Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część IX |
Indeks stron |
NAPAD.
Nazajutrz po tej uczcie w izbie eks-oberżysty, hrabia de Monte Christo wyjechał istotnie do Auteuil, zabierając ze sobą Alego i kilku służących.
Przybycie Bertuccia z Normandji, z wiadomościami o domu i o korwecie, o wyjeździe tym zadecydowało; w wilję tego dnia hrabia o nim nawet nie myślał. Dom w Normandji był w każdej chwili gotowy na przyjęcie gości, korweta zaś przed tygodniem przybyła do portu i stanęła na kotwicy, w każdej chwili gotowa do drogi.
Hrabia podziękował Bertucciowi bardzo za gorliwość, dodając, by się szykował zwolna do drogi, gdyż za jakiś miesiąc opuszczają Francję.
— W tym ostatnim miesiącu jednak, być może, że nawet parokrotnie będę zmuszony przejeżdżać nocą z Paryża do Treport. Czy są więc już tak gęsto rozstawione konie, bym, zmieniając je, mógł całą tę przestrzeń przebyć w czasie ośmiu godzin?
— I ten rozkaz pana hrabiego jest spełniony. Konie czekają w każdej chwili dnia i nocy na dziewięciu aż stacjach.
— Dobrze. Za dwa, trzy dni wyjadę zapewne.
Gdy Bertuccio miał już odejść, otworzyły się drzwi i wszedł Baptysta.
— Cóż to? — przecież cię nie wołałem.
Baptysta zbliżył się do hrabiego i rzekł, list oddając:
— Powiedziano mi, że list ten jest bardzo ważny i pilny, więc wskoczyłem na konia i przebyłem drogę do Auteuil w ciągu kilkunastu minut.
Hrabia rozpieczętował wtedy list i czytać go zaczął.
„Ostrzega się niniejszem hrabiego de Monte Christo, iż nocy dzisiejszej zakradnie się do jego domu na Polach Elizejskich pewien mężczyzna, ażeby dobrać się do jego biurka“.
Z początku hrabia sądził, iż jest to zwyczajna jakaś złodziejska sztuczka i już chciał przesłać list do policji, przyszło mu jednak na myśl, że może tu chodzi nie o kradzież, lecz o zamach jakiegoś osobistego wroga?
To podnieciło odwagę hrabiego, który nie cofał się nigdy przed żadnem niebezpieczeństwem.
— Jeżeli istotnie jakiś rzezimieszek miał zamiar mnie okraść, to z pewnością żaden z jego wspólników nie uprzedzałby mnie o tem. — Tutaj więc chodzi o zamach na moje życie, do mego domu przyjść mają nie rabusie, lecz mordercy, którzy, znając mnie, zgóry byli pewni, że nie będę się uciekał pod opiekę policji, lecz wyjdę sam naprzeciw niebezpieczeństwu. I nie zawiodą się, uczynię zadość ich woli.
Hrabia przywołał Baptystę, który po oddaniu listu wyszedł natychmiast z pokoju i rzekł do niego:
— Wrócisz natychmiast do Paryża i sprowadzisz mi wszystkich tam pozostałych służących. Za trzy godziny mają tu być wszyscy, zostanie przy pałacu odźwierny jedynie.
— Pan hrabia raczy wziąć pod uwagę, iż pomiędzy jego izdebką przy bramie, a pałacem, jest dosyć znaczna odległość.
— I cóż stąd?
— Rabusie mogliby, w razie czego, cały dom przewrócić, a odźwierny nie usłyszałby najmniejszego choćby szmeru.
— Nic nie wiesz, panie Baptysto, złodzieje, choćby mi cały dom zrabowali, nie sprawiliby mi tyle przykrości, co jedna usługa źle wykonana.
Baptysta skłonił się z uszanowaniem.
— I jeszcze jedno — dodał hrabia, gdy Baptysta już odchodził — wszystkie okiennice na dole proszę jak najstaranniej pozamykać, natomiast na górze pozostawić otwarte, poprzestając na zamknięciu okien.
Resztę dnia hrabia spędził jak zwykle. Po obiedzie zaś udał się do swego pokoju, zapowiadając, iż już z niego nie wyjdzie i że tylko Ali będzie mu do usług potrzebny.
Gdy zaś dobrze się ściemniło, nie zauważony przez nikogo, wyszedł wraz z Alim i kazał się wieźć do Paryża.
Monte Christo badał długo całą aleję jak i nielicznych przechodniów. Widząc, iż nie jest szpiegowany, pobiegł do swego gabinetu.
W tym czasie Ali poznosił broń.
Przez okno pokoju sypialnego, równolegle do okien gabinetu położonego, hrabia miał widok na ulicę.
Tak upłynęło dwie godziny. Uderzyły trzy kwandranse na dwunastą.
Hrabia dosłyszał lekki szmer od strony gabinetu dochodzący, zaczął się przysłuchiwać...
Jeden tylko!
— A to łotr zuchwały — mruknął hrabia.
W tej samej chwili Ali lekko trącił go w ramię i hrabia obejrzał się; nubijczyk wskazał mu okno, a raczej ulicę poza niem widniejącą.
Hrabia spojrzał i ujrzał drugiego człowieka, siedzącego na murze, który dzielił dziedziniec od ulicy, człowiek ten najwidoczniej pragnął zobaczyć, co się dzieje w gabinecie hrabiego.
— Acha — pomyślał hrabia — jest ich dwóch, zatem jeden działa, zaś drugi stoi na straży.
Dał znak Alemu, by obserwował siedzącego na murze, sam zaś zwrócił się ku otworowi, przez który miał możność obserwowania, co się dzieje w gabinecie.
Napastnik był już w pokoju i właśnie uważnie po nim się rozglądał, a gdy spostrzegł, że jest w nim dwoje drzwi, podszedł naprzód do tych, które prowadziły do przedpokoju a następnie swe kroki skierował w stronę sypialni. Hrabia sądził, iż będzie on chciał wejść do niego, więc się już zaczaił, by go pochwycić w ramiona, usłyszał jednak zwykły brzęk ryglów na miedzianych kółkach. Nocny gość zabezpieczał się od nagłego wejścia domowników, o ile by ci w pałacu się znajdowali. Gdy to uczynił, był pewien, iż żadne już nie grozi mu niebezpieczeństwo, że działać może spokojnie, a nie wiedział, iż hrabia, przewidując coś podobnego, pousuwał obrączki ryglowe.
Nowy gość, gdy się poczuł zabezpieczony od nagłej napaści, nabrał swobody ruchów i przedewszystkiem wyjął z kieszeni przedmiot jakiś, którego hrabia nie mógł rozpoznać i położył go na stole, a potem, podszedł wprost do biurka, by skonstatować, z niezadowoleniem zapewne, że niema w niem kluczyka.
— Ach — pomyślał wtedy Monte Christo z uczuciem niesmaku — więc to zwyczajny złodziej tylko!
Złodziejaszek nie mógł jednak jakoś uporać się z robotą, z przyczyny ciemności zapewne, podszedł więc do stołu i wziął z niego przedmiot uprzednio na nim złożony, a po chwili rozbłysło w pokoju słabe światełko.
— Co to?! — zawołał Monte Christo, cofając się nagle w tył ze zdziwieniem — patrzajcież, toć to dobry znajomy!
Ali skoczył, podnosząc w górę topór.
— Stój — rzucił cichy rozkaz hrabia — wszelka broń jest nam teraz już niepotrzebna. — Następnie powiedział jeszcze parę słów do ucha Alemu, najcichszym szeptem, ponieważ wykrzyknik hrabiego, aczkolwiek bardzo słaby, doszedł do ucha przybysza, który stanął jak wryty.
Na ten cichy rozkaz hrabiego, Ali podszedł na palcach ku szafom, a po chwili wrócił, niosąc czarny ubiór i trójgraniasty kapelusz. Przez ten czas Monte Christo niemniej szybko zrzucił z siebie surdut i kamizelkę, wkładając na ich miejsce delikatną koszulkę ze stalowych kółeczek uczynioną, po raz ostatni użytą we Francji przez Ludwika XVI, który lękał się uderzenia nożem w piersi, a zginął od uderzenia toporem w głowę.
Na stalową koszulkę Monte Christo włożył długą sutannę, zaś na głowę perukę, a na nią trójgraniasty kapelusz, co przeobraziło hrabiego w włoskiego księdza.
Napastnik zaś wobec głuchej, panującej w całym pałacu ciszy, wziął się znów do pracy.
— Nic nie szkodzi — szepnął hrabia, pewien, iż otworzenie zajmie złoczyńcy parę minut czasu.
I podszedł ku oknu. Człowiek, który poprzednio siedział na murze, przechadzał się teraz po przeciwległej stronie alei, lecz dziwna rzecz: zamiast dawać baczenie na to, czy nie zbliża się ktoś niepożądany od Pól Elizejskich, lub przedmieścia Saint Honore, był zajęty tem jedynie, co się w gabinecie hrabiego dzieje. Monte Christo, widząc to, uderzył się nagle w czoło dłonią i uśmiechnął dziwnie. Potem zbliżył się do Alego i rzekł szeptem:
— Pozostań tu ukryty w cieniu, obserwując tego tam przechodnia. Nie ruszaj się na żaden hałas, na odgłosy walki chociażby, aż cię nie przywołam.
Ali skinął głową na znak, iż rozumie i że będzie posłuszny.
Wtedy Monte Christo wziął z kandelabra świecę, zapalił ją i wszedł do gabinetu w chwili, gdy rzezimieszek był najbardziej zajęty zamkiem, osłaniając ręką płomień świecy, w ten sposób, by jej światło padało wprost na twarz przybysza.
Drzwi otworzyły się bez najmniejszego szelestu, tak iż dopiero światło świecy powiadomiło gościa, iż ktoś wszedł do pokoju. Momentalnie obrócił się wtedy, struchlały cały.
— Cóż ty tu robisz, u djabła, kochany panie Kadrusie, w domu hrabiego Monte Christo o tak późnej godzinie?
— Ksiądz Bussoni! — zawołał były oberżysta, zdumiony tem przedewszystkiem, iż ksiądz mógł wejść do pokoju, bez względu na to, iż przecież on drzwi własnoręcznie pozamykał na łańcuchy!
Hrabia zaś stanął pomiędzy Kadrusem a otwartem oknem w ten sposób, iż przecinał złoczyńcy drogę odwrotu.
— Ksiądz Bussoni! — powtórzył Kadrus.
— Tak jest, ksiądz Bussoni, we własnej osobie — rzekł Monte Christo — szczęśliwy jestem, żeś mnie poznał tak odrazu, mój kochany Kadrusie; jest to dowód, iż obydwaj mamy dobrą pamięć, jeżeli się bowiem nie mylę, to już minęło lat dziesięć od chwili, gdyśmy się widzieli.
— Ksiądz, ksiądz dobrodziej.
— Chcieliście, jak widzę, okraść hrabiego de Monte Christo — rzekł mniemany ksiądz.
— Ojcze duchowny — bełkotał Kadrus, usiłując przedrzeć się ku oknu, od którego odpychał go ciągle hrabia — ojcze dobrodzieju!... ja doprawdy nie wiem... nie pojmuję... proszę mi wierzyć, przysięgam...
— Wycięta djamentem tafla... ślepa latarka... pęk wytrychów... nakoniec biurko nawpół otwarte! Mówi to wszystko dość jasno chyba! Hę?... Widzę, iż pozostałeś zawsze ten sam, przezacny morderco!
— Ojcze!... ponieważ zdajesz się wiedzieć wszystko, więc i to powinno być ci wiadome, iż tamto — to była sprawa Karkontki. Fakt ten przyznał nawet sąd i dlatego skazano mnie tylko na galery.
— Które, jak widzę, już odsiedziałeś, a teraz znów robisz świeże starania, by wrócić na dawne miejsce?
— Nie, ojcze, ja przed czasem zostałem zwolniony przez pewnego...
— Ten „pewny“ doskonale, jak widzę, przysłużył się społeczeństwu!
— Ach!... zawołał z jękiem galernik — ja mu przyrzekłem...
— Przyrzekłeś, że nie dotrzymasz przyrzeczenia?
— Tak jest, niestety — rzekł zapytany, opuszczając w dół głowę.
— Fatalna sprawa!... A wiesz, czem grozi ci teraz to włamanie się nocą do zamieszkałego domu?
— Ojcze!... Nie tak bardzo znów jestem winny. Namówiono mnie... Potrzeba wreszcie...
— Milcz! — z pogardą rzekł ksiądz — potrzeba zniewolić może człowieka do żebraniny, do kradzieży chleba ze straganów ulicznych, nie zmusza jednak do wyłamywania biurek w domu człowieka bogatego.
— Ach, wybacz mi, ojcze. Już raz mnie ocaliłeś, uczyń więc to po raz drugi jeszcze.
— Nie mam najmniejszej do tego ochoty.
— Czy sam jesteś, ojcze — rzekł Kadrus, składając ręce jak do modlitwy — a może już posłałeś po żandarmów, ażeby mnie pochwycili?
— Po nikogo nie posyłałem, zaś hrabia de Monte Christo zabrał ze sobą całą swą służbę do Auteuil. I może raz jeszcze ulitowałbym się nad tobą, pod warunkiem, jeżelibyś mi wyznał całą prawdę. Powiadasz tedy, że cię uwolniono z galer? Jakże to było?
— Tak jest, ojcze. Uwolnił mnie jakiś anglik, o którym mówiono, że się nazywa lord Vilmor.
— Znam go. Jeżeli kłamiesz, dowiem się o tem.
— Uwolnił on nietylko mnie, ale jeszcze i pewnego korsykanina, imieniem Benedykt.
— Otóż ów anglik dostarczył nam stalowych pilników, któremi przepiłowaliśmy sobie kajdany, a potem rzuciliśmy się do morza. Gdyśmy dopłynęli do brzegu, mieliśmy już tam przygotowaną odzież, w którą przebraliśmy się zaraz. Było to w Hyeres. Tam Benedykta straciłem z oczu, sam zaś...
Dla nadania większej siły swemu zeznaniu, Kadrus zbliżył się do księdza, który stał dalej nieporuszony w miejscu i spokojnie badał go wzrokiem.
— Kłamiesz — rzekł ksiądz tonem niezłomnej pewności. — Tak jest, kłamiesz, bo ów Benedykt jest nieprzerwanym twym kamratem, a może i wspólnikiem tej twej ostatniej zbrodni?!
— Ach, ojcze dobrodzieju!
— Opowiadaj, jak żyliście po wyjściu z Tulonu?
— Jak Bóg dał...
— Kłamiesz!... powtórzył ksiądz jeszcze potężniejszym głosem — w Paryżu żyłeś za pieniądze, których ci tamten dostarczał.
— Ach! ojcze, jak ty wiesz wszystko!... Prawda, Benedykt został synem wielkiego magnata, hrabiego Monte Christo, w domu którego teraz jesteśmy właśnie.
— Benedykt ma być synem hrabiego? — ze szczerem zdziwieniem zapytał Monte Christo.
— Djabli go wiedzą!... Musi być to zresztą prawda, bo hrabia wyszukał mu fałszywego ojca, daje mu pięć tysięcy franków miesięcznie i miał mu zapisać jakąś ogromną fortunę.
— Acha! — rzekł mniemany ksiądz, zaczynając pojmować — jakże się teraz nazywa ten młodzieniec?
— Andrzej Cavalcanti. Ma się on żenić teraz z panną Danglars, córką bankiera.
— I ty wobec tego milczysz? Nie pójdziesz do Danglarsa i nie powiesz mu wszystkiego? W takim razie ja mu powiem!
— Ruszaj do djabła, by jemu wszystko opowiadać — zawołał Kadrus, wydobywając nóż z za pasa i godząc nim w pierś hrabiego — na ziemi jednak już nic nikomu mówić nie będziesz!
Lecz zadrżał, bo sztylet zamiast przeszyć pierś hrabiego, ześlizgnął się po niej tylko. W tejże chwili Monte Christo lewą ręką pochwycił pięść mordercy i ścisnął ją z siłą tak straszliwą, iż nóż wypadł momentalnie z palców zmiażdżonych nieomal.
Hrabia jednak nie poprzestał na tem, wykręcił rękę bandycie tak, że aż stawy zatrzeszczały i Kadrus padł na kolana, a następnie twarzą na ziemię. Monte Christo postawił mu wtedy nogę na głowie i rzekł:
— Nie wiem, co mnie wstrzymuje, że ci, zbrodniarzu, nie roztrzaskam czaszki.
— Łaski, łaski panie!... jęczał Kadrus.
— Wstań! — rzekł hrabia.
— Ale też ty, księże, ciężką masz rękę! — rzekł Kadrus, powstając i opatrując zgruchotaną nieomal dłoń.
— Cicho! To Bóg dał mi siłę, ażebym nią poskramiał takie, jak ty, zwierzęta. W imieniu tego Boga działam, zapamiętaj to sobie, nędzniku. A jeżeli cię nie unicestwiłem, to dla spełnienia Jego zamiarów. Weź pióro i pisz, co ci podyktuję.
— Palce mnie bolą, a zresztą nie umiem pisać, ojcze!
— Kłamiesz!... Bierz, powiadam ci, pióro, i pisz.
Kadrus, posłuszny tej gromowej sile, usiadł i napisał:
— „Panie, człowiek, którego przyjmujesz u siebie i któremu oddajesz nawet swą córkę, jest zbrodniarzem zbiegłym z galer w Tulonie, miał tam Nr. 59, gdy ja 58. Ma na imię Benedykt, jego nazwisko jest nieznane, bowiem jest podrzutkiem“.
— Podpisz — rzekł następnie hrabia.
— Więc chcesz mnie zgubić, panie?
— Gdybym chciał tego, to oddałbym cię do rąk pierwszego lepszego żandarma. A zresztą, w chwili, gdy list ten będzie oddany podług adresu, nie będziesz zapewne niczego się już obawiał, podpisz więc.
Gdy Kadrus napisał już wszystko, Monte Christo wziął zapisaną kartkę do ręki, a następnie rzekł:
— A teraz idź precz, lecz nie schodami, bo nie mam zamiaru trudzić się dla ciebie, by ci na dole drzwi otwierać, lecz tak, jak wszedłeś, przez okno.
— O, księże!... Wy coś złego przeciwko mnie zamierzacie? Powiedzcie, że nie pragniecie mej śmierci?
— Ja chcę tego, czego Bóg chce.
— Więc mi przysięgnij, że mnie nie uderzysz, gdy będę wychodził.
— Precz, głupcze nikczemny!
— Cóż ty ze mną chcesz zrobić, panie?
— Próbowałem uczynić z ciebie człowieka szczęśliwego, a zrobiłem zbrodniarza.
— Ojcze... zrób jeszcze jedną próbę, już ostatnią!
— Dobrze!... Wiesz zapewne, że ja dotrzymuję słowa, otóż jeżeli powrócisz do domu zdrów i cały...
— Bylebyś tylko ty, ojcze, nie kazał mnie ścigać, to kogóż się mam obawiać?
— No, już idź — zawołał hrabia, wskazując Kadrusowi okno.
Były sąsiad Dantesa, nie dowierzając przypuszczeniu, po przełożeniu jednej nogi przez okno, zatrzymał się.
— A teraz skacz — rzekł Monte Christo, cofając się w głąb i zakładając w tył ręce.
Kadrus dopiero wtedy uwierzył, że ze strony księdza żadne mu nie grozi niebezpieczeństwo i śmiało zeskoczył.
Godzina pierwsza wybiła w chwili tej na wieży Inwalidów.
Gdy Kadrus stanął na ziemi, jakiś człowiek, do tej chwili ukrywający się w cieniu drzew, pędem, czając się, przebiegł ulicę ku miejscu, na którem był Kadrus, a wtedy ciszę nocy rozdarł jęk boleści pełen, a potem wołanie:
— Ratunku!... Mordercy!...
Rozległ się tupot nóg szybko uciekających i znów wołanie:
— Ratunku!
Uciekający zatrzymał się wtedy, potem zawrócił, zbliżył się do wołającego i... już głucha zapanowała cisza.
Po chwili mała furtka w murze otworzyła się i ukazali się w niej: naprzód Ali, a następnie pan jego.