Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IX
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
OSKARŻENIE.

— Znowu śmierć w moim domu! — zawołał de Villefort.
— Nietylko śmierć, ale i zbrodnia.
— Panie d‘Avrigny, jest niemożliwością, byś pojąć zdołał, co się w mem sercu dzieje. Jestem jakby martwy...
— To źle, albowiem najwyższy już czas, byśmy działać zaczęli, już czas, by położyć tamę temu straszliwemu pochodowi zbrodni.
De Villefort spojrzał wzrokiem najzupełniej obłąkanym.
— I to w moim domu — wyszeptał — w moim domu! I kogóż ty, doktorze, masz w podejrzeniu?
— To nie moja rzecz — oskarżać. Wiem to natomiast, iż śmierć swobodnie po twoim domu, panie prokuratorze królewski, krąży i uderza, — z rozwagą, a pewnie. Idę za nią ślad w ślad, poznaję zawsze jej przejście!... Więc ci powiadam, z całą świadomością wagi swych słów, że w domu twym, w rodzinie własnej może nawet, masz potwora jaki wszędzie, pomiędzy proletarjatem, czy na stopniach tronu choćby, narodzić się i żyć może. Lokust, Agrypina, Brunhold, Frenegonda... są tego przykładem. A kwiat młodości kwitnął na ich czołach, gdy truli, kobiety były nietylko młode, ale i piękne. Ten sam kwiat niewinności i piękna spostrzegamy również i na czołach tych winnych, do rodziny twej należących.
De Villefort zakrzyknął rozpacznie i spojrzał na doktora błagalnym wzrokiem.
Lecz ten mówił dalej bez żadnej litości:
— „Staraj się zbadać dla kogo występek jest korzystny“ — mówi zasada prawna.
— Ach, doktorze — zawołał de Villefort — ja sam wiem najlepiej, ile razy sprawiedliwość ludzka pobłądziła, na tych bezlitosnych opierając się wyrazach. Nie wiem, nie wiem, lecz mam wrażenie, iż ten występek...
— Przyznajesz więc nareszcie, że to jest występek, że tu zbrodnię popełniono?...
— Tak. Fakt przestępstwa najmniejszej ulegać nie może wątpliwości. Lecz zaraz korzyść!... Któż mógł spodziewać się korzyści, i jakiej? — ze śmierci starego Wawrzyńca?
— Ależ człowieku! Tutaj nie na Wawrzyńca bynajmniej starano się zarzucić sidła, lecz na twojego ojca, Noirtiera. Jak Polonjusz u Szekspira, tak i on zginął za innego. To pan Noirtier miał wypić oranżadę, zaś Wawrzyniec napił się jej wypadkiem.
— Ojciec mój pił ją przecież również?...
— Raz ci już przecież wspomniałem o tem, po śmierci pani de Saint Meran, że organizm pana Noirtiera jest na pewne trucizny uodporniony, o czem nikt nie wie, prócz ciebie, a więc i morderca. Ja zaś daję panu Noirtier jako paralitykowi, brucynę, jednę z najgwałtowniejszych trucizn, którą właśnie operuje truciciel w twym domu się znajdujący, a jeżeli nie była to brucyna nawet, to trucizna pokrewna, jak fałszywa augustura, lub orzech św. Ignacego.
— O Boże, mój Boże — zawołał de Villefort.
— Panie prokuratorze królewski!... Oto ja, lekarz, oskarżam. Zbrodzień, w twym domu się znajdujący zabił przedewszystkiem pana de Saint Meran.
— Co mówisz, doktorze?!
— Gotów jestem przysiąc. Symptomaty, o których mi mówiono, zgadzają się z temi, które potem obserwować miałem możność własnemi, niestety, oczyma.
— Zabił więc pana de Saint Meran — powtórzył doktór — zabił następnie pozostałą po nim wdowę by po nich podwójny odziedziczyć spadek.
De Villefort otarł czoło zlane potem.
— Panie prokuratorze królewski! — ciągnął dalej doktór nieubłaganie — pan Noirtier zapisał ongi cały swój majątek ubogim, to też był wtedy oszczędzony. Gdy jednak zmienił tę swą ostatnią wolę — zadają mu nieomal na drugi dzień zaraz cios śmiertelny.
— Litości, doktorze, litości!
— Nie, niema, nie może być litości w tym wypadku.
— Litości nad moją córką panie!
— A, więc nie ja, lecz ty sam, który jesteś jej ojcem imię to wymówiłeś!
— Miej litość nad Walentyną! Zastanów się.
— Wolałbym sam siebie oskarżyć, aniżeli ją, jeżeli to tylko byłoby możliwe. Oskarżać ją, to serce bez skazy, jakby się zdawało tę lilję niewinności! A jednak poszlaki przeciwko niej są nazbyt silne, by można było powątpiewać, by można było się wahać. Więc ci mówię, panie prokuratorze królewski! — żadnej litości, bo zbrodnie są zbyt wielkie i zbyt wielkim głosem o pomstę wołają. Panna de Villefort, nikt inny, wysyła lekarstwa dla pana de Saint Meran — i pan de Saint Meran umarł. Panna de Villefort opiekowała się — ach, jak się zdawało, troskliwie! — panią de Saint Meran i pani de Saint Meran umarła. Panna de Villefort zaniosła na górę oranżadę przez Wawrzyńca, dla pana Noirtier przygotowaną, a której Wawrzyniec się napił — i stary sługa umarł, gdy Noirtier, dzięki mym lekarstwom jedynie, ocalał. Omyłka w tym wypadku jest wykluczona, panna de Villefort jest winna, ona jest trucicielką! Ja, doktór, ją oskarżam, ty zaś, panie prokuratorze królewski, pełń teraz swą powinność.
— Doktorze nie oponuję ci, nie przeczę, wierzę ci. Miej jednak litość, oszczędź moją córkę, a z nią — moje życie, mój honor.
— Panie de Villefort — odpowiedział doktór ze wzrastającą mocą — gdyby twoja córka jeden popełniła występek powiedziałbym ci: „strzeż ją... i niech resztę życia spędzi w klasztorze na pokucie“. Gdyby dokonała drugiej zbrodni, jeszcze bym ci może mógł powiedzieć: „patrz, panie prokuratorze królewski, oto trucizna, na którą niemasz lekarstwa, szybka jak myśl, gwałtowna jak błyskawica i jak piorun śmiertelna. I ona właśnie, ta wiośniana dzieweczka, daje truciznę taką swym najbliższym; niechże więc zapozna się sama z jej działaniem, bo tylko tym sposobem może być ocalony honor twój i twojej rodziny“! Takbym się odezwał do ciebie, gdybym widział tylko dwie śmierci poprzednie, ale ona teraz podała trujący napój nawet temu nieruchomemu starcowi, który w niej widzi całe swoje szczęście, a którego ona tak wielką niby otacza miłością. A po jego śmierci znówby płakała, znówby rozpaczała, jak to czyniła przy ciele swej babki. Nie, prokuratorze, to jest zbrodniarka ponad zwykłą miarę, dla której trzeba kata. Tak — kata! Mówisz mi o honorze? — Zrób tak, jak się domagam.
De Villefort, złamany zupełnie, padł na kolana.
— Posłuchaj — rzekł — ja nie mam, niestety tej siły, jaką ty masz, albo raczej jakiej i tybyś nie miał, gdyby szło nie o Walentynę lecz o córkę twoją, Magdalenę.
Doktór zbladł. De Villefort porwał wtedy jego ręce i zawołał:
— Posłuchaj mnie. Użal się nade mną i dopomóż. Mimo wszystkie twe argumenty, — ja ci powiadam, że córka ma jest niewinna. Nie w naszym domu jest źródło tej zbrodni. I co ci na tem zależy, dlaczego się domagasz, ażebym ja umarł w rozpaczy. Nie masz serca, d‘Avrigny. Nie jesteś człowiekiem, jesteś tylko doktorem. Otóż powiadam ci, że ja nie oddam swej córki w ręce kata! I pomyśl — gdybyś jednak się mylił, gdyby kto inny był mordercą, nie moja córka, i gdybym ja, po jej hańbiącej śmierci, przyszedł kiedyś do ciebie, blady jak widmo i rzekł: „morderco!... który zamordowałeś moją, córkę!“.
Doktór się zachwiał, a po chwili rzekł:
— A więc dobrze, będę jeszcze czekał. Lecz pamiętaj i wiedz: jeżeli ktokolwiek w domu twym zachoruje, ty sam nawet, nie wzywaj mnie do siebie, bo nie przyjdę.
— Więc i ty mnie opuszczasz, przyjacielu?!
— Tak jest. Nie mogę iść dalej razem z tobą, bobym mógł dojść wtedy... do stóp rusztowania. Tajemnica domu twego wyjdzie zresztą, napewno, na świat i położy koniec tej tragedji. Bywaj zdrów!
— Doktorze, błagam cię!
— Nie, odchodzę, bo dom twój stał się obmierzły, okropny i ohydny. Żegnam cię, panie.
— Jedno słowo jeszcze tylko. Odchodzisz, nie myśląc o tem, że pozostawiasz mnie w najokropniejszym położeniu.. Cóż powiedzą bowiem po twem odejściu o tej nagłej śmierci biednego Wawrzyńca?
— Prawda — rzekł doktór — załatwię to.
Służący niespokojni stali po korytarzach i na schodach, przez które przechodził doktór.
— Panie de Villefort — mówił doktór głośno, tak, aby wszyscy słyszeli — biedny Wawrzyniec od kilku lat używał bardzo mało ruchu, a był krępej budowy i szyję miał krótką, otóż dziś mamy upał, a posłaliście go zbyt daleko; wszystko to razem sprowadziło apoplektyczny atak, na który nie było już ratunku.
Przyczyna śmierci była więc wyjaśniona, niemniej cała służba, po całodziennych naradach, udała się wieczorem do pani de Villefort z podziękowaniem za służbę. Nie żądali niczego, nie prosili o podwyżkę płacy, chcieli tylko jednego — odejść.
— Chcemy odejść — mówili — bo śmierć grasuje w tym domu!
Mimo nalegań, wszyscy się oddalili, wynurzając zresztą żywy żal z konieczności rozstania się z tak dobrem państwem, a szczególniej z panną Walentyną, tak miłą i łagodną.
De Villefort, słysząc słowa te, spojrzał na swą córkę, która się rozpłakała.
Spojrzał wtedy na swą żonę i zdawało mu się, iż na jej ustach dojrzał przelotny uśmiech, zupełnie jak owe meteory, które ponuro błyskają między chmurami w czasie burzy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.