Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część IX |
Indeks stron |
DONOSZĄ Z JANINY...
Franciszek d‘Epinay wychodził z pokoju Noirtiera znękany, nieprzytomny nieomal.
W dwie godziny po jego wyjściu, de Villefort otrzymał list tej treści:
„Po tem, co się stało, pan Noirtier de Villefort nie może na chwilę przypuszczać, sądzę, by związek pomiędzy jego rodziną, a rodziną pana Franciszka d‘Epinay mógł przyjść do skutku. Pan Franciszek d‘Epinay ze zgrozą wspomina pana de Villeforta, któremu musiały być wiadome wypadki opisane w protokule, dziś rano odczytanym, a który udawał, iż nic o nich nie wie“.
List był bez podpisu.
Dla wysokiego urzędnika, jakim był de Villefort, list podobny był śmiertelnym nieomal ciosem.
Prokurator królewski nie pomyślał nigdy, by jego ojciec aż tak daleko posunąć mógł swą otwartość. Zresztą o samym wypadku nie wiedział nic pewnego, tyle zaledwie, że jego ojciec był w to zamieszany.
Ostry list od młodzieńca, do tej chwili tak pełnego szacunku, śmiertelnie zranił dumę de Villeforta.
W salonie tymczasem, po wyjściu z niego d‘Epinaya, de Villeforta i Walentyny, przez czas bardzo długi nie wiedziano nic, zdziwienie tylko panowało ogromne, to też położenie pani domu z każdą przeciągającą się chwilą stawało się coraz to przykrzejsze. Gdy więc usłyszała nakoniec kroki swego męża na schodach, wyszła oczywiście natychmiast na jego spotkanie. Pan de Villefort tyle jej jednak powiedział tylko, iż wskutek objaśnień przez pana Noirtiera udzielonych panu baronowi d‘Epinay, — małżeństwo Walentyny musi być zerwane.
Niepodobieństwem było udzielić zebranym wieści tej w podobnej formie, to też pani de Villefort powiedziała tylko, iż pan Noirtier na początku konferencji dostał lekkiego ataku apoplektycznego, co pociągnąć musi za sobą odroczenie podpisania aktu na dni kilkanaście.
Wiadomość ta przyjęta została przez zebranych ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Zbyt wiele nieszczęść niejasnych, niewytłumaczalnych, dziwnych... spadało na ten dom i to w tak krótkim okresie czasu. To też zdziwieni słuchacze spojrzeli po sobie i odeszli, nie rzekłszy słowa.
Walentyna tymczasem, szczęśliwa i wzruszona do najwyższego stopnia, uściskawszy i podziękowawszy starcowi, który — aczkolwiek bezwładny — jednem uderzeniem zerwał ten związek, niepodobny zdawałoby się do zerwania, poprosiła o pozwolenie odejścia do siebie, dla odzyskania sił i przytomności. Dziadek życzliwem zamknięciem oka przychylił się do tej prośby.
Walentyna jednak, zamiast pójść do siebie, udała się przez boczną furtkę do ogrodu i pobiegła ku kracie, przy której nie wątpiła, iż zastanie Maksymiljana.
I to przeczucie nie zawiodło jej. Morrel, który widział jak Franciszek wszedł do domu de Villeforta wraz z notarjuszem, Morrelem i Chateau-Renaud, a pełen wiary, iż Noirtier do podpisania aktu nie dopuści, czekał już tam na nią.
— Jesteśmy ocaleni — zawołała, ujrzawszy go, Walentyna.
I wybawił nas dziadek. Kochaj go za to, Morrelu!
Maksymiljan nie potrzebował przysięgać, gdyż i bez przysiąg nietylko kochał dziadka swej ukochanej, jak przyjaciela, jak ojca, ale wprost czcił, jak bóstwo.
— Jakiegoż użył sposobu? — zapytał jednak.
Walentyna już otworzyła usta, chcąc opowiedzieć wszystko, gdy przyszło jej na myśl, iż na dnie tej strasznej tajemnicy jest coś, co nietylko do jej dziadka należy, więc się powstrzymała.
— Później ci opowiem, gdy zostanę już twoją żoną.
Na tem się zakończyła rozmowa kochanków. Walentyna przyrzekła tylko jeszcze, iż nazajutrz wieczorem przyjdzie do ogrodu, i odeszła.
Gdy to się działo, pani de Villefort udała się do Noirtiera, który przyjął ja okiem posępnem, jakiem ją przyjmował nieodmiennie.
— Panie — rozpoczęła mówić, udając iż nie zauważyła niechętnego wzroku starca — nie potrzebuję cię zawiadamiać o tem, iż małżeństwo Walentyny zostało zerwane, ponieważ stało się to w tym właśnie pokoju.
Noirtier siedział nieporuszony.
— Tego jednak pan nie wiedział zapewne, iż skojarzyć się ono miało wbrew mojej woli. Otóż obecnie, gdy małżeństwo to, tak ci nienawistne, jest już zerwane przyszłam do ciebie, by ci zwrócić uwagę, panie, na jednę okoliczność, o której ani mąż mój, ani tem bardziej Walentyna mówićby z tobą nie śmieli.
Oczy Noirtiera wyrażać zaczęły ciekawość i zdumienie.
— Przychodzę do pana z prośbą, z którą ja jedna tylko mam nietyle prawo, ile odwagę wystąpić, jako jednostka absolutnie w tej sprawie nie zainteresowana. Chcę cię prosić mianowicie, abyś zwrócił teraz majątek swej wnuczce, którego ją, z przyczyn uzasadnionych być może, niedawno pozbawiłeś.
Wzrok Noirtiera przez jakiś czas wyrażał niepokój, jakby szukał on powodów, które zniewoliły panią de Villefort do wypowiedzenia prośby. Po chwili znieruchomiał, jakby ich nie znalazł.
— Mogę mieć nadzieję, iż prośba moja będzie miała pożądany skutek?
— Tak jest — wyraził wzrok paralityka.
— W takim razie pozwól sobie powiedzieć, iż unoszę w mem sercu dużą wdzięczność dla ciebie, panie.
Nazajutrz Noirtier kazał przywołać notarjusza, zniszczył poprzedni swój testament, a podyktował drugi, w którym cały swój majątek zapisał Walentynie.
Gdy u Villefortów małżeństwo od tak dawna ułożone zerwało się tak bardzo nagle, hrabia de Morcef udał się w tymże czasie z wizytą do barona Danglarsa.
Dla podkreślenia doniosłości swej wizyty i okazania swego głębokiego dla Danglarsa szacunku, Morcef ubrał się w swój galowy mundur jeneralski, ze wszystkiemi krzyżami, i kazał się wieźć do domu bankiera.
Zastał Danglarsa przy zestawianiu bilansu miesięcznego; w takiej chwili, od paru miesięcy, baron bywał zawsze nie w humorze.
Na widok dawnego przyjaciela, przybrał nader poważną, iście bankierską minę, sadowiąc się bardzo wygodnie w swem krześle.
Morcef, wprost przeciwnie, aczkolwiek zazwyczaj bywał do śmieszności nadęty, w danej sytuacji nader swobodnie i przyjacielsko się uśmiechał. Był pewien, rzecz prosta, jak najlepszego przyjęcia, bez żadnych przeto omówień odrazu przystąpił do rzeczy.
— Baronie, przyszedłem do ciebie załatwić ostatecznie sprawy od tak dawna projektowane.
Morcef spodziewał się, że po tych słowach twarz finansisty rozpromienieje radością, gdy tymczasem stało się wprost przeciwnie, — spochmurniała ona jeszcze bardziej i stała się nieomal cierpką, odpychającą, zimną.
— O czem takiem pan mówisz, hrabio? — wycedził przez zęby finansista.
— Widzę — odparł Morcef — iż zawsze jesteś formalistą, mój szanowny panie, czem mi przypominasz, że, rozmowa nasza winna być prowadzona według wszelkich zasad światowego kodeksu. A więc dobrze. Proszę mi darować tę moją niezręczność początkową, pamiętając o tym, że mam jednego syna i że po raz pierwszy w życiu troszczyć się muszę o danie mu żony; z tej przyczyny nie mam dostatecznego wyrobienia.
Powiedziawszy to, Morcef powstał, wyprostował się, a następnie, z uśmiechem nieco wymuszonym mówić rozpoczął, składając przedtem Danglarsowi ukłon głęboki.
— Panie baronie, mam honor prosić cię o rękę panny Eugenji, baronówny Danglars, córki pańskiej, dla mego syna, Alberta wicehrabiego de Morcef.
Danglars zmarszczył brwi i, nie prosząc nawet hrabiego, aby ten usiadł, odpowiedział:
— Panie hrabio, zanim dam odpowiedź, muszę się namyśleć.
— Jakto? — zapytał Morcef niezmiernie zdziwiony — alboż nie miałeś dosyć czasu do namysłu w czasie ośmiu lat, bo przecież taki kawał czasu o związku tym mówimy?...
— Panie hrabio, chłop strzela, a Bóg kule nosi, jak to mówi przysłowie; projekty nasze niejednokrotnie poddawać musimy różnym modyfikacjom.
— Proszę cię, baronie, wyrażaj się nieco jaśniej.
— Hm... od niedawna zaszły nowe okoliczności właśnie, które mnie zniewalają...
— O, mój panie, nie sądzisz chyba, bym musiał ulegać twym fantazjom, czekać powrotu jego łaski!
— Ha, w takim razie, panie hrabio, jeżeli nie chcesz czekać, to możemy projekty nasze uważać za niebyłe.
Hrabia aż do krwi przygryzł wargi, powstrzymując tem wybuch gniewu, przyszło mu bowiem na myśl, iż okryłby się śmiesznością, gdyby pozwolił dać się ponieść swemu temperamentowi. Czuł jednak, iż dalsza rozmowa jest ponad jego siły, to też już skierował swe kroki ku wyjściu bez pożegnania nawet, gdy wtem jakaś chmura przysłoniła mu oczy, pozostawiając na czole ślad wyraźnego niepokoju, w miejsce obrażonej dumy.
— Słuchajno — rzekł — kochany Danglarsie, znamy się od bardzo wielu lat, powinniśmy mieć dla siebie pewne względy. To właśnie biorąc pod uwagę powinienbyś mi powiedzieć wyraźnie, jakiemu wypadkowi syn mój ma do zawdzięczenia utratę twej przychylności i względów?
— Niema w tem żadnej osobliwej przyczyny, syn pański jest zawsze taki sam, jakim był dotychczas, to tylko mogę panu powiedzieć — odpowiedział Danglars, przybierając odrazu ton ostry, gdy tylko spostrzegł, iż Morcef złagodniał.
— Któż tedy ma tutaj być winien? — zapytał hrabia, głosem zmienionym, przyczem jego czoło okryło się bladością.
Danglars, śledzący bacznie te wszystkie oznaki wzruszenia, utkwił wtedy w Morcefie wzrok pewny, wyzywający, zuchwały.
— Proszę mi raczej podziękować, że się bliżej nie tłumaczę!
— Mam prawo — zawołał już nie panujący nad sobą Morcef — mam prawo żądać, abyś pan wytłumaczył się z tych słów.
— Z czegóż ja mam się tłumaczyć panu? Każdy z nas może być narażony na to, że krążyć o nim mogą najokropniejsze potwarze?...
— Potwarze, mówisz?... zawołał Morcef i zbladł jak ściana. — Więc mnie spotwarzają?...
— Panie hrabio, nie poruszajmy lepiej tej sprawy, zwłaszcza iż jest może ona przykrzejsza dla mnie, aniżeli dla pana, ja bowiem liczyłem bardzo na zaszczyt połączenia się z domem pańskim, a małżeństwo niedoszłe do skutku, szkodzi zawsze o wiele więcej narzeczonej, aniżeli narzeczonemu.
— A więc dobrze, mój panie, nie mówmy więcej o tem — odpowiedział Morcef i wyszedł z pokoju, naciągając z wściekłością na dłonie rękawiczki.
Tego samego dnia młody Andrzej Cavalcanti, który po całych dniach przesiadywał w salonie bądź baronowej, bądź baronówny, wyszedł ostatni z domu bankiera.
Nazajutrz Danglars nie mógł się doczekać dzienników, a gdy je mu nakoniec przyniesiono, odrazu wziął do ręki „l‘Impartial“, wychodzący pod redakcją znanego nam Beauchampsa. Nie rzucił nawet okiem na artykuł wstępny, nawet wiadomości giełdowe nie znalazły w jego oczach łaski, lecz odrazu szukać zaczął na stronicy trzeciej jakiegoś artykułu, a gdy go znalazł — uśmiechnął się złośliwie. Artykuł był zatytułowany: „Donoszą z Janiny...“
— No, chwała Bogu — powiedział sobie Danglars, gdy ujrzał przytoczony tytulik, wydrukowany czarno na białem — myślę, że maleńki ten artykulik o pułkowniku Fernandzie uwolni mnie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, od tłumaczenia się przed panem hrabią de Morcef.
W tej samej nieomal minucie, t. j. o godzinie dziewiątej rano, Albert de Morcef, w czarnym tużurku starannie na wszystkie guziki zapiętym, stanął, na bardzo niepewnych nogach, przed domem hrabiego Monte Christo.
— Pan hrabia wyszedł więcej niż przed pół godziną — rzekł odźwierny.
— Czy wziął z sobą Baptystę?
— Nie, panie hrabio.
— A więc proszę mi zawołać Baptystę.
Odźwierny poszedł po służącego i wkrótce wrócił z nim razem.
— Mój przyjacielu — powiedział Morcef — może zechciałbyś mi powiedzieć, tylko prawdę, czy twego pana istotnie niema w domu, czy też kazał powiedzieć tylko?
— Ależ skądże znowu? Przecież ja dobrze wiem, że pan hrabia ogromnie jest rad panu wicehrabiemu, to też nie ośmieliłbym się nigdy traktować pana wicehrabiego, jak wszystkich innych gości.
— A jak myślisz, w takim razie, czy pan hrabia prędko wróci?
— Kazał przygotować śniadania na godzinę dziesiątą, a więc nie tak prędko.
— Przejdę się w takim razie nieco po lasku i wrócę tutaj o dziesiątej. Jeżeliby hrabia wcześniej wrócił, to poproś go, by zechciał na mnie zaczekać.
Gdy przechodził około alei Wdów, ujrzał konie Monte Christa, stojące przed bramą szkoły strzelania. Podszedł więc bliżej i zapytał stangreta:
— Czy hrabia jest w strzelnicy?
— Tak, panie wicehrabio — odpowiedział zapytany.
Wtedy Morcef wszedł do lokalu, lecz przed drzwiami zatrzymał go mały chłopiec.
— Przepraszam pana wicehrabiego — powiedział — lecz mi wzbroniono wpuszczać kogokolwiek.
— I mnie także? — zdziwił się Morcef, który w strzelnicy był stałym gościem.
— Nie wolno mi wpuszczać nikogo. A to dlatego, proszę pana wicehrabiego, że ten pan, który teraz uczy się strzelać, przy nikim strzelać nie chce. Jest tam tylko murzyn, który nabija pistolety.
— No to idź-że teraz do tego pana i powiedz mu, że chciałbym się z nim zobaczyć, dobrze?
Chłopiec pobiegł, a po chwili ukazał się Monte Christo.
— Wybacz, kochany hrabio, iż cię ścigam aż tutaj — odezwał się Albert — byłem jednak u ciebie w domu, gdzie powiedziano mi, iż cię niema i że wrócisz dopiero o dziesiątej, poszedłem więc się przejść, gdy oto ujrzałem twój powóz przed bramą, więc wszedłem tutaj.
— Z tego, co mi pan opowiadasz, wnioskuję, że chcesz mnie zaprosić na śniadanie?...
— Ach, bynajmniej. Obrażono mnie, muszę się bić i właśnie przyszedłem cię prosić, hrabio, byś zechciał być moim świadkiem.
— Widzę, że to istotnie ważna sprawa, nie możemy więc mówić o niej tutaj; proszę cię więc do strzelnicy. Ali, wody!
I hrabia, mówiąc to, wszedł do strzelnicy.
— Niech pan idzie, panie wicehrabio, a zobaczy pan ciekawe zaprawdę rzeczy — rzekł posługujący chłopiec.
Morcef wszedł i ujrzał do ściany przybite karty treflowe, od asa do dziesiątki.
— Zastałeś mnie, wicehrabio — zawołał śmiejąc się hrabia — przy pracy wzbronionej podobno przez prawo, przy fabrykacji kart mianowicie. Miałem, widzisz, same tylko asy i dwójki treflowe, więc porobiłem z nich sobie trójki, czwórki i tak dalej, aż do dziesiątki włącznie.
Albert zbliżył się wtedy do kart i zobaczył, iż kule z dokładnością maszyny powybijały znaki we właściwych miejscach, tak iż wyglądały jak czarne punkty znaków treflowych.
Jakby tego nie było jeszcze dosyć, Morcef ujrzał tu i owdzie leżące na ziemi jaskółki, które były natyle nierozsądne, iż bez względu na echo strzałów odważały się przelatywać ponad strzelnicą i zginęły od pistoletowych kul hrabiego.
— Niech djabli wezmą! — powiedział, widząc to, Morcef.
— Cóż chcesz, kochany wicehrabio? — odpowiedział Monte Christo, ocierając dłonie ręcznikiem — muszę przecież zabić czemś czas, więc tak oto się zabawiam od czasu do czasu. Ale możemy już iść, jestem gotowy.
Wsiedli do powozu i wkrótce stanęli przed pałacem hrabiego. Monte Christo wprowadził wtedy Morcefa do gabinetu i poprosił siedzieć, wskazując krzesło.
— Pomówmy teraz spokojnie — rzekł następnie. — Z kim zamierzasz się bić?
— Z panem Beauchamp. Jest on, jak ci zapewne, hrabio, wiadomo, redaktorem dziennika, „l‘Impartial“, w którym taki oto znalazł się artykuł.
I Morcef podał dziennik hrabiemu, który go wziął i czytać zaczął:
„Donoszą z Janiny. Wypadek dotąd w Paryżu nieznany. Jak wiadomo z historji, niepodległość swego księstwa Ali-Teleben utracił wskutek zdrady pewnego oficera, otóż teraz dowiadujemy się, iż oficer ten nazywał się Fernand...
— Cóż stąd? — zapytał Monte Christo, po przeczytaniu wzmianki — cóż pan tu widzisz takiego, co by cię obrażało?... Co cię może ten artykulik obchodzić?
— Obchodzi mnie, i to bardzo, ponieważ ojciec mój, hrabia de Morcef, ma imię chrzestne Fernand.
— Czy pański ojciec służył u Ali-Paszy?
— Tak jest, walczył za niepodległość.
— To co innego. Powiedz mi jednak, u djabła, kto wiedzieć może we Francji, że ów Fernand jest właśnie dzisiejszym hrabią de Morcefem?... Kto wreszcie zajmuje się dzisiaj Janiną, która, jeżeli się nie mylę, w roku 1822 czy 1823-m została wzięta?
— W tem właśnie kryje się cała przewrotność. Tak bardzo dawne są to już dzieje, a dziś wznawiają wypadki zapomniane dla skandalu. Pozwolić na to nie mogę, jako syn mego ojca i dziedzic nazwiska. Posyłam więc do pana Beauchampa, jako do redaktora dziennika, który oszczerstwo to ogłosił, dwóch świadków, ażeby je odwołał.
— Beauchamp nie uczyni tego z pewnością.
— Więc bić się będziemy.
— Bardzo wątpię, by chciał się bić z tobą, bo ci odpowie, że w armii greckiej mogło być pięćdziesięciu francuskich oficerów, mających Fernand na imię.
— Choćby nawet tem się chciał zasłaniać, — bić się będziemy. Ta nikczemność musi być odwołana.
— Chcesz pan więc posłać mu świadków?
— Tak jest.
— A więc uczynisz pan źle.
— O ile dobrze zrozumiałem, ma to znaczyć, iż odmawiasz mi przysługi, o którą cię przyszedłem prosić?
— Przecież znasz moje przekonania, dotyczące pojedynków; wyłożyłem je panu w czasie naszej rozmowy w Rzymie, może zechcesz je sobie przypomnieć teraz?
— Jednakże dziś rano zastałem cię, hrabio, przy ćwiczeniach, będących w zupełnej niezgodzie z teorjami przez cię ogłoszonemi...
— Bo widzisz, przyjacielu, nie trzeba nigdy się odróżniać, wyłączać. Kiedy kto żyje z warjatami, winien być przygotowany na wszystkie szaleństwa, winien nauczyć się szaleństwa. Uczę się strzelać, bo któż mi może zaręczyć, czy dziś lub jutro jakaś zapalona głowa, bez żadnych przyczyn, nie zechce szukać ze mną zaczepki?
— Więc jednak, mimo swej teorji, przewidujesz ewentualność, iż mógłbyś się pojedynkować?
— Ależ naturalnie.
— Na jakiej zasadzie przeto mnie bić się nie pozwalasz?
— Nie mówię bynajmniej, byś się bić nie miał, wygłaszam jedynie pogląd, że pojedynek jest aktem nader doniosłym, nad którym wartoby się zastanowić.
— A Beauchamp czy się zastanawiał, znieważając mego ojca?
— Trochę zanadto jesteś, hrabio, ostry. Bo zechciej tylko wziąć pod uwagę, że... przypuśćmy... pamiętaj jednak, byś się nie gniewał o to, co powiem!...
— Słucham.
— Przypuśćmy... iż wiadomość ta jest prawdziwa!
— Synowi nie wolno nigdy czynić przypuszczeń, które krzywdzićby mogły honor jego ojca.
— Jednak lepiej byłoby, zanim poślesz świadków Beauchampowi, przekonać się pierwej.
— Nie, nie uczynię tego.
— Więc dam ci jedną radę. Zamiast posyłać świadków, lepiej idź sam do Beauchampa.
— To się sprzeciwia wszelkim regułom pojedynkowym.
— Ale też i twoja sprawa nie jest taka, jak inne. Gdybyś do niego poszedł sam, byłoby to dla ciebie ze wszech miar korzystne. Przedewszystkiem wszystko pozostałoby pomiędzy tobą a nim. To raz, a następnie, jeżeli Beauchamp zgodziłby się dać odwołanie, trzeba mu zostawić zasługę dobrej woli; jeżeli się nie zgodzi — no, to będziesz miał dosyć czasu wtedy posłać mu sekundantów.
— Więc mi pan radzisz, bym sam udał się do Beauchampa?... Wiesz pan, że może to jest i dobra rada? Lecz jeżelibym się do niej zastosował i nic tam nie zdziałał, to znaczy, iż musiałoby dojść do pojedynku, to wtedy, czy mogę na ciebie liczyć, hrabio, że zgodziłbyś się być moim świadkiem?
— Kochany wicehrabio — rzekł Monte Christo głosem pełnym powagi — złożyłem ci już raz dowód, iż jestem gotów dużo zrobić dla ciebie; jednak usługa, której teraz ode mnie się domagasz, przechodzi moją możność.
— Ha, trudno!... W takim razie poproszę Franciszka i Chateau-Renaud.
— Twój wybór, wicehrabio, byłby doskonały. Ci panowie są istotnie tej wartości, iż można im śmiało powierzyć swój honor.
Po słowach tych Morcef pożegnał się z Monte Christem, wziął kapelusz i wyszedł.
Przed bramą wsiadł do swego kabrjoletu i kazał się zawieść do Beauchampsa, którego na szczęście zastał w redakcji.
Albert wymienił swe nazwisko i zażądał, ażeby go zaprowadzono do redaktora, który go przyjął natychmiast, nie kryjąc jednak zdziwienia, że go widzi u siebie.
— Ależ proszę cię, proszę, kochany Albercie, lecz cóż cię tu sprowadza? Czyś zabłądził w drodze, czy też przychodzisz, by mnie zaprosić na śniadanie? Zobacz-no, może tam jest jeszcze gdzie krzesło? Patrzaj, stoi ono przecież obok doniczki, w której ongi kwitło sobie prawdopodobnie jakieś zielsko. O, nie rób sobie ceremonji i zrzuć te rękopisy z krzesła wprost na ziemię!
— Mój Beauchamp — zdołał dojść nakoniec do słowa Albert — przyszedłem właśnie, ażeby pomówić z tobą o twym dzienniku. Pragnąłbym mianowicie, byś dał pewne sprostowanie.
— Sprostowanie?
— Żądam sprostowania pewnej wiadomości, która godzi w honor jednego z członków mej rodziny.
— I to było u mnie? Jestem zdumiony! Lecz o jakiż ci chodzi artykuł mianowicie?
— Jest on zatytułowany: „Donoszą z Janiny“. Lecz cóż to?!...! Robisz minę, jakbyś o niczem nie wiedział?...
— Bo nic nie wiem, na honor! Żorż!... numer dzisiejszy!
— Nie masz potrzeby posyłać po niego, bo mam go przy sobie.
Beauchamp w jednem mgnieniu oka niemal go przeczytał, a następnie zapytał Morcefa:
— Czy ten oficer jest jakim twoim krewnym?
— Tak jest — odpowiedział Albert, rumieniąc się mimowoli.
— Cóż tedy żądasz, ażebym zrobił dla ciebie? — rzekł Beauchamp łagodnie.
— Chciałbym, ażebyś odwołał tę wiadomość.
Dziennikarz spojrzał na Alberta uważnie, wzrokiem pełnym życzliwości.
— Poczekajże — powiedział — każde sprostowanie, czy odwołanie jest dla pisma sprawą zawsze przykrą, dla ciebie jednak postaram się wszystko zrobić. Pozwól, że przeczytam raz jeszcze...
— Widzisz sam — rzekł Albert, gdy zobaczył, iż Beauchamp skończył czytanie — że w twym dzienniku znieważono jednego z członków mojej rodziny. Żądam więc odwołania.
— Żądasz?... powiedział na to głosem przeciągłym redaktor dziennika — pozwól sobie powiedzieć, iż nie jesteś wcale, ale to wcale, człowiekiem parlamentarnym, kochany wicehrabio.
— I być nim nie chcę — odpowiedział młodzieniec powstając — powtarzam raz jeszcze, iż żądam odwołania wiadomości, w twym dzienniku zamieszczonej i nie wątpię, iż ją odwołasz. Jesteś moim przyjacielem — dodał następnie zaciskając zęby, gdy spostrzegł, że Beauchamp zaczął także podnosić z dumą głowę — to też nie będziesz się dziwił, mam nadzieję, że jestem stanowczy.
— Jeżeli jesteś moim przyjacielem, Morcefie, to szorstki ton, jakim mówić zaczynasz, wkrótce może przyjaźń tę zerwać. Zobaczymy jednak jeszcze, tylko bez gniewów, co mogę zrobić dla ciebie?... Powiedże mi przedewszystkiem, co to za jeden ten twój krewny, imieniem Fernand?
— Jest to mój ojciec, Fernand Mondego, hrabia de Morcef, stary żołnierz, który był w dwudziestu bitwach.
— A więc to twój ojciec! — zawołał Beauchamp. — Rzecz więc jest poważniejsza, niż się zdawało. Teraz pojmuję, drogi Albercie, twe rozdrażnienie, twój gniew. Przeczytajmy raz jeszcze.
I znów z największą uwagą, odczytał wzmiankę.
— Z czegóż tu można wnioskować, iż notatka ta dotyczy twego ojca?
— Wiem dobrze, iż artykulik ten pisała ręka bardzo zręczna, tak, by zaatakowany czuł się wobec niego bezbronnym. Ludzie jednak się domyślają. To też żądam, ażeby wiadomość ta, jako z gruntu fałszywa, została odwołana.
Na to, po raz już drugi wygłoszone słowo „żądam“ Beauchamp znów spojrzał bystro na Morcefa, lecz natychmiast spuścił oczy i zaczął rozmyślać.
— Ogłosisz tedy, że wiadomość była mylna, wszak prawda, mój Beauchamp? — zapytał Morcef.
— Dobrze, lecz tylko wtedy, gdy sam stwierdzę, iż jest ona istotnie fałszywą.
— Jakich to domagasz się pan stwierdzeń — zawołał Albert ze wzrastającym wciąż gniewem — więc przypuszczasz iż insynuacja, która w twem piśmie się znalazła, a ojca mojego dotycząca, mogłaby być prawdą?
Tego Beauchamp miał już dosyć.
— Panie — rzekł — jeżeli tak się już tytułujemy. Jeżeli przyszedłeś tutaj stawiać mi jakieś swe „żądania“, należało odrazu postawić jasno, a nie zabierać mi czas deklamacjami o przyjaźni, i o podobnych rzeczach, których Bóg raczy wiedzieć z jakiej dobrej racji od pół godziny słucham. Więc w tym tonie prowadzić mamy dalej swą rozmowę... czy tak?
— Tak, jeżeli nie odwołasz tej nikczemnej potwarzy.
— Tylko proszę bardzo bez gróźb, panie Fernand Mondego, wicehrabio de Morcef. Chcesz tedy, abym odwołał wiadomość o oficerze Fernandzie?
— Tak jest, chcę! — zawołał Albert w coraz większym znajdującym się rozdrażnieniu.
— Jeżeli zaś ja na to się nie zgodzę, to bić się będziemy, czy tak?
— Tak.
— A więc dobrze. Zakomunikuję teraz panu moją odpowiedź w formie ostatecznej. Wiadomości tej ja sam nie umieściłem, nie wiedziałem nawet, że poszła, teraz jednak pan na nią zwróciłeś mą uwagę, więc ja sam się nią zajmę. Otóż oświadczam, iż będzie ona odwołaną lub też potwierdzoną przez tego, od kogo pochodzi.
— W takim razie będę miał honor — rzekł Albert, powstając — przysłać panu mych świadków.
— Bardzo dobrze, kochany panie.
— Dziś wieczorem, albo najpóźniej jutro rano spotkamy się z bronią w ręku.
— Nie, panie. Ja stanę do rozprawy, lecz wtedy, gdy będzie tego potrzeba, a zdaje się, iż ja mam prawo oznaczać czas, jako wyzwany, zaś według mego zdania, czas ten jeszcze nie nadszedł. Wiem, że doskonale władasz szpadą, ja również jako tako daję sobie z nią radę, wiem dalej, że na sześć strzałów trzy zaledwie chybiasz, ja także niejednokrotnie broń palną miałem w ręku, z góry jest więc wiadome, iż pojedynek między nami da wyniki poważne, ponieważ ty jesteś mężny, a ja, zdaje się, dotrzymam ci kroku. Nie chciałbym więc narażać się na pewną śmierć, albo też zabijać ciebie bez powodu. — To też powiadam ci, spotkamy się, ale za trzy tygodnie dopiero. Za trzy tygodnie ci powiem: „tak jest, wiadomość była fałszywą, a więc ją odwołuję“, albo też: „wiadomość była zgodna z prawdą, więc jej cofnąć nie mogę“, a wtedy staniemy na placu.
— Trzy tygodnie! — zawołał Albert — trzy tygodnie!... ależ to dla mnie trzy wieki niesławy!
— Gdybyś pozostawał ze mną w stosunkach przyjaźni, tobym ci powiedział: „bądź cierpliwy, przyjacielu“; w obecnej chwili jednak, gdy zachowujesz się względem mnie tak wrogo, powiadam ci: „cóż pańska niesława może mnie obchodzić?“
— Niech i tak będzie, czekam trzy tygodnie. Pamiętaj jednak, panie Beauchamp, że po trzech tygodniach żadna zwłoka, ani żaden wykręt cię już nie uwolnią.
— Panie Albercie de Morcef — zakończył Beauchamp rozmowę, powstając — za trzy tygodnie dopiero miałbym prawo wyrzucić cię za okno, to znaczy — za dni dwadzieścia jeden; nie masz więc i pan dziś prawa robić mi zarzutów, że się wykręcam. Mamy dziś dzień 29 sierpnia, a więc ujrzymy się dnia 21 września. Do tego dnia radzę panu, jak człowiek uczciwy: przestańmy ujadać na siebie jak dwa psy, uwiązane na łańcuchach.
Po wypowiedzeniu tych słów Beauchamp skłonił się młodzieńcowi i wyszedł do drukarni.
Gdy Albert, powracając do domu, popędzał swego konia z nienawiścią, jakby miał przed sobą wroga, a nie biedne, nieme stworzenie, dostrzegł w oddali Morrela, który szedł swobodnie i wesoło w stronę kościoła Ś-tej Magdaleny.
— To mi człowiek szczęśliwy! — rzekł Albert.
Przypadkiem zgadł najzupełniej.