Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
SCENA MAŁŻEŃSKA.

Po rozstaniu się z Chateau Renaud i z Morrelem, Debray nie powrócił do domu, ani też nie pojechał do Ministerstwa, lecz skierował swego konia ku pałacowi Danglarsów, gdzie, jako dobrze znany przyjaciel domu został wprowadzony natychmiast do salonu pani domu.
Ledwo się drzwi zamknęły za służącym, który go zaanonsował, i Debray został z baronową sam na sam, odezwał się natychmiast:
— Co się z tobą działo, Herminjo?... Z jakich powodów zasłabłaś w czasie opowiadania tej bajki przez hrabiego?
— Przyznam ci się, iż byłam dziś wogóle w jak najgorszem usposobieniu.
— Nie, Herminjo, ja temu uwierzyć nie mogę i na tej odpowiedzi nie poprzestanę. Było nawet wprost przeciwnie, byłaś bowiem w przewybornym humorze jadąc do hrabiego. Prawda, iż mąż twój był dziś trochę cierpki dla ciebie, no ale przecież wiem dobrze, jak bardzo niewiele sobie robisz z jego złych humorów. Musiał ci ktoś jakąś przykrość sprawić, więc cię proszę, byś mi szczerze to powiedziała.
— Ręczę ci, Lucjanie, że się mylisz i wierzaj, iż jedynym powodem mego anormalnego zachowywania się w domu hrabiego był mój zły humor.
Debray spostrzegł, iż baronowa nie chce powiedzieć prawdy, nie nalegał przeto więcej, obiecując sobie tylko, iż wyczeka na chwilę bardziej odpowiednią, i wtedy powtórnie się zapyta.
Tymczasem baronowa zadzwoniła na swą pokojową, a gdy ta się zjawiła, zadała jej pytanie:
— Co robi moja córka?
— Panienka cały wieczór pracowała, a przed chwilą poszła spać.
— Ależ ja przecież słyszę dźwięki fortepianu dochodzące z jej pokoju?
— To panna Luiza d‘Armilli gra, panna Eugenja zaś jedynie słucha, leżąc już w łóżku.
— Dobrze. Proszę mnie teraz rozebrać.
I przeszły obydwie do buduaru.
— Kochany panie Lucjanie — mówiła pani Danglars z drugiego pokoju — żaliłeś się niejednokrotnie, że Eugenja traktuje cię zbyt chłodno, że nie chce z tobą rozmawiać.
— O, pani — odpowiedział Debray, bawiąc się pieskiem pokojowym — nie ja jeden czynię córce pani podobne zarzuty. Słyszałem nie tak dawno, jak i Albert Morcef wypowiadał żale tego samego rodzaju.
— Doprawdy? W każdym razie, w stosunku do ciebie zmieni ona swe postępowanie, jak myślę, a nawet spodziewam się iż niezadługo ujrzysz ją u siebie, to jest w ministerstwie.
— U mnie, a to poco?
— Z prośbą o przyjęcie do opery. W inny sposób nie mogę sobie wytłumaczyć bowiem tego nadzwyczajnego zapału, z jakim oddaje się ona muzyce.
— Doskonale — odpowiedział Danglars z uśmiechem — niech przychodzi, byle miała pozwolenie rodziców, to jesteśmy gotowi ją zaangażować.
— Idź już, Korneljo, nie będziesz mi już więcej potrzebna — rzekła baronowa do pokojowej, a po chwili młoda kobieta weszła do salonu w rozkosznym negliżu.
Debray wpatrywał się w nią przez chwilę, a następnie powiedział:
— Powiedz mi teraz, przyjaciółko moja, co ci dolega?
— Nic, naprawdę!
A jednak, jakby ciężar jakiś tłoczył jej piersi. Powstała, nerwowo przeszła się po salonie, a w końcu przeglądać się zaczęła w lustrze.
— Okropność, jak ja dziś wyglądam — powiedziała.
Debray podniósł się z uśmiechem i podszedł do baronowej w zamiarze uspokojenia jej pod tym względem, gdy wtem drzwi się otworzyły i do salonu wszedł Danglars.
Baronowa ujrzała go w lustrze. Odwróciła się na jego widok momentalnie i spojrzała ze zdziwieniem, którego nie starała się nawet ukryć.
— Dobry wieczór pani — rzekł bankier — dobry wieczór panu, panie Debray.
Baronowa pomyślała sobie wtedy, że jej mąż przybył do niej w tym celu jedynie, ażeby ją przeprosić za parę przykrych wyrazów, które mu się wymknęły w czasie wizyty u hrabiego, przybrała więc postawę pełną wyniosłości i — nie odpowiadając przybyłemu — zwróciła się do Debraya ze słowami:
— Przeczytaj mi cośkolwiek, panie Lucjanie.
Ten ostatni, zmieszany początkowo niespodziewanem wejściem pana domu, odzyskał odrazu, widząc chłód swej przyjaciółki, swą zwykłą swobodę i wyciągnął rękę po jakąś książkę, która leżała na stole i założona była nożykiem z kości słoniowej oprawnym w złoto.
— Daj pan pokój — rzekł bankier — żonę moją utrudzi zbytnio tak późna lektura. Przecież to już godzina jedenasta. A i pan, panie Debray, mieszkasz bardzo daleko.
Debray osłupiał, a i baronowa aż oniemiała ze zdziwienia. Spojrzała też na męża wzrokiem, któryby mógł dać mu dużo do myślenia, gdyby zamiast patrzeć na żonę nie wziął się do przeglądania jakiegoś dziennika, szukając w nim wiadomości giełdowych.
— Panie Lucjanie — powiedziała po chwili młoda kobieta — oświadczam ci, że nie jestem bynajmniej znużona i że mam bardzo wiele do powiedzenia ci. Choćbyś więc zasypiał, musisz mi dotrzymać towarzystwa.
— Jak pani rozkaże — odpowiedział z pewnem ociąganiem się Debray.
— Drogi panie Debray — powiedział bankier — proszę cię, byś się nie trudził słuchaniem po nocy niedorzeczności mej żony, zwłaszcza że i ja mam z nią do pomówienia.
Tym razem cios był tak silny i tak jawnie wymierzony, iż wprost oszołomił nietylko Debraya, ale i baronową nawet. Spojrzeli na siebie, jakby szukając wzajemnej pomocy przeciwko tej napaści. Nieprzełamana władza pan domu odniosła jednakże triumf.
— Nie sądź bynajmniej, że cię wypędzam, drogi panie Debray — zabrał znów głos baron — wcale nie... Jedynie nieprzewidziane okoliczności sprawiły, iż muszę się rozmówić dziś jeszcze z mą żoną. Proszę mi tego nie brać za złe.
W odpowiedzi Debray burknął słów parę, skłonił się i wyszedł, zawadzając o sprzęty.
Gdy tylko drzwi się zamknęły za nim, odezwała się baronowa:
— Nikt nie dałby wiary, jak bardzo śmieszni są czasem mężowie.
Danglars zaczepkę tę zbył milczeniem. Usiadł na miejscu Debraya na kanapie i zaczął bawić się z pieskiem.
Piesek wszelako o wiele więcej miał sympatji dla Debraya, niż dla pana, to też nietylko, że przyjął pieszczoty obojętnie, ale nawet starał się ugryźć rękę go głaszczącą. Wtedy Danglars porwał pieska za kark i rzucił go na ziemię.
— Zaprawdę, czynisz pan olbrzymie postępy — rzekła baronowa głosem najswobodniejszym, bez zmarszczenia nawet — dotychczas nie byłeś przynajmniej ordynarny, gdy dzisiejsze twe postępowanie ujawnia, że stałeś się skończonym brutalem.
— Bo dziś właśnie jestem w gorszym, niż zazwyczaj humorze.
Herminja spojrzała na bankiera z wyrazem najwyższej pogardy; ongi wzrok taki poskramiał zawsze Danglarsa, teraz nie zwrócił nań nawet uwagi.
— A cóż mnie to może obchodzić, że pan jesteś w złym humorze?!... powiedziała, wyprowadzona z równowagi tym chłodem męża.
— A jednak obchodzić cię to musi, zwłaszcza, gdy to niezadowolenie moje zwraca się na tych, którzy objadają mnie przy stole, zajeżdżają mi konie, a jakby tego nie było dosyć, niszczą jeszcze mą kieszeń.
— Cóż to za jedni są ci panowie, którzy czynią zamachy na twą kieszeń?
— Mówię o jegomościach, którzy w przeciągu godziny potrafili zubożyć mą kasę o siedemkroć sto tysięcy franków.
— Nie rozumiem pana.
— Owszem, rozumiesz mnie doskonale. Mówię o pożyczce hiszpańskiej, na sprzedaży której straciłem powyżej wspomnianą sumę.
— A skądże na mnie, lub na znajomych moich spadać ma odpowiedzialność za tę stratę? — zawołała z gniewem baronowa — a zresztą, proszę pana bardzo, abyś ze mną nie rozmawiał nigdy o pieniądzach, języka tego nie nauczyłam się ani u rodziców, ani też w domu mego pierwszego męża.
— Wiem o tem, nie mieli oni przecież ani jednego grosza do stracenia.
— Niemniej te wszystkie spekulacje pańskie są dla mnie nieznośne.
— W zdumienie wprowadzasz mnie, pani. Dotychczas bowiem byłem przekonany, że moje obroty giełdowe interesują cię nad wszelki wyraz.
— Mnie? Cóż za niedorzeczność!
— Tak, panią. Przytoczyć mogę fakty, na potwierdzenie mych słów! Ot, w lutym roku zeszłego pani pierwsza wspomniałaś mi o papierach Haiti: „zdawało się“ wtedy pani, że jakiś statek wpłynął do Havru i przywiózł ze sobą wiadomość o znacznej dywidendzie papierów. Zawierzyłem tym twym przeczuciom i zakupiłem ile się tylko dało tych papierów, na czem zyskałem, przyznać muszę, czterysta tysięcy franków, sto tysięcy z których oddałem jak najsumienniej pani. Prawda, że tak było?
W marcu znów szło o koncesję na budowę linji kolejowej. Trzy Towarzystwa ubiegały się o nią. Powiedziałaś mi wtedy, ty, najzupełniej daleka od wszelkich spekulacyj, że jakieś przeczucie (znów „przeczucie!“) mówi ci, iż pozwolenie to uzyska towarzystwo „Południowe“. Znów dałem posłuch słowom twym i pocichu zakupiłem większość akcyj tego towarzystwa, które... koncesję wspomnianą istotnie otrzymało, a wtedy akcje towarzystwa tego potroiły swą wartość. Zarobiłem na operacji tej coś trzy miljony, z których 750,000 franków oddałem pani.
— Ależ panie, na Boga!... do czego to długie opowiadanie ma nas doprowadzić? — zawołała baronowa, która to bladła, to czerwieniła się naprzemian.
— Cierpliwości, dopłyniemy do końca. W kwietniu — byłaś na obiedzie u ministra. Mówić tam miano o wypędzeniu z Hiszpanji Don Carlosa. Na wieść tę zakupiłem co najrychlej rentę hiszpańską, a gdy istotnie ten pretendent do tronu został wydalony z granic swej ojczyzny — obligi, rzecz prosta, zyskały znacznie w cenie, na czem zyskałem sześćkroć, z których znów ci oddałem 150,000 tysięcy.
— Cóż dalej?
— Otóż po tych szczęśliwych operacjach, rzeczy brać zaczęły gorszy obrót. Pewnego poranka powiedziałaś mi, po twym zwykłym wieczorowym z Debrayem flircie, że Don Carlos uciekł z Bourges i wkroczył do Barcelony. Sprzedaję więc na gwałt moje hiszpańskie obligi za każdą cenę... Nazajutrz okazało się jednak, iż wiadomość była fałszywa, dzięki czemu właśnie straciłem wspomniane na początku tej rozmowy naszej siedemkroć sto tysięcy franków.
— I cóż stąd?...
— Cóż z tego? Wniosek bardzo łatwy do wysnucia. Dawałem pani czwartą część mych zysków, przeto pani winnaś mi teraz zwrócić część czwartą mych strat.
— Wszystko to, co mi pan opowiadasz, niema wprost sensu. Nie pojmuję przytem, z jakiej racji zamieszałeś nazwisko pana Debraya do tej całej historji?
— Uczyniłem to dlatego, że gdybyś wypadkiem nie miała 175,000 franków, których się domagam, to możebyś mogła pożyczyć je sobie u przyjaciół? A pan Debray właśnie należy do tej liczby...
— Niech pan sobie to wytłumaczy — zawołała z gestem oburzenia baronowa.
— Tylko bardzo proszę bez żadnych krzyków i póz dramatycznych, gdyż tem zmuszasz mnie do przypomnienia ci słów Debraya, który ze śmiechem powiedział przecież, gdyś mu wyliczyła 50,000 franków, po szczęśliwej operacji z akcjami kolei „Południowych“, że wynalazł nakoniec sposób wygrywania w ruletę — nic nie stawiając, a więc nic nie ryzykując.
Baronowa wybuchnęła nakoniec gniewem.
— Nikczemny! Miałbyś odwagę powiedzieć mi może, że nie wiedziałeś o tem wszystkiem?!
— Ja, pani, bynajmniej nie mówię, że nie wiedziałem. Zechciej sobie jedynie przypomnieć, iż postępowanie moje od lat czterech, to jest od czasu gdy faktycznie przestałaś być moją żoną, było zawsze nietylko poprawne, ale i logiczne. Coś na parę miesięcy przed rozejściem się naszem, zapragnęłaś kształcić się w śpiewie u tego słynnego barytonisty!... Zgodziłem się na to, zwłaszcza że sam brać zacząłem lekcje tańca u pewnej baletnicy z Londynu.
Wkrótce straciłaś gust do śpiewu i zasmakowałaś w dyplomacji, której tajników uczyć cię zaczął sam osobisty sekretarz samego pana ministra. I przeciwko temu nic a nic nie miałem, zwłaszcza, że za ostatnie lekcje z własnej płaciłaś kieszeni. Teraz spostrzegam jednak, iż zaglądać zaczynasz i do mojej kasy, i że to, na początek, kosztowało mnie już siedemkroć sto tysięcy franków. Otóż na tem musi być już basta, moja pani. Albo niech pan dyplomata daje lekcje gratis, a ja będę tolerował, albo też niech mi jego noga więcej w mym domu nie postanie.
— Tego już zawiele, mój panie — zawołała młoda kobieta, szarpiąc na sobie koronki — przekraczasz wszelkie granice! I z jakiej dobrej racji mnie mówisz to wszystko, gdy — według twego zdania — cała wina ciążyć ma na panu Debray? Nie jest to zbyt ładne oskarżać mężczyznę, a kobietę zato napastować!
— Alboż ja znam pana Debraya — podchwycił Danglars — alboż go znać pragnę?... Czy szukam jego rad?... jego wskazówek chcę słuchać?... Nigdy nie grałem na giełdzie, to wszystko jest sprawą twoją, pani, nie moją.
— Ale od rad dawanych przez Debraya, gdy na nich korzystałeś — nie uchylałeś się bynajmniej, prawda?
— Ach te kobiety! Zdaje im się zawsze, iż są genjuszami zręczności, gdy im się uda mieć kilka romansów na boku, o których cały Paryż wie dobrze, a mąż, mimo to, nie żąda rozwodu. Może zresztą i są zupełnie ślepi mężowie, ja jednak od pierwszej chwili małżeństwa naszego, wiedziałem o każdym twym kroku, znałem każdą twą myśl...
A ty byłaś przekonaną, że mnie oszukujesz niespostrzeżenie i pyszniłaś się ze swej zręczności. Zaś rezultat tego wszystkiego był taki, że w tobie, cudzołożnicy, miałem żonę zawsze jak najsłodszą i najbardziej uległą, zaś twoi wszyscy kochankowie, od de Villeforta poczynając, a na Debrayu kończąc, drżeli na mój widok.
Byłem panem domu, a o to mi tylko chodziło. O twoją miłość i kobiecą cześć — nie dbałem nigdy.
Dopóki nazwisko de Villeforta nie zostało wymówione, baronowa dość zimno przyjmowała zarzuty, dopiero gdy je usłyszała, — zbladła śmiertelnie, powstała i z wyciągniętemi rękoma postąpiła w stronę męża, jakby chciała wydrzeć mu z piersi całą znaną mu tajemnicę.
— Pan de Villefort?... A on z jakiej racji w twej tyradzie się znalazł? Co to ma znaczyć?
— Znaczy to, moja pani, że pan Nargonne, twój pierwszy małżonek, nie będąc ani filozofem, ani bankierem, a przekonany, że nic nie poradzi na twe flirty z panem podprokuratorem królewskim, — umarł ze zgryzoty, albo może ze złości, że cię zastał w stanie błogosławionym, po dziesięciu miesiącach swej nieobecności.
Jestem może niedelikatny, mówiąc ci to. Ale ja tę moją szorstkość uważam za swą zaletę, ponieważ okazała się ona nader korzystna w mych handlowych interesach.
Wracając jednak do pana Narbonne, zastanowić się warto, dlaczego on się sam zabił, zamiast zabić kochanka? Otóż uczynił tak właśnie z przyczyny, iż nie posiadał majątku, któryby go przywiązywał do życia.
Ja go posiadam, więc się nie zabiłem, zaś nie pozbawiałem życia i twych kochanków również, ponieważ i twa miłość, i wierność — były mi najzupełniej obojętne.
Nie zabiję więc i Debraya. Niech tylko nie przyprawia mnie więcej o straty, a przedewszystkiem niech pokryje część przegranej, jaka z jego winy mi się zdarzyła. Inaczej byłby bankrutem, a jako taki — niech ucieka.
Pani Danglars słuchając tego wszystkiego była nawpół omdlała. Myślała o Villeforcie, o scenie obiadowej, o tym nawale nieszczęść, które od paru dni na jej dom spadać zaczęły i spokojne dotąd zacisze przeobraziły w widownię gorszących zajść.
Danglars nie spojrzał nawet na żonę, aczkolwiek starała się zemdleć, i wyszedł do swych apartamentów bez jednego słowa pożegnania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.