Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część IX |
Indeks stron |
IZBA DAWNEGO PIEKARZA.
W chwili, gdy hrabia de Morcef wychodził od Danglarsa, przejęty wstydem i wściekłością, pan Andrzej Cavalcanti, z czupryną ufryzowaną i błyszczącą, z wymuskanemi wąsikami, w białych rękawiczkach, wpadał jak wicher do domu bankiera.
Po wstępnych ukłonach bardzo zręcznie odciągnął Danglarsa na stronę i zaczął mu obszernie przedstawiać wszystkie udręki swego serca, jakie w niego uderzyły, po wyjeździe ojca. Od chwili jego odjazdu znalazł, jak mówił, w rodzinie bankiera, która go przyjęła jak syna, wzór wszystkich cnót i obraz prawdziwego szczęścia domowego, ponad które niemasz nic lepszego na świecie. Znalazł ponadto jeszcze najwyższe piękno, oczy panny Eugenji, więc jeżeli jej ojciec uznałby go za godnego tego zaszczytu, to on natychmiast napisałby o tem do swego ojca.
Danglars z wielką uwagą wysłuchał oświadczyn, a potem rzekł:
— Panie Andrzeju, czy pan nie jesteś tylko zbyt młody na to, by myśleć o małżeństwie?
— Nie zdaje mi się, szanowny panie. Arystokracja włoska zwykła bardzo młodo wstępować w związki małżeńskie. I jest to zwyczaj nader rozsądny, życie jest tak krótkie, że należy szczęście chwytać, gdy tylko ono do nas zawita.
— Przypuśćmy, kochany panie, — odpowiedział na to Danglars — na chwilę, że zamiary pańskie, zaszczyt mi przynoszące, moja żona z córką przyjmą życzliwie, to z kim porozmawiać mógłbym wtedy o materjalnej stronie sprawy. A jest to rzecz ważna.
— Panie, ojciec mój, człowiek nader rozsądny, przewidział podobny wypadek i odjeżdżając, zostawił mi wszystkie papiery rodu mego dotyczące, a także rozporządzenie, iż w razie, gdybym zrobił wybór zgodny z jego wolą, to wyznacza mi 150,000 franków rocznego dochodu. Jest to, jak mi się zdaje, czwarta część dochodów mego ojca.
— Ja mam zamiar dać mej córce pół miljona. Jest ona zresztą jedyną mą dziedziczką.
— Widzi więc pan baron, iż rzeczy dałyby się jakoś ułożyć, nawet bez przyjazdu mego ojca. — Myślę nawet, iż ojciec, zamiast renty, zgodziłby się może oddać do rąk mego teścia cały kapitał, od którego idą wspomniane odsetki, a więc jakieś trzy do czterech miljonów, zaś te, w rękach zdolnego finansisty, dać mogą nawet dziesięć do stu rocznie.
— Ja przyjmuję kapitały na cztery procent tylko, zięciowi memu zagwarantowałbym sześć, a nawet gotów byłbym dzielić się z nim zyskami.
— Jednakże — dodał Danglars, który ani się spostrzegł, iż omawiając przyszłe małżeństwo swej córki, przeszedł na tematy giełdowe wyłącznie, — mówiliśmy dotychczas o kapitałach pańskiego ojca wyłącznie, a przecież pod jego opieką znajdować się musi jeszcze posag pańskiej matki, którego wydania w dniu twego małżeństwa, nie może ci ojciec odmówić przecież?
— Mówi pan o wianie mej matki, Eleonory Corsinary? Ależ mój ojciec wypłaci mi je natychmiast niewątpliwie.
— Do jakiej sumy kapitały te dochodzą, mniej więcej?
— Wie pan, na honor, że nigdy jakoś o to się nie dopytywałem. Myślę jednak, że będzie tego z jakieś dwa miljony zapewne.
Danglars uczuł w tem miejscu jakieś dławienie w gardle, jakiego doświadczać musi skąpiec, przy znalezieniu skarbu lub ten, który miał się już utopić, gdy wtem, najzupełniej niespodziewanie stanął nogą na twardym gruncie.
— A więc, szanowny panie, zechciej mi powiedzieć, czy mogę mieć nadzieję?
— Cóż ci mam odpowiedzieć, mój przyszły zięciu?... Powiem chyba: tak. Dlaczego jednak — rzekł bankier po chwili namysłu — dlaczego pan hrabia Monte Christo, opiekun pański w Paryżu, nie przybył tutaj wraz z tobą, by poprzeć tę prośbę?
Zaledwie dostrzegalny rumieniec wybił się na twarz Andrzeja.
— W tej chwili właśnie wracam od hrabiego. Jest to człowiek niezaprzeczenie najzacniejszy, ma jednak swe dziwactwa. Zamiar mój pochwalił, powiedział nawet, iż ojciec mój nie będzie miał nic przeciwko temu zapewne, ażeby oddać natychmiast cały kapitał w miejsce procentów, dodał wszakże w końcu, iż osobiście mieszać się w to nie może.
— Ha!... obejdziemy się w takim razie bez tego pana.
— A teraz — rzekł Andrzej z szelmoskim nieco uśmiechem — gdym skończył sprawę z teściem, czybym się nie mógł odezwać do bankiera?
— Ciekawy jestem, co za interes możesz mieć do niego?
— Pojutrze, jeżeli się nie mylę, mam prawo podnieść należne mi pięć tysięcy, hrabia jednak wniknął w moje położenie, że w tym miesiącu mieć będę większe wydatki i dał mi czek własnoręcznie podpisany, na sumę 25,000 franków, otóż czy nie zrobi to panu żadnej subjekcji?
— Mój panie, gdybyś mi przyniósł weksel na miljon chociażby, to mógłbym ci go wypłacić natychmiast — odpowiedział Danglars, chowając czek do kieszeni — powiedz tylko, o której woźny ma być u ciebie, a przyniesie ci on całe twe dwadzieścia pięć tysiący.
— Jeżeli wolno prosić, to zechciej mi je przysłać o godzinie dziesiątej rano, gdyż właśnie jutro mam zamiar wyjechać w okolice Paryża.
— Doskonale. Woźny będzie u ciebie, książę, przed godziną dziesiątą. Mieszkasz zawsze w hotelu Królewskim, czy tak?
— Tak jest..
Na tem rozmowa się skończyła i Andrzej wrócił do pań, z któremi siedział do późnej nocy.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie, z punktualnością przynoszącą zaszczyt firmie bankiera, Andrzej otrzymał swe 25,000 franków, z których zaraz dwieście zostawił dla Kadrusa.
Benedykt wychodził z domu tak wcześnie dlatego tylko, że chciał tym sposobem uniknąć spotkania z tym swoim niezbyt miłym, przy dzisiejszym stanie rzeczy, przyjacielem.
Powrócił też bardzo późno z wycieczki, gdy wchodził do hotelu, zatrzymał go portjer.
— Panie — rzekł — człowiek ów był...
— Co za człowiek? — zapytał niedbale Andrzej, udając, że już zapomniał o danem poleceniu.
— Ten, któremu Wasza Ekscelencja jest tak dobra dawać tę małą pensyjkę.
— Ach ten!... stary sługa mego ojca! Pieniądze mu oddałeś?
— Dawałem mu, lecz nie chciał przyjąć.
Andrzej zbladł, że jednak była to późna noc i w korytarzach było z tej przyczyny ciemno — nikt tego nie spostrzegł.
— Jakto, nie chciał przyjąć? — zapytał głosem stłumionym.
— A nie chciał, mówiąc, iż prosi, ażeby mógł się widzieć z Ekscelencją osobiście. Zostawił nawet list.
— Ciekawy jestem, czego może chcieć?
I przeczytał przy świetle lampki naftowej w izdebce portjera.
W liście dobrze zapieczętowanym znalazł słowa: „Wiesz, gdzie mieszkam; czekam cię jutro o jedenastej rano“.
— Bardzo dobrze — rzekł głośno Andrzej po przeczytaniu kartki — widzę, iż spotkało go jakieś nieszczęście. Będę musiał pojechać do niego. Stary sługa przecież!
I odszedł. Zaś portjer nie wiedział, kogo ma podziwiać więcej: czy starego sługę, czy też tak dobrego pana?...
Gdy Andrzej znalazł się w swym pokoju, natychmiast spalił list Kadrusa, a następnie zadzwonił na służącego.
— Jesteś tego samego wzrostu co i ja, mój Filipie — powiedział do niego — i masz nową liberję, którą ci dopiero od krawca przyniesiono. Otóż wiedz, ale natychmiast o tem zapomnij, iż mam interes do pewnej gryzetki, do której jednak nie mogę iść przecież w swem zwykłem ubraniu, zwłaszcza, iż nie chcę, ażeby wiedziała z kim ma do czynienia... Pożyczysz mi więc tej swojej liberji, a także i papiery swoje, bym mógł w razie potrzeby przespać się w oberży.
Filip, ukrywając wesoły śmiech, wypełnił zlecenie.
W pięć minut potem Andrzej, przebrany za lokaja, wychodził z hotelu przez nikogo nie poznany, wsiadł do kabrjoletu i kazał się zawieźć do oberży pod „Czerwonym kogutem“, gdzie się przespał, a nazajutrz wyszedł rankiem i udał się do domu, w którym zamieszkiwał Kadrus... Gdy wszedł zgodnie ze wskazówkami ongi mu danemi, na trzecie piętro, pochwycił ze złością za łapkę i głośno zadzwonił.
Po chwili otworzył mu drzwi skrzywiony Kadrus.
— Jesteś, widzę, punktualny — rzekł na powitanie — wejdź.
A gdy Andrzej wszedł, starannie zamknął rygiel.
— Cóż, u djabła, nowego? — ze złością zawołał Andrzej.
— No! no, mały, nie gniewaj się — powiedział Kadrus — ot, chciałem cię zobaczyć i patrz, jakie przygotowałem dla ciebie śniadanie!
Andrzej ze smakoszostwem pociągnął nosem i uczuł zapach mieszaniny sadła z czosnkiem, po których to przyprawach poznać można nieomylnie i zawsze kuchnię prowansalską. Pachniało pozatem rybą smażoną, a nadewszystko muszkatułową gałką i gwoździkami.
W końcu pokoju stał stół dość czysto nakryty, na dwie osoby, z dwoma butelkami wina czerwonego, trzecią vermuthu i czwartą araku. Na kapuścianym liściu ułożono dość zgrabnie nieco winogron, mandarynki i banany.
— Jak ci się to wszystko podoba, mój mały?... Nieźle, prawda?... Jak wiesz, byłem kiedyś wcale niezłym kucharzem, i oblizywano sobie palce po mych sosach.
— Jak Boga kocham — rzekł Andrzej udobruchany — tak, wygląda to wszystko wcale apetycznie. Jeżeli jednak zawezwałeś mnie tutaj dla tego śniadania jedynie, to niech cię djabli porwą.
— Moje dziecko — rzekł sentencjonalnie Kadrus — pogadamy przy śniadaniu. Ale z ciebie niewdzięcznik! Czy to nie dość zobaczyć przyjaciela? Ja to aż płaczę z radości, że cię ujrzałem.
Kadrus nie kłamał, płakał istotnie. Trudno było powiedzieć, czy ze szczęścia, czy też... zawdzięczając to cebuli, którą obierał właśnie.
— Cichobyś był, ty hipokryto jeden. Nie udawaj tylko, że mnie kochasz.
— Daj spokój — rzekł były oberżysta ocierając łzy fartuchem — gdybym cię nie kochał, czyżbym się godził na grzbiecie liberję swego służącego, a więc masz służącego, gdy ja sam sobie muszę obierać jarzynę. A i ja mógłbym mieć służącego i jadać obiady w hotelu „Królewskim“, albo „Kawiarni Paryskiej“. A dlaczego odmawiam sobie tego wszystkiego? — by nie być ciężarem dla tego mego małego Benedykta. Boć przecie gdybym tak chciał, tobym mógł mieć to wszystko. Chyba mi nie zaprzeczysz?
I Kadrus, po perorze tej, spojrzał prosto w oczy swemu gościowi, który... nie wytrzymał tego spojrzenia.
— No przypuśćmy, że istotnie mnie kochasz, to dlaczegóż chcesz, bym ja do ciebie przychodził na śniadanie?
— Abym mógł, moja dziecino, zobaczyć cię, porozmawiać z tobą.
— Na cóż ci to potrzebne, gdyśmy już omówili nasze interesy, warunki naszej zgody?
— Mój drogi. Czyż testament może się obejść bez kodecylu? Ale potem o tem, przyszedłeś tu przedewszystkiem na śniadanie, a więc siadaj sobie i zacznijmy naprzód od vermouthu, a potem weźmiemy się zaraz do rumu i do sardynek, masz tu jeszcze rzodkiewki i świeżutkie masło, ty nic dobrego! Aha!... przyglądasz się mojej izbie, temu barłogowi memu, stołkom i obrazom, po trzy franki sztuka, już razem z ramami. Cóż robić! — to nie hotel królewski lub pałac.
— Już ci się, widzę, nie podoba — rzekł Andrzej — już sobie przykrzysz, a tak wzdychałeś niedawno do spokojnego bytu eks-piekarza! I czegóż chcesz? Daję ci przecież co miesiąc dwieście franków.
Kadrus wzruszył ramionami.
— Musisz przyznać, iż jest to rzecz dosyć upokarzająca odbierać od fagasa jałmużnę. Gdy ty tymczasem... No, wiem dobrze, złodzieju, jakie ty masz bajeczne szczęście. Masz przecież żenić się z Danglarsówną. Tfu!... do djabła. Powinien mnie by zaprosić na to wesele, boć przecież był on na mojem i pił nie gorzej, jak ja teraz piję! Nie zadzierał wtedy nosa, służył sobie poprostu za komisanta u pana Morrela. Albo to ja raz byłem na obiedzie w tavernie z dzisiejszym hrabią Morcefem?... Widzisz, jakich to ja mam znajomych! Gdybym ich nie zaniedbywał, to byśmy razem się teraz wycierali po salonach. Pal was kaci zresztą, lepiej pij oto i jedz. Powiedz, jakże ci też smakuje?
— Wyborne rzeczy! Nie rozumiem wprost, jak człowiek, mający możność zajadania tak smacznych rzeczy, żalić się może na życie?
— Nie rozumiesz tego? A więc ci powiem: zatruwa mi wszystko myśl, że żyję z kieszeni przyjaciela! Ja, com zawsze dzielnie i uczciwie zarabiał na śniadanie.
— No, no!... co ci tam w głowie! Wystarczy mi na nas dwóch, nie bój się.
— Nie mogę, przyjacielu, nie mogę. Wierz mi, albo nie wierz, a ja ci powiadam, że pod koniec każdego miesiąca mam wyrzuty sumienia. To też wczoraj wprost nie mogłem już wziąć twych dwustu franków. A przytem przyszła mi do głowy jedna myśl.
Andrzej zadrżał. Pomysły Kadrusa przejmowały go zawsze przerażeniem.
— Chciałem ci powiedzieć, że gdybym tak był na twojem miejscu, tobym sobie poradził. Poprosiłbym o wypłacenie mi pensji z góry za rok, a choćby za kwartał...
— Wiesz, że to nie jest tak bardzo znów zły pomysł — zawołał Andrzej.
— Bierz się do sera i powiem ci, że to wino jest wcale dobre, więc pij.
— Ależ piję. Ale o czem to mówiliśmy? Acha!... o tem, że twój pomysł jest doskonały. Dlaczego jednak ty sam nie wprowadzisz go w wykonanie? Dlaczego nie weźmiesz pensji za kwartał, choćby i za rok, i nie umkniesz z tem do Brukseli naprzykład? Zamiast jak eks-piekarz, wyglądałbyś jak bankrut, spożywający owoce swej ciężkiej pracy.
— Jakżeż chcesz, u djabła, bym uciekał z 2400 frankami w kieszeni?!...
— Oj Kadrusie, Kadrusie!... Jakżeż prędko zmieniają się ludzie! Przed paroma miesiącami umierałeś przecież z głodu!
— Apetyt wzrasta przy jedzeniu — odparł Kadrus, wyszczerzając zęby, jak małpa, kiedy się uśmiecha, lub jak tygrys, kiedy warczy — otóż wiedz, iż ułożyłem sobie pewien plan.
Plany Kadrusa przejmowały Andrzeja zawsze trwogą, jeszcze bardziej, aniżeli jego myśli. Myśl, bowiem jest tylko ziarnem, gdy plan — to już wykonanie.
— Bardzo ciekawy jestem tego planu — rzekł — dobry być musi?
— Dlaczegóż miałby być zły? Czy zły był ten ostatni, który nas z więzów wydobył? Myślę, że nie najgorszy, jeżeli tu jesteśmy?
— Nie przeczę, iż czasami twe pomysły są doskonałe. Cóż teraz masz na myśli?
— Powiedz mi naprzód, czy nie zechciałbyś, bez żadnej dla siebie straty, napędzić do mej kieszeni jakieś 15,000 franków? Nie, to trochę za mało, za takie pieniądze nie mógłbym zostać uczciwym człowiekiem; trzebaby minimum 30,000 franków.
— Niepodobieństwo — oschle odpowiedział Andrzej — w tem ci nic nie poradzę.
— Nie zrozumiałeś mnie — odpowiedział zimno Kadrus — powiedziałem przecież, że bez żadnej dla ciebie straty...
— Chciałbyś może, bym zaczął kraść i popsuł tem sobie i tobie interes, a potemby nas zaprowadzili tam gdzie wiesz.
— Ach, już mi wszystko jedno! Nie zniosę dłużej takiego, jak teraz prowadzę, życia. Niech mnie prowadzą gdzie chcą; ja mam taką głupią naturę, że mi czasem nudno bez mych dawnych kolegów. Ja nie mam takiego, jak ty, serca, co ani zatęsknisz do swych przyjaciół.
— No, no, Kadrusie, nie gadaj głupstw, — rzekł Andrzej ze drżeniem.
— Ha, ha, ha!... No uspokój się, mój drogi Benedykcie. Wskaż mi tylko drogę, na której mógłbym zdobyć niezbędne mi 30.000 franków, nie mieszając się do niczego, a już ja sam dam sobie radę.
— Dobrze. Rozejrzę się tu i owdzie, zobaczę...
— Tymczasem jednak podniesiesz mi moją pensję do 500 franków. Chciałbym, widzisz, przyjąć sobie służącą. Nie uwierzysz, jaki mnie ogarnął wprost szał do młodszej.
— Dobrze, dostaniesz 500 franków, aczkolwiek będzie to bardzo już dużym dla mnie ciężarem.
— E!... Przecież ty czerpiesz ze źródła, które nie ma dna.
— Mylisz się ogromnie. Mam wprawdzie zacnego opiekuna, na którego nie narzekam, lecz daje mi on pięć tysięcy franków miesięcznie całej parady.
— Biedaku!
— Nie jest to zbyt wiele dla młodzieńca, który musi się starać o baronównę, ażeby sobie zapewnić kawałek chleba na starość. To też rzuciłbym może to wszystko do djabła i postarał się, wyzyskując dzisiejsze me stosunki, o jakiś poważniejszy kapitał, gdyby nie to, iż mam wrażenie, że odnalazłem nakoniec swego ojca.
— Ale prawdziwego ojca, nie jakiegoś tam Cavalcantiego?
— I... tamten już odjechał. Powiadam ci, że prawdziwego.
— I któż to ma być tym prawdziwym twoim ojcem?
— Hrabia de Monte Christo. Nie powiedział mi on wprawdzie wyraźnie, że tak jest, ale wszystko na to wskazuje. Takiemu Cavalcantiemu zapłacił przecież 50.000 franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków za ojcostwo dla ciebie! Ja za pół tej ceny podjąłbym się tego, za 20,000 franków, nawet za 15,000! Wiesz, nie myślałem, żeś taki niewdzięczny, dlaczegożeś mnie nie nastręczył tego interesu?
— Alboż ja o tem wiedziałem? Wszystko to się robiło, gdyśmy jeszcze tam byli.
— Szkoda. Więc powiadasz, że ten twój ojciec jest taki bogaty? — zapytał niedbale Kadrus, bawiąc się kieliszkiem.
— Bywam przecież u niego codzień i widzę. Sam napewno nie wie, ile i gdzie co ma. Raz, przy mnie, oddał mu bankier pół miljona; nie dalej, jak wczoraj, przy mnie również, przyniósł mu chłopiec z banku 100,000 franków w złocie.
Kadrus osłupiał; zdawało mu się, że słowa młodzieńca mają dźwięk metalu i że słyszy kaskadami płynące luidory.
— I ty tam tak ot sobie przebywasz, jak u siebie w domu?
— Ile razy tylko zechcę.
Kadrus umilkł. Widać było, iż przetrawia w umyśle jakąś myśl doniosłą, a potem rzekł półgębkiem:
— Chciałbym i ja choć raz w życiu zobaczyć. Czy ten twój ojciec nie mieszka wypadkiem przy polach Elizejskich?
— Tak jest, pod numerem 30. Prześliczny domek, sam w sobie, pomiędzy ogrodem a dziedzińcem, oddzielonym od ulicy murem nie nazbyt wysokim.
— A cóż mnie to może obchodzić? Bardziej ciekawy jestem tego, jak to tam jest w środku urządzone? Meble pewnie bogate? A jakiż tam jest rozkład?
— Gdybym miał papier i atrament, tobym ci to na papierze pokazał.
Kadrus poskoczył żywo i przyniósł żądane przedmioty.
— Masz, — powiedział — odrysuj mi to, tylko dokładnie.
Andrzej wziął pióro do ręki i zaczął rysować.
— Dom, jak ci to już mówiłem, znajduje się pomiędzy dziedzińcem a ogrodem. Wygląda to tak oto, widzisz? Mur od ulicy nie nazbyt wysoki, trzy metrowej, co najwyżej, wysokości. Na dziedzińcu pośrodku jest klomb, a po bokach drzewa pomarańczowe, figowe, różne krzewy, a tak gęsto zasadzone, że parokrotnie wyściskałem tam pokojówki, a nikt nie zauważył.
— Jakiż jest rozkład parteru?
— Na dole jest sala jadalna, salon, bibljoteka, wreszcie pokój bilardowy. Ot masz to wszystko wyrysowane jak najdokładniej. Okna tam wszędzie są prześliczne, wysokie, tak, że w jednej szybie mógłby się zmieścić cały człowiek.
— Gdzie takie są okna, po djabłaż tam jeszcze są i drzwi również.
— Cóż chcesz?... Zbytek, marnotrawstwo...
— Okiennice są?
— Są, ale nie są nigdy zamykane. Na noc zwłaszcza. Ten hrabia Monte Christo to wielki oryginał, ma naprzykład pasję przyglądania się gwiazdom w nocy.
— U... to on tak po nocy lubi łazić?
— Cóż znowu!? Mówiłem — noc, a myślałem — o wieczorze.
— Gdzież sypia służba?
— Ma ona domek osobny, poza pałacem, z lewej strony ogrodu. A zresztą ta służba, to jednego dnia przebywa w pałacu, o którym ci opowiadam, a nazajutrz jedzie do Auteuil. Cała, caluteńka. Nie dalej jak wczoraj mówiłem mu właśnie: „Jak to nieroztropnie ze strony pana hrabiego zostawiać dom cały na boskiej Opatrzności. Przecież hrabiego mogą kiedy okraść?“ A on mi wtedy na to: „A cóż mnie to może obchodzić, że mnie okradną?“
— E... nie może być znów tak zupełnie głupi ten twój hrabia. Tam musi być, widzisz, takie mechaniczne biurko co to, jak go się złodziej dotknie, to go chwyta za rękę i zaczyna wygrywać arję: „Torreadorre!...“ z „Carmenu“.
— Mogę cię zapewnić, iż w domu hrabiego niczego podobnego niema. On ma najzwyczajniejsze, tylko bardzo bogato rzeźbione, biurko machoniowe; to biurko jednak znajduje się na pierwszem piętrze.
— Zrób też, prosze cię, i plan tego piętra również!
— Nic łatwiejszego. — I Andrzej znów się wziął do pióra.
— Na pierwszem piętrze, uważasz, gdy się idzie po schodach idących z westibulu, znajduje się naprzód przedpokój, dalej, salon, potem dwa pokoje do pracy, na lewo od salonu pokój sypialny, łazienka, buduar. Otóż w tym buduarze właśnie stoi podręczne biurko hrabiego, o którem mówiliśmy, stoi ono pomiędzy dwoma oknami.
Kadrus zaczął rozmyślać.
— Czy ten twój książe często wyjeżdża do Auteuil?
— Dwa, a czasem i trzy razy tygodniowo. Jutro naprzykład ma jechać na cały dzień i noc.
Kadrus spojrzał bacznie na młodzieńca, jakby mu chciał całą prawdę wydrzeć z piersi. Lecz Andrzej najobojętniej wyjął cygaro z kieszeni i spokojnie je zapalił.
— Kiedyż chcesz mieć te swoje 500 franków? — zapytał następnie Kadrusa.
— Jeżeli masz, to je dawaj natychmiast.
Andrzej dobył woreczka i wyliczył 25 luidorów.
— Złoto? — rzekł Kadrus — bardzo dziękuję.
— Toż, głupcze, na zmianie możesz tylko zyskać, stoi ono przecież o 5 sou wyżej.
— Bardzo możliwe. Ale wekslarz poszedłszy zaraz za poczciwym Kadrusem, złapałby go za kieszeń i kazałby się potem tłumaczyć: skąd i dokąd idzie i gdzie ma takie dobra, z których dochód złotem się wybiera. Daruj więc, bracie, taki głupi nie jestem. Chcesz, to dawaj mi zwyczajnem srebrem.
— Ależ jakże możesz przypuszczać, bym ja miał 500 franków srebrem przy sobie? Mam zaledwie trzydzieści.
— Dawaj, dobre i to.
— Zwróć że mi teraz półtora luidora złotem, albo dwa to ci dam dziesięć franków asygnatą.
— Wiesz, nie przypuszczałem, byś był do tego stopnia drobiazgowy. Ja mam mu zwracać złoto! Doskonały sobie!
— Widzę, że chcesz mnie ze skóry obedrzeć.
— Ja? ciebie?... Nigdy, mój drogi. Ja chciałbym tylko dać ci przyjacielską radę, ażebyś pozostawił u mnie ten brylant, jaki z miną pawia obnosisz na palcu. Powiadam ci, że ty nas samochcąc zgubisz jeszcze. Bo jakżeż?... ubrałeś się w liberję, jak służący, a pozostawiłeś na palcu brylant wartości conajmniej pięciu tysięcy.
— Patrzajcie go, jaki uważny! Zdałbyś się na rewizora!
— Bo ja, widzisz, znam się na brylantach. Miałem kiedyś swój własny.
— Chwal się tem przed innymi — rzekł Andrzej dziwnie spokojnym tonem, bez najmniejszego gniewu, i zdjął pierścień z palca.
— Czekaj, zobaczymy, czy nie jest on fałszywy? — rzekł Kadrus, a następnie podszedł do okna i pociągnął po szybie, że aż zapiszczała.
— O przepraszam cię za posądzenie — mówił dalej — ale ci złotnicy, złodzieje, potrafią tak dobrze naśladować brylanty, że człowiek niema nawet ochoty okradać jubilerskiego sklepu, ażeby nie być oszukanym.
— Czy już na tem koniec — rzekł Andrzej — czy nie masz zamiaru wziąć mej kamizelki, albo kapelusza?
— Poczciwy ty jesteś, że mi proponujesz nawet swą garderobę, ale ci jej nie wezmę, choć przydałaby mi się bardzo. Idź więc już, nie zatrzymuję cię, bo mnie chwyta obawa, by mi nie przyszła ochota na twe cacane lakierowane buciki.
— Strzeż się tylko, aby cię nie spotkała jaka przygoda przy sprzedaży pierścienia.
— Bądź spokojny, nie mam zamiaru go sprzedawać, bynajmniej.
— Ale widzę, że już idziesz, bez pożegnania nawet, lecz ja się nie obrażam, a nawet cię odprowadzę.
— Nie fatyguj się.
Gdy Andrzej wyszedł, zamknął za nim drzwi starannie na wszystkie zamki, a następnie rzucił się do oglądania planu, pozostawionego na stole.
— Poczciwy chłopak — powiedział do siebie — a kocha mnie tak bardzo, że nie pogniewałby się na mnie nawet za to, gdybym tak przyspieszył śmierć jego ojca.