgryzoty. — — —
Rozmowa się urywa, Wasyl Wasylów nie wie, co by jeszcze powiedzieć. Wstaje i podaje łapę Jurajowi. — Pan Bóg z tobą, Juraju. Muszę już iść.
Juraj uśmiecha się i obraca szklankę w ociężałych palcach. Już nie jest Wasyl taki, jak bywał dawniej. Boże kochany, jak ten potrafił pić, aż okna brzęczały. Ale przynajmniej podszedł i pocałował, przyjaciel. Pan Bóg z tobą, Juraju! Cóż ty tak od razu? Czy mam wypisane na nosie, że mi się powrót nie udał? Oj, nie udał się, bo nie udał, ale wszystko jeszcze będzie. Powoli, powoli, będę powracał, co dzień o kawałeczek bliżej i nagle będę w domu. Mam pieniądze, Wasylu. I ziemi mogę kupić i krów, ze dwanaście krów, jeśli zechcę. Sam wyprowadzę je na pastwisko, choćby i na Wołowy Chrbat, dwunastu dzwonkami będą dzwoniły, a Polana chyżo jak dziewczyna pobiegnie otwierać wrota...
W karczmie jest cicho, Żyd podrzemuje za szynkwasem. No, cóż robić? Dobra jest czasem taka samotność. W głowie się kręci, porządnie się kręci, przyjacielu, ale myśli się uleżą. Wraca się krokiem wolnym i pomalutku, jak powraca stado. A cóż by to było, gdyby tak wpaść jak zaprzęg, szturmem wtargnąć na podwórze, żeby się iskry posypały — wysoko stać, wysoko trzymać lejce i zeskoczyć? Oto jestem, Polano, i już cię nie puszczę. Wysoko na rękach zaniosę cię do domu i przycisnę cię do serca, aż ci tchu zabraknie. Gładka jesteś, Polano. Osiem lat, osiem lat myślałem o tobie. Ale teraz dopiero pójdę do ciebie. Hordubal zacina zęby, aż mu mięśnie na twarzy obrzmiewają. Hej, dzikie konie, hej! Niech Polana widzi. Kolana ugną się pod nią ze strachu i radości. Niech widzi: mąż powraca!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.