Hordubal/Księga pierwsza/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hordubal |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Hordubal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Polana, juścić, zamknięta w komorze i siedzi tak cicho, jakby już nie żyła.
Hordubal zaraz z rana zaprzęga do wozu trzylatka i ciężkiego wałacha. Niedobrana para: ogierek zadziera łeb do góry, wałach kiwa głową jakoś poważnie. Dziwna para.
— Powiedz matce, Hafio, że jadę do miasta. Wrócę dopiero wieczorem, dali Bóg.
Niech krowy ryczą z głodu, niech konie tłuką kopytami, niech świnie chrząkają, a prosięta kwiczą. Polana musi przestać dąsać się, jest przecie gospodynią. Pójdzie i opatrzy bydlątka. Bo czyż można gniewać się na twory boże?
Wałach kiwa głową, a ogierek zadziera łeb do góry. I Szczepan zadziera głowę tak samo. Trzylatka zaprzęgał z klaczką, że dobrze do siebie pasują. Heta, heta, czemu gryziesz wałacha, ty, złodzieju? E, wyjdzie Polana z komory, aby nakarmić zwierzęta, gdy mnie nie ma w domu, i uspokoi się. Miasto tuż. Widzisz, i powoli dojedziesz do niego.
Najpierw do adwokata, że tak i tak, panie wielmożny, chciałbym zrobić testament. Człek nie wie nigdy dnia i godziny. Więc taki testament. Mam żonę, Polana jej na imię. Wypada, żeby żona dziedziczyła po mężu.
— A cóż jej zapisujecie, panie Hordubalu? Zagrodę, pieniądze, papiery cenne?
Hordubal nieufnie spogląda na adwokata. — A ty na co chcesz wiedzieć takie rzeczy? Napisz tylko: wszystko, co mam.
— Więc napiszemy: wszelkie mienie, ruchome i nieruchome...
Hordubal przyświadcza skinieniem głowy. Tak, wielmożny panie, bardzo to dobrze powiedziane, że wszelkie mienie ruchome i nieruchome, za wszystką jej miłość i wierność małżeńską.
I podpis: w imię Ojca i Syna i Ducha świętego. Hordubal waha się jeszcze.
— I co, wielmożny panie, można znowu wyprowadzić się do Ameryki?
— Ale gdzie tam, panie Hordubalu, w Ameryce mają za dużo robotników, nikogo tam teraz nie wpuszczają. — — —
— Hm, więc tak. A czy nie ma tu w mieście jakiej factory?
— A, fabryki? Są tu i fabryki, ale stoją, nie pracują. Złe czasy, panie Hordubalu — wzdycha adwokat, jak gdyby sam dźwigał brzemię złych czasów.
Hordubal przyświadcza skinieniem głowy. Cóż robić? Już widać ludzi nie potrzebują. Nikomu niepotrzebny taki Hordubal. Szkoda tych pracowitych rąk. Ale może tu gdzie potrzebują koni, takich koni, co chodzą z głową zadartą?
Juraj Hordubal szuka pana komendanta, co rządzi żołnierzami. Tam oto, w koszarach. — Cóż, gospodarzu, szukacie tu syna? Nie, nie syna, ale sprzedałbym trzylatka, panie dragonie. — Tutaj koni nie kupują — mówi żołnierz, ale ręce same wyciągają się ku koniowi, obmacują nogi i kark. — — — Konik jak sarenka, gospodarzu.
I zaraz podchodzi jakiś oficer i kręci głową. Sprzedać konia? Trudna sprawa, sąsiedzie, teraz nie ma poboru koni. Że konik wasz został przyjęty już na wiosnę? Ładne zwierzę, a czy już ujeżdżone? Jeszcze nie, powiadacie, nie chodziło jeszcze pod siodłem, tylko wasz parobek dosiadał go oklep? Oficerów stoi już z pięciu, i co, ojczulku, czy można spróbować konika? Czemu nie, panie oficerze, ale to dziki koń. Dziki? Zaraz zobaczymy. Dajcie no tu, chłopcy, uzdę i derkę. Co by to było, żeby miał zrzucić naszego Antosia.
I zanimbyś doliczył do pięciu, już na koniku siedzi pan oficer. Ogierek podskoczył, stanął na zadnich nogach, a pan oficer bęc na ziemię! Zręcznie zleciał, usiadł i zaraz się ze śmiechem podnosi, a teraz, chłopcy, gońcie konia po dziedzińcu koszar. Tłusty pan komendant chichocze, aż mu się brzuch trzęsie. — E, panie sąsiedzie, doskonały konik, ale zostawcie go sobie jeszcze w domu, my musimy naprzód napisać takie pismo, że kupujemy tego konia...
Hordubal zasępia się i zaprzęga konika do wozu. — Cóż robić, wielmożny panie. Sprzedam go więc Cyganowi albo rzeźnikowi.
Komendant drapie się po głowie. — Słuchajcie, ojcze, szkoda ogierka. Czy chcecie koniecznie się go pozbyć?
— Tak, pozbyć — mruczy Hordubal. — Niepotrzebny mi.
— No to go zostawcie u nas — postanowił pan komendant — my zaś damy wam taki papier, że macie u nas konia. A później napiszemy wam, ile za niego damy. Zgadzacie się na to?
— Zgadzam się, czemu się nie zgodzić? — mówi Juraj. — To ładny konik, wielmożny panie, głowę nosi wysoko. Mówią osiem tysiączków...
— To go sobie zaraz zabierajcie — mówi komendant śpiesznie.
— No, wziąłbym i pięć — waha się Hordubal. Jakiś inny wojskowy pan z lekka kiwa głową.
— To co innego — mówi komendant. — Jeszcze do was napiszemy. Gdybyście się nie zgodzili, będziecie mogli konia zabrać. Zgoda? A teraz damy wam taki papier.
Hordubal jedzie do domu, a na piersiach ma papier z pieczątkami i woreczek ze swoimi dolarami. Wałach idzie truchcikiem i kiwa głową. Nie ma już ogierka. Jakby Szczepan już po raz drugi odszedł, gdy trzylatek sprzedany. I klaczkę trzeba sprzedać i tę klacz ze źrebięciem. Hej, wałaszku, tylko cię lejcami po zadzie połechczę i już pędzisz. I jak tu nie odzywać się do konia! Gdy człek się odezwie do konia, ten odwróci głowę i poruszy ogonem. To znaczy, że rozumie, co się mówi. I głową kiwa, bo rozmyśla. Daleko jeszcze do domu, mój stary, ale pod górkę dobrze się jedzie. Noo, co ty, nie bój się! To tylko strumyk płynie przez drogę. Daj spokój bąkowi, sam go przepędzę. Wjo! I Juraj zaczyna z cicha i przeciągle pośpiewywać.
Wałach zwraca wielkie oko ku gospodarzowi: co ty tam mruczysz? A Hordubal kiwa głową i śpiewa:
Oj, Polana, Polana,
Oj Polana nieboga,
Niech cię Pan Bóg pocieszy,
Oj, Polana, Polana — — —