Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
MAŁŻEŃSKIE PROJEKTY.

Lucjan Debray dzień w dzień odwiedzał baronowę około godziny dwunastej przed południem, gdy jednak nazajutrz po scenie, opisanej w poprzednim rozdziale nie przybył, pani Danglars kazała zaprząc do powozu i sama wyjechała.
Danglars obserwował z poza firanek ten wyjazd i dał rozkaz, by dano mu natychmiast znać, gdy pani powróci. Minęła jednak godzina druga, a jeszcze nie wróciła. Wtedy sam wsiadł do powozu i kazał się wieźć do izby deputowanych, gdzie się zapisał na listę mających przemawiać przeciwko budżetowi.
Od godziny dwunastej do drugiej zaś bankier nie opuszczał swego gabinetu, sprawdzał olbrzymie księgi, liczył, robił notatki, przyjmował wreszcie rozlicznych interesantów, a pomiędzy innymi i majora Cavalcanti, który bardzo punktualnie przybył, aby podnieść swą sumę.
Gdy wyszedł z posiedzenia, po ostrzejszej niż zazwyczaj mowie przeciwko rządowi, Danglars przy wsiadaniu do powozu wydał polecenie zawiezienia się na pola Elizejskie Nr. 30.
Monte Christo był właśnie w domu, że jednak przyjmował kogoś u siebie, rozkazał poprosić Danglarsa, aby ten zechciał poczekać na niego w salonie.
W czasie tego oczekiwania drzwi się otworzyły i do salonu wszedł jakiś mężczyzna w księżym stroju, który znajdował się w domu hrabiego na stopie poufałej, ponieważ złożył ukłon gościowi i przeszedł do dalszych pokoi.
W chwilę potem te same drzwi, po przez które wyszedł ów ksiądz, ponownie się otworzyły i na ich progu stanął Monte Christo, z temi na ustach słowy:
— Zechciej wybaczyć mi, kochany baronie, me małe opóźnienie, lecz miałem jakiegoś interesanta, a następnie przywitać się musiałem z dobrym moim znajomym, księdzem Bussonim, który tylko co przybył do Paryża, a którego być może zauważyłeś, jak przechodził przed chwilą?
— Ale o cóż tu idzie? odpowiedział Danglars — to ja raczej winienem prosić o wybaczenie, że pozwoliłem sobie przybyć do hrabiego w nieodpowiedniej chwili.
— Owszem, kochany baronie, jestem ci bardzo rad, siadaj, bardzo cię proszę. Ale cóż ci to jest?... mój Boże! wyglądasz, jakbyś był nie w humorze? I powiem ci, baronie, szczerze, że mnie to przeraża, smutek finansisty bowiem jest jak kometa, zaś te wróżą przecież zawsze nieszczęście.
— Od pewnego czasu, zły los zdaje się mnie ścigać, istotnie, — odpowiedział Danglars.
— Cóż u Boga! Czyżbyś znowu w grze swojej chybił na giełdzie?
— To nie. Na pewien czas bowiem jestem już wyleczony. Złe wieści za to otrzymałem z Tryjestu.
— Czy być może?? Mówisz pan, zapewne, o bankructwie domu Jakóba Manfredi?
— O nim właśnie. A miałem u niego zgórą miljon do odbioru.
— Czy podobna! A to istotnie fatalność.
— Dodaj pan do tego niepowodzenie z pożyczką hiszpańską... Piękny koniec miesiąca!
— To pan istotnie tak dużo straciłeś na tych obligach hiszpańskich?
— Ni mniej ni więcej, tylko siedemkroć sto tysięcy!
— Że to pan, taki gracz wytrawny, dałeś się tak podejść!
— To wina mojej żony. Śniło jej się, że Don Carlos wkroczył do Hiszpanii.
— Czyż był to jednak sen tylko? Przecież nawet urzędowy „Monitor“ podał tę wiadomość fałszywą, jak się okazało następnie? I straciłeś pan, jak powiadasz, aż siedemkroć sto tysięcy franków? Tam do djabła! Dla fortuny trzeciorzędnej jest to cios bądź co bądź bardzo poważny.
— Jakto trzeciorzędnej? — zaoponował Danglars, upokorzony nieco podobną klasyfikacją.
— A tak — odpowiedział Monte Christo — ja bo dzielę wogóle majątki na trzy kategorie. Majątkiem pierwszego rzędu nazywam taki, który składa się z wartości niezniszczalnych, zupełnie pewnych, jak ziemia, kopalnie i obligacje państw wielkich, jak Anglja, Stany Zjednoczone, Francja... byleby te wszystkie wartości przewyższały sumę stu miljonów franków.
Majątkiem drugiego rzędu jest fortuna, na którą się składają fabryki lub posiadanie rent państw pierwszorzędnych na sumę pięćdziesięciu miljonów minimum.
Majątkiem zaś trzeciego rzędu nazywam kapitały przynoszące dochód ze spekulacji, a więc zależnie od wypadku, któremi pierwsza lepsza wiadomość telegraficzna zachwiać już jest zdolna. Otóż jeżeli fortuna taka, na ruchomych piaskach spekulacji oparta, a rozporządzająca kapitałem około piętnastu miljonów, dajmy na to, zacznie tracić miesięcznie około dwóch miljonów, no to po upływie pół roku znaleźć się może nad brzegiem przepaści. Otóż pan, panie baronie, zdaje się, że jesteś właśnie w takiem położeniu?...
— Trochę zadaleko pan zaszedłeś, — odpowiedział Danglars z żartobliwym pozornie uśmiechem, przy którym jednak twarz mu mocno zbladła. — Powiem panu przytem, że dosyć kiepski jest z ciebie, hrabio rachmistrz. Straciłem ja wprawdzie na hiszpańskich obligach i na bankructwie w Tryjeście coś około dwóch miljonów, z innych natomiast moich spekulacyj, trochę więcej szczęśliwszych, aniżeli tamte, do kas moich wpłynęły całe góry złota. Od bankructwa, wierzaj, jestem jeszcze bardzo daleki.
— Ale na tej drodze już jesteś, już na nią wkroczyłeś.
— O nie!... panie. Stoję teraz na gruncie bezwzględnie już pewnym i trzebaby bankructwa trzech państw największych, bym i ja wraz z niemi zbankrutował.
— Da to się widzieć.
— Albo też, gdyby w całej Europie nieurodzaj się zdarzył, lub wreszcie gdyby rozstąpiły się, jak za czasów Faraona, wszystkie morza, by pochłonąć następnie me okręty. Że jednak bardzo jest wątpliwe, by się to wszystko wydarzyć mogło, więc i ja stoję nieco lepiej, aniżeli na bezwzględnie pewnych nogach. Ale dosyć o tem. Zechciej mi pan powiedzieć teraz, co jabym mógł uczynić dla pana majora Cavalcanti?
— Dać mu pieniędzy gdy tylko zjawi się u pana z jakim przekazem.
— Już to zrobiłem, ponieważ był właśnie w takim interesie dziś rano u mnie, przyczem przedstawił przekaz wystawiony na pana, a opatrzony podpisem księdza Bussoni. Rozumie się, że poleciłem mu, wypłacić natychmiast żądane czterdzieści tysięcy franków. Ale to jeszcze nie wszystko. Pan major bowiem otworzył u mnie ponadto kredyt dla swego syna.
— A ile, jeżeli wolno zapytać, przeznaczył on temu młodzieńcowi?
— Pięć tysięcy miesięcznie.
— To znaczy — sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Nie przypuszczałem — mówił dalej hrabia — by pan major Cavalcanti był aż tak wielkim skąpcem.
— Jeżeliby więc hrabia Andrzej zażądał wypadkiem więcej?...
— O, nie radziłbym dawać, ojciec bowiem gotów nie uznać tego długu. Nie znasz pan chyba tych miljonerów z tamtej strony Alp, to urodzeni harpagoni. Któż mu otworzył u pana kredyt?
— Dom Handlowy Fenzi, jeden z najsolidniejszych we Florencji.
— Nie mówię panu, byś miał stracić, radzę jednak zwracać najbaczniejszą uwagę na terminy weksli.
— Czyżbyś pan nie ufał temu panu Cavalcanti?
— Ja, kochany panie, na jego podpis dałbym bez chwili namysłu i dziesięć miljonów. Jego majątek należy do drugiego już rzędu, według mego systemu klasyfikacji, jaki ci przed chwilą, panie Danglars, wyłożyłem.
— A ja go brałem za zwyczajnego sobie majora i nic więcej. Rzecz szczególna, jaki on przytem niepozorny!
— Bardzo słuszne spostrzeżenie. Istotnie jego wygląd bardzo niewiele zapowiada. Ale wszyscy włosi prezentują się nieszczególnie.
— No, młody Cavalcanti ma już wygląd wcale dobry.
— Znów słuszność jest po pana stronie. Jest tylko nazbyt może bojaźliwy, lecz poza tem prezentuje się wcale przyzwoicie. Ale cóż? Znajdował się do tej chwili pod opieką bardzo surowego, jak mi mówiono, nauczyciela. Mój obiad w Auteuil był jego pierwszem wyjściem w świat.
— Wszyscy włoscy arystokraci zawierają związki małżeńskie pomiędzy sobą wyłącznie, podobno? — zapytał niedbale Danglars.
— Prawda, że jest to ich zwyczaj. Cavalcanti jednakże jest wielkim oryginałem i nic nie robi tak, jak inni. To też jestem prawie pewien, że po to wysłał syna do Francji, aby ten tutaj wyszukał sobie małżonkę.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien.
— A o jego majątku co pan słyszałeś istotnie konkretnego?
— Wiesz pan, że tak mówiąc zupełnie serjo, to faktycznie nie wiem nic. Tyle tylko, co o nim mówią. Zaś mówią, że ma mieć podobno miljony.
— No, a pana osobiste przekonanie?
— Według mego mniemania to i ród Cavalcantich, a ród to bardzo wielki, jak wiele innych, zakopał gdzieś w ziemi swe bogactwa, przyczem tajemnica skarbu jest wiadoma zawsze jednemu tylko człowiekowi, będącemu głową rodu.
Wie pan, iż w tem co pan mówi, musi być dużo prawdy, niejeden bogacz z za Alp przybyły rozporządza bowiem olbrzymiemi bogactwami, nie posiadając przytem jednej piędzi ziemi.
— A przynajmniej bardzo mało, ja naprzykład znam jeden tylko pałac Cavalcantich, w Lukka.
— A więc ma pałac — rzekł z uśmiechem zadowolenia Danglars — zawsze to coś znaczy.
— Tak jest. Choć sam nie mieszka w nim nawet, zadawalając się mniejszem mieszkaniem, gdy pałac zajmuje ministerstwo skarbu. Mówiłem, że stary jest sknerą.
— No, jak widzę, to nie jesteś zbyt wielkim jego przyjacielem?
— A skądże on miałby być moim przyjacielem? Pana majora widziałem coś trzy razy w życiu i wszystko, co wiem o nim, pochodzi od księdza Bussoni, lub od niego samego. On sam mówił mi naprzykład o swych zamiarach, jakie ma względem swego syna, przyczem dał mi do zrozumienia, iż widząc swój olbrzymi majątek leżący martwo we Włoszech, chciałby znaleźć jakiś sposób umieszczenia go w Anglji lub we Francji, by mógł dawać odpowiedni dochód. Weź pan jednak pod uwagę, iż aczkolwiek wielce ufam księdzu Bussoniemu, sam jednak nie ręczę za nic, absolutnie.
— Nic to nie szkodzi. W każdym razie jednak bardzo panu dziekuję za przesłanie mi takiego klijenta. Aha, jeszcze jedno, powiedz mi, hrabio, czy ci arystokraci włoscy, żeniąc synów, wyposażają ich odpowiednio?
— Zależy to od okoliczności. Znałem pewnego księcia, magnata z Toskanji, który dał synowi sto franków miesięcznie wszystkiego i tylko dlatego, że ten się ożenił wbrew jego woli. Przypuśćmy jednak, że Andrzej się ożeni zgodnie z widokami ojca, wtedy dostałby zapewne miljon, dwa... może nawet trzy miljony. Gdyby jego przyszłą żoną miała być córka bankiera naprzykład, wtedy ojciec, kto wie? — możeby chciał wziąć udział w interesach teścia swego syna? Gdyby jednak synowa była nie po jego myśli, wtedy — żegnajcie nadzieje!... Stary Cavalcanti schowałby klucz od swej kasy, i pan Andrzej żyćby musiał jak syn jakiejś mieszczańskiej rodziny, z gry w karty lub kości.
— W takim razie jegomość ten marzy może o jakiejś księżniczce krwi, peruwiańskiej choćby, i roją mu się korony Eldorada, i tym podobne?...
— Wprost przeciwnie, wszyscy ci wielcy panowie z poza tamtej strony gór żenią się zazwyczaj z bardzo zwykłemi śmiertelniczkami. Ale czybyś ty, kochany panie Danglars, miał zamiar podjąć się wyswatania młodego Cavalcantiego, że mi tyle w tym względzie zadajesz pytań?
— Niezłaby to była, myślę, spekulacja — ożenić podobnego magnata. A ja, jak pan wiesz, jestem spekulantem.
— Nie przypuszczam jednak, ażebyś pan zamierzał ożenić go z panną Danglars?... Nie chciałbyś tego przecież, aby Albert miał zamordować Bogu ducha winnego Andrzeja?
— Wicehrabia de Morcef bardzo mało dba o to, jak mi się wydaje — odpowiedział Danglars, wzruszając ramionami.
— Przecież jest on narzeczonym pańskiej córki?
— No... zaraz narzeczonym! Rozmawialiśmy parokrotnie o związku naszych dzieci z hrabią Morcefem... pani hrabina de Morcef wszelako i młody Albert...
— Czy nie chcesz pan powiedzieć czasem, że nie jest to partja, tak bardzo znów zazdrości godna?
— Już to niewątpliwie panna Danglars jest warta pana Morcefa.
— Baronówna Danglars będzie miała piękny posag?
— Nie idzie tu tylko o posag. Za pozwoleniem jednak pańskiem, czy mógłbym cię, hrabio, o jednę rzecz zapytać? Mianowicie, dlaczego nie zaprosiłeś pan do siebie na ów sławny obiad i hrabiostwa de Morcef?
— Owszem, prosiłem, ale mi odmówili, z powodu wyjazdu do Dieppe, gdyż pani de Morcef lekarz zalecił powietrze morskie.
— A tak, tak — rzekł Danglars z uśmiechem — morskie powietrze powinnoby jej pomóc.
— A to czemu?...
— Ponieważ w młodości niem tylko oddychała.
Monte Christo puścił mimo uszu tę uwagę, jakby jej nie słyszał.
— Jeżeli wicehrabia nie jest tak bogatym, jak baronówna Danglars — rozpoczął na dawny temat — nie można odmówić natomiast tego, iż z pięknej pochodzi rodziny?
— Nie ujmuję nic godności Morcefów, lecz i ja najzupełniej jestem zadowolony z mego nazwiska — odpowiedział Danglars.
— Zapewne, nazwisko pańskie, jednakże, nie jest tak znane i popularne jak nazwisko hrabiów Morcef; ozdobione jest ono przytem tytułem hrabiowskim, co zdaje się być dowodem jego starożytności. Bądź co bądź szlachta od pięciu wieków jest więcej warta, aniżeli patrycjusz od lat dwudziestu.
— I dlatego właśnie — podjął Danglars z szyderczym uśmiechem — wolę pana Andrzeja Cavalcanti od pana Alberta de Morcef.
— Czyżby Morcefowie ustępowali pod tym względem Cavalcantim?
— Wybacz, hrabio, muszę ci jednak powiedzieć, iż na francuskiej heraldyce znasz się najwidoczniej bardzo mało.
— Jestem tem bardzo zmartwiony.
— No, drobnostka. Dowiedz się jednak, iż barwa mego nawet, baronowskiego herbu, jest trwalsza aniżeli Morcefów.
— A to jakim sposobem?
— Ponieważ, aczkolwiek ja pierwszy z rodu posiadam tytuł barona, nazwisko Danglars należy mi się od wieków. Tymczasem z Morcefami jest zupełnie inaczej. Ojciec wicehrabiego Morcefa nie nazywał się bynajmniej w swej młodości Morcefem.
— Czy podobna?
— Posłuchaj, hrabio, tylko. Gdy byłem sobie, przed laty, małym komisantem, Morcef był wtedy rybakiem i nazywał się bardzo krótko Fernandem Mondego.
— Jesteś pan zupełnie pewien tego, co mówisz?
— Cóż u Boga!... Nakupowałem się dosyć ryb u niego i stąd znajomość.
— Dlaczegóż więc dajesz swą córkę jego synowi?
— Ponieważ Fernand i Danglars to dwaj dorobkiewicze, obaj uszlachceni i wzbogaceni i z tego powodu jeden najzupełniej wart drugiego, oprócz niektórych rzeczy, jakie o nim opowiadają, gdy o mnie powiedzieć się nie odważą.
— Cóż to znów takiego?
— E... nic!
— Domyślam się już, wzmianka pańska przypomniała mi bowiem pewien wypadek, jaki miał miejsce w Grecji, a który łączono z nazwiskiem Mondego.
— A więc pan słyszał o tem! Sprawa Ali-Paszy. Okryta jest ona mgłą tajemnicy i przyznam się panu, że dałbym wiele, gdybym mógł ją poznać.
— Nie byłoby to zbyt trudne dla pana, panie baronie. Musisz mieć przecież korespondentów na całym świecie, a więc i w Grecji, naprzykład w Janinie?
— Naturalnie.
— A więc, gdybyś chciał, mógłbyś napisać do swego korespondenta z zapytaniem, jaką odgrywał rolę francuz, imieniem Fernand, w katastrofie Alego Teleben?
— Prawda! Że też mi na myśl nie przyszło! — rzekł Danglars, zrywając się żywo z krzesła — dziś jeszcze napiszę.
— A gdybyś otrzymał zbyt jaskrawe dowody winy...
— Udzielę ich panu.
— Byłbym bardzo za nie panu wdzięczny.
Podniecony Danglars pożegnał się szybko, wskoczył do powozu i dał rozkaz jazdy kłusem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.