Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część IX |
Indeks stron |
ORANŻADA
Morrel istotnie mógł być uważany za człowieka szczęśliwego.
Bo oto pan Noirtier przysłał po niego, a wtedy oficer spahisów tak bardzo gorąco pragnął się dowiedzieć, jakie były przyczyny tego wezwania? — iż wolał zaufać swym własnym nogom, aniżeli dorożkarskim szkapom; biegł więc bez tchu nieomal z ulicy Meslay, na przedmieście St. Honore.
Morrel szedł krokiem gimnastycznym, a biedny Wawrzyniec jak mógł, tak pospieszał za nim. Morrel miał lat trzydzieści jeden, Wawrzyniec sześćdziesiąt; Morrel był upojony miłością, Wawrzyniec znużony nadmiernym upałem; Morrel stanął na miejscu niezmęczony, bo miłość dodaje skrzydeł; natomiast Wawrzyniec, który oddawna przestał się kochać, był cały potem oblany.
Stary sługa wprowadził Morrela bocznem wejściem do apartamentu Noirtiera, a wkrótce szelest sukni uprzedził młodzieńca o nadejściu Walentyny, która w sukniach żałobnych wyglądała zachwycająco; po chwili jednak i krzesło paralityka zaturkotało kółkami po podłodze i dwaj nowi przyjaciele spojrzeli sobie w oczy.
Noirtier przychylnym wzrokiem przyjął podziękowanie Morrela za to iście cudowne wstawiennictwo, które wydobyło jego i Walentynę z dna rozpaczy.
Gdy Maksymiljan skończył swe podziękowania, Walentyna odezwała się w te słowa:
— Panie Morrelu, dziadek mój w ciągu ostatnich trzech dni bardzo wiele mi powiedział i dziś kazał poprosić pana do siebie, bym mu wszystko słyszane powtórzyła.
— Słucham z największą uwagą — odpowiedział młodzieniec.
Walentyna spuściła oczy, słodką to zdało się być dla Morrela przepowiednią. Walentyna tylko w szczęściu okazywała się słabą.
— Dziadek mój chce ten dom opuścić — rzekła — Wawrzyniec już się zajął wynalezieniem jakiegoś przyzwoitego apartamentu.
— Lecz ty, pani, która dla pana Noirtiera stałaś się tak nieodzowną?
— Ja mego dziadka nie opuszczę, to już rzecz zdecydowana pomiędzy nim a mną. Zamieszkam przy dziadku bez względu na to, czy uzyskam zezwolenie mego ojca czy nie. Następnie mam panu powiedzieć, że za dziesięć miesięcy staję się pełnoletnią, to znaczy, iż będę wtedy panią swej woli, posiadając przy tem swój własny, niezależny od nikogo majątek. Gdy to nastąpi, wtedy...
— Cóż wtedy?
— Wtedy, za pozwoleniem mego drogiego dziadusia, dotrzymam panu obietnicy.
Walentyna te ostatnie słowa wymówiła tak cicho, że ledwie je Morrel dosłyszał.
— Wszak takie były twoje myśli, dziaduniu — zwróciła się do starca z zapytaniem zarumieniona dzieweczka — Dziaduś mówił jeszcze, iż może mnie pan teraz tutaj, w tym pokoju widywać od czasu do czasu. Odtąd tedy, mój przyjacielu, zaprzestać musimy wszelkich nieroztropności; dziaduś mój prosi, byś nie narażał tej, która od dziś uważa się za twą formalną narzeczoną, przeznaczoną nosić z godnością twe nazwisko.
Morrel położył rękę na sercu.
Noirtier spoglądał na te dzieci swe z czułością. Stojący w głębi Wawrzyniec, przed którym niczego nie ukrywano, uśmiechał się tylko, ocierając pot z czoła.
— Boże mój — zawołała widząc to Walentyna — jakżeż temu biedakowi widać gorąco!
— Cóż robić, panienko, zmęczył się stary Wawrzyniec, starając się dotrzymać kroku panu Morrelowi, któremu muszę oddać tę sprawiedliwość, iż biega daleko prędzej ode mnie.
Noirtier rzucił spojrzenie na tacę, na której stała karafka z oranżadą i szklanka. Ile w karafce brakowało, tyle przed półgodziną wypił sam Noirtier.
— Napij się, kochany Wawrzyńcze — rzekła panna de Villefort — napij się, mój drogi, bo widzę, iż oczami aż pożerasz karafkę.
— Już to prawda — rzekł stary sługa — że umieram z pragnienia i że bardzo chętnie wypiłbym szklaneczkę oranżady za zdrowie młodych państwa.
— A więc wypij i niech ci idzie na zdrowie — rzekła Walentyna, nalewając pełną szklankę.
Stary sługa nie dał się długo prosić i podany mu napój wypił chciwie, a następnie wyszedł z pokoju, zabierając szklankę, próżną karafkę i tacę.
Kochankowie zaczęli wtedy rozmawiać ze sobą pocichu, gdy wtem dał się słyszeć głos dzwonka na schodach de Villeforta, co zapowiadało wizytę doktora.
Walentyna spojrzała na zegar.
— Już dwunasta — rzekła — dziś mamy sobotę, doktór będzie zapewne również i u dziadka?
Noirtier dał znak potwierdzenia.
— Jeżeli doktór przyjdzie, to lepiej możeby było, żeby pan Morrel wyszedł, czy tak mój dziadku?
— Tak jest — przyznał starzec.
— Wawrzyńcze! — zawołała wtedy Walentyna — Wawrzyńcze!
Głos starego sługi odpowiedział z oddalenia: — przyjdę natychmiast, panienko.
— Wawrzyniec odprowadzi pana do drzwi wyjściowych — rzekła panna de Villefort do Morrela — a teraz proszę zechciej pamiętać, iż dziadek mój zalecił panu, nie narażać przyszłości naszej żadnym lekkomyślnym postępkiem.
— Przyrzekłem czekać — odpowiedział Morrel — a więc proszę wierzyć, iż czekać będę najcierpliwiej.
W tej chwili wszedł Wawrzyniec.
— Kto dzwonił? — zapytała Walentyna.
— Doktór d‘Avrigny — odrzekł stary sługa i zachwiał się na nogach.
— Cóż ci to jest, mój Wawrzyńcze? — zawołała panna de Villefort.
Stary sługa nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na swego pana obłąkanym wzrokiem, przyczem wyschłą ręką usiłował oprzeć się o cośkolwiek, aby nie upaść. — Drżenie coraz silniejsze obejmowało nieszczęśliwego; rysy twarzy, zmienione konwulsyjnemi ruchami muskułów, mówiły o bardzo silnym ataku nerwowym. Po wielkich wysiłkach, Wawrzyniec zdołał się dowlec do swego pana.
— Boże, mój Boże!... ratuj mnie, panie, bo coś okropnego się ze mną dzieje. Nie widzę już nic prawie, tysiące ogni czaszkę mi rozsadza. Nie dotykaj mnie, panie Morrelu, nie dotykaj!
Wzrok starca stawał się coraz błędniejszy, głowa przechyliła się w tył, zaś całe ciało wić się zaczęło i kurczyć.
Przerażona Walentyna krzyknęła przeraźliwie.
— Panie d‘Avrigny, panie d‘Avrigny!... zawołała następnie — ratunku!
Wawrzyniec padł tymczasem, wijąc się w boleściach, u stóp Noirtiera.
Pierwszy wpadł do pokoju de Villefort, krzykiem oraz jękami Wawrzyńca przywołany.
Morrel cofnął się wtedy nagle i ukrył za portjerą.
Widok umierającego starca zrobił na Villeforcie wstrząsające wrażenie, utkwił w niego obłąkane wprost spojrzenie.
Noirtier wrzał cały z niecierpliwości i trwogi, widać było, iż z całej duszy pragnął biec na pomoc starcowi, który był raczej jego przyjacielem, niż sługą.
Wawrzyniec tymczasem z twarzą okropnie zmienioną, oczami krwią nabiegłemi i odrzuconą w tył głową, jęczał i bił rękami o podłogę, gdy nogi pokaleczone zdawały się nie zginać, lecz łamać raczej. Krwawa piana ukazała się na ustach.
Villefort, zrozpaczonym ruchem chwycił się za głowę i rzucił się do drzwi z wołaniem: — doktorze, doktorze!
— Panie de Villefort! — wołała jednocześnie Walentyna — przychodź co prędzej i przynieś swój flakonik!
— Cóż się tam stało? — odezwał się z dołu spokojny i dźwięczny głos, po chwili pani de Villefort weszła do pokoju.
Gdy się w nim znalazła, spojrzała naprzód na Noirtiera, dopiero później rzuciła wzrokiem na konającego, a wtedy nagle zbladła i cofnęła się z krzykiem.
— Gdzież jest doktór? — wołał de Villefort — przecież to atak apoplektyczny, szybki ratunek mógłby go ocalić.
— To pewnie z przejedzenia — powiedziała pani de Villefort.
— Nie, pani — odpowiedziała Walentyna — biedny Wawrzyniec nie jadł dziś nawet śniadania, bo nie miał na to czasu. Biegał dużo, a za powrotem napił się oranżady.
— To bardzo źle. Lepiej było napić się wina.
— Być może, lecz oranżada stała w pokoju dziadunia, więc się napił tego, co było pod ręką.
Pani de Villefort po usłyszeniu tych słów widocznie zadrżała; Noirtier przeszył ją wtedy przenikliwym wzrokiem.
— Pytam raz jeszcze, gdzie jest doktór — zawołał de Villefort — dlaczego pani nie odpowiada?
— Jest teraz w pokoju Edwardka, który cokolwiek niedomaga — rzekła pani de Villefort, widząc, że nie da się dłużej przeciągać sprawy.
Villefort, po otrzymaniu tej informacji, wpadł szybko na schody.
— Weź to, proszę cię — rzekła pani de Villefort do Walentyny, oddając jej flakonik z purpurowym płynem — ja wracam do siebie, gdyż choremu krew zapewne będą puszczać, a ja widoku krwi znieść nie mogę.
I wyszła za mężem.
— Wychodź prędko, Maksymiljanie — rzekła wtedy Walentyna — i nie wracaj, aż cię zawezwę.
Morrel uścisnął rękę Walentyny, ucałował czoło Noirtiera i wyszedł bocznem wyjściem.
W tym samym nieomal momencie w drzwiach przeciwległych ukazali się: de Villefort i doktór.
Wawrzyniec zwolna odzyskiwać zaczął przytomność; atak minął najwidoczniej, tak, iż już mógł mówić, aczkolwiek z dużą trudnością. D‘Avrigny i Villefort przenieśli go wtedy na kanapę.
— Proszę o wodę i eter, które macie zapewne w domu — dał rozporządzenie doktór — do apteki zaś posłać natychmiast po olejek terpentynowy i po emetyk. A teraz niech wszyscy wyjdą.
— Czy i ja mam wyjść? — zapytała Walentyna.
— Tak. Pani pierwsza wyjść powinna — rzekł doktór ostro.
Panna de Villefort spojrzała na doktora ze zdziwieniem i wyszła natychmiast bez jednego słowa.
D‘Avrigny zamknął za nią drzwi z posępnym blaskiem w oczach.
— Jak się masz, mój Wawrzyńcze? — zapytał następnie doktór.
— Cokolwiek lepiej, doktorze.
— Czy mógłbyś wypić tę szklankę wody z eterem?
— Spróbuję, ale mnie pan nie dotykaj, bo mam wrażenie, że gdybyś się mnie dotknął jednym palcem choćby, to atak wróciłby natychmiast.
Wawrzyniec, po wymówieniu słów tych, zbliżył do ust podaną szklankę i wychylił ją prawie do połowy.
— Gdzie i jakie odczuwasz bóle?
— Wszystko mnie boli, ćmi mi się w oczach, a w uszach mam szum bezustanny. Spadło to na mnie zupełnie nagle, bo wczoraj czułem się jak najzdrowszy.
— Jadłeś co dzisiaj?
— Jeszcze nic w ustach nie miałem, gdy wróciłem do domu, po załatwieniu pewnego interesu, czułem się bardzo zmęczony i wtedy wypiłem szklankę oranżady.
— Gdzież jest ta oranżada? — zapytał doktór żywo.
— Zaniosłem ją do kuchni.
— Mój Villeforcie — powiedział doktór — zmuś chorego, ażeby wypił resztę tej wody, ja zaś pójdę po tę karafkę.
I d‘Avrigny skoczył ku drzwiom, a następnie zbiegł po schodach tak szybko i gwałtownie, iż nie zauważył nawet pani de Villefort, która również w chwili tej kierowała ku kuchni swe kroki.
Gdy wpadł do kuchni z bijącem sercem, ujrzał, ku swej radości, poszukiwaną karafkę, na dnie której znajdowały się resztki oranżady. Pochwycił ją, pobiegł znowu na górę i wpadł do pokoju.
— Czy to ta sama karafka, z której piłeś?
— Tak, panie.
— Jakiż smak miała?
— Gorzki.
Doktór wylał na dłoń, parę kropel oranżady, dotknął ich końcem języka, posmakował, a następnie wypluł do kominka.
— Ta sama, niezawodnie — rzekł — czy pan, panie Noirtier oranżadę tę piłeś?
— Tak.
— Czy i tobie również zdawała się ona być gorzką?
— Tak.
— Ach, doktorze, doktorze!... znów bóle mnie chwytają. Ratuj mnie, ratuj — zawołał Wawrzyniec.
Doktór podbiegł do chorego.
— Zobacz no — rzekł do Villeforta — czy przynieśli już emetyk.
De Villefort wypadł za drzwi z wołaniem: — czy emetyk już przyniesiono? — lecz nikt mu nie odpowiedział.
— Gdybym miał możność wtłoczenia mu powietrza do płuc — rzekł doktór do siebie — może zapobiegłbym uduszeniu. Ale niema czem...
— O, panie mój — zawołał biedny chory — czy mam tak umierać bez żadnej pomocy?
W tej chwili doktór dostrzegł pióro gęsie na stole. Obciął je szybko, i starał się je włożyć w usta chorego, silnie zaciśnięte zęby nie pozwalały na to.
Jeszcze gwałtowniejszy atak objął całe ciało nieszczęśliwego. W boleściach najwyższych spadł z kanapy na podłogę i wił się po niej jak wąż.
Doktór nie miał możności udzielić mu ratunku, to też odstąpił od chorego i zbliżył się do Noirtiera z zapytaniem:
— Czy to sam Wawrzyniec przyrządzał dla pana oranżadę?
— Tak.
— Czy to pan kazał mu się jej napić?
— Nie.
— A więc Walentyna?
— Tak.
Wawrzyniec w chwili tej przestał się wić i odetchnął swobodniej; pochwyciło go tylko jakieś dziwne poziewanie, które zwróciło uwagę doktora, który spostrzegł również, iż chory znów może mówić. Skorzystał z tego natychmiast i zapytał:
— Kto robił tę oranżadę?
— Ja.
— Gdy ją przyrządziłeś, zaniosłeś ją zaraz do pokoju swego pana?
— Nie, zostawiłem ją w kuchni, bo mnie odwołano. Karafkę przyniosła panna Walentyna.
— Boże miłosierny!... czyż to możliwe?... powiedział doktór, przysłaniając sobie ręką oczy.
— Doktorze!... Czuję zbliżający się trzeci atak. To już mój koniec będzie chyba?
— Czyż przyniosą dzisiaj tego emetyku? — z rozpaczą zawołał doktór.
— Jest — rzekł de Villefort, wpadając do pokoju z pełną szklanką w dłoni.
— Napij się — rzekł doktór, podając płyn choremu.
— Nie mogę, już zapóźno! Ściska mnie w gardle, dusi... Ach!... serce... serce!... Ach, już gorsze nie może być piekło! Czy ja tak długo cierpieć będę?
— Nie, mój przyjacielu, wkrótce to ustanie.
— Rozumiem!... Boże! miej litość nade mną!
I zaczął prężyć się okropnie.
— Idź pan natychmiast — rzekł doktór do Villeforta — do kuchni i rozkaż, by mi przyniesiono jak najprędzej syropu fijołkowego.
De Villefort wyszedł.
— Niech cię to nie przeraża, drogi panie Noirtier — rzekł doktór — tego rodzaju ataki, istotnie, okropne sprawiają wrażenie; to też lepiej będzie, jak chorego do innego przeniosę pokoju i tam mu krwi puszczę.
Ujął, po wypowiedzeniu tych słów, Wawrzyńca pod pachy i przeciągnął go do sąsiedniego pokoju, a potem wrócił do Noirtiera, ażeby zabrać pozostałą resztę oranżady.
Paralityk przymknął wtedy prawe oko.
— Pragniesz pan widzieć Walentynę? Dobrze. Powiem ażeby ją natychmiast przywołano.
Doktór wyszedł i na schodach spotkał de Villeforta.
— Cóż, czy mu lepiej? — zapytał ten ostatni.
— Umarł — odpowiedział doktór — w twym domu bardzo szybko się umiera, panie prokuratorze królewski. Przypomnij sobie de Saint Meranów.
— Jakto? — zawołał ze zgrozą de Villefort — czyżbyś znów chciał wracać do swej niedorzecznej hipotezy?
— Tak jest, wracam do niej. Lecz nie jest to hipoteza, lecz prawda jak najbardziej oczywista.
Są trucizny, które bez najmniejszego śladu zabijają. Otóż ofiarą takiej trucizny właśnie padł Wawrzyniec, a poprzednio margrabina de Saint Meran. Jest jeden sposób rozpoznania tej, trucizny, zabarwia ona mianowicie na kolor zielony syrop fijołkowy.
Jakby na rozkaz, w tej samej akurat chwili otworzyły się drzwi i ukazała się w nich pokojówka ze szklanką syropu fijołkowego w ręku.
Doktór odebrał szklankę, a następnie zamknął drzwi za służebną.
— Uważajcie teraz — mówił do de Villeforta, któremu serce biło jak młotem w piersi, — oto jest filiżanka syropu fijołkowego, a tu karafka z pozostałą resztą oranżady, którą pili pan Noirtier i Wawrzyniec. Jeżeli napój ten jest czysty, to znaczy nie zatruty, pomieszane płyny utrzymują swą barwę, jeżeli zatruty, — zobaczysz jak pozielenieje!
Doktór nalał następnie nieco oranżady do syropu, co wywołało ten skutek, iż syrop jakby zawrzał, a następnie przybrał barwę szmaragdową.
Doświadczenie w sposób jak najbardziej oczywisty udowodniło, iż oranżada była zatruta.
— Że biedny Wawrzyniec padł ofiarą trucizny, mogę to ze spokojnem sumieniem zaświadczyć teraz przed Bogiem i ludźmi — rzekł doktór poważnie.
Na słowa te de Villefort nic nie odpowiedział, wzniósł tylko ręce do nieba i padł na krzesło, jakby piorunem powalony.