Hrabia Monte Christo/Część VIII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ ÓSMA.
WIELKOŚWIATOWE ROZRYWKI.
ROZDZIAŁ I.
MAJOR CAVALCANTI.

Po otrzymaniu powyższych rozkazów, Bertuccio udał się do Auteuil, biorąc ze sobą całą armję służących.
W pół godziny zaś po jego wyjeździe, przed bramą pałacu hrabiego w Paryżu, stanął skromny fiakr jednokonny, z którego wysiadł mężczyzna lat około pięćdziesięciu, w bronzowym ongi, a dziś pozieleniałym surducie brandenburskim. Szerokie, granatowe pantalony, buty dość jeszcze całe, o grubej podeszwie, lecz połysku dość wątpliwym, jelonkowe rękawiczki, nakoniec kapelusz, z kształtu nawet do żandarmskiego kaszkietu podobny — dopełniały stroju. Osobnik ten bojaźliwie uderzył w dzwonek, pytając się następnie, czy jest to pałac należący do hrabiego Monte Christo.
Otrzymawszy odpowiedź potakującą, wszedł, zamknął sam drzwi za sobą i udał się dziedzińcem do pałacu.
Główka mała, na krótkiej szyi, włosy ubielone, wąs gęstym szronem przypruszony, były wystarczającymi dla Baptysty wskazówkami, iż jest to gość przez hrabiego oczekiwany. Bez najmniejszych więc trudności przybyły został wprowadzony w głąb apartamentów, do gabinetu, w którym byli przyjmowani interesanci i dostawcy. Po chwili wszedł Monte Christo, uśmiechem witając niezwykłego gościa.
— Jakże się kochany pan miewa? — powiedział — właśnie oczekiwałem na niego.
— Pan hrabia był tak łaskaw oczekiwać na mnie? — zdziwił się luceńczyk.
— Ależ tak, czekałem. Zawiadomiono mnie przecież, że pan będziesz dziś u mnie, o godzinie siódmej.
Luceńczyk zdawał się być trochę niespokojnym.
— Wszak pan jesteś — rzekł Monte Christo — margrabią Bartłomiejem Cavalcanti?
— Tak jest, jestem Bartłomiejem Cavalcanti — przyznał luceńczyk wesoło.
— Major wojsk austrjackich?
— Czyż ja miałbym być majorem? Tak, tak... jestem nim. I bardzo jestem z tego kontent.
— Przybywasz pan od mnie z polecenia?
— Księdza Bussoni. A oto jego list.
— Niezmiernie rad jestem. Proszę mi go podać.
Monte Christo wziął list i przeczytał go uważnie.
Major tymczasem wielkiemi z podziwu oczyma rozglądał się po pokoju, najbardziej jednak przyglądał się właścicielowi pałacu.
— To samo, co już wiedziałem poprzednio. Zacny ksiądz pisze: „Major Cavalcanti, znakomity patrycjusz Lukki, potomek Cavalcantich z Florencji, posiadający pół miljona rocznego dochodu“...
Monte Christo przerwał czytanie i skłonił się gościowi.
— Pół miljona dochodu! Niech djabli wezmą! To nie żarty... zawołał.
— Więc ksiądz Bussoni napisał pół miljona?... niechże i tyle będzie! Choć ja, słowo honoru daję, nigdy nie przypuszczałem, ażeby tego aż tak dużo było!
— Bo pan masz intendenta, który cię okrada! Ha! cóż robić, kochany panie Cavalcanti? Każdy z nas w tem samem jest położeniu.
— Czego to ja się dowiaduję! — odpowiedział luceńczyk — natychmiast wypędzę złodzieja!
Monte Christo wziął się znów do czytania listu:
...„Jednej tylko mu brakuje do szczęścia rzeczy“...
— O tak!... jednej tylko!... powiedział z wesołem westchnieniem przybyły.
...„Chciałby odnaleźć swego syna najukochańszego, którego porwał mu przed laty jakiś nikczemnik!“...
— Syn mój miał wtedy pięć lat zaledwie — rzekł luceńczyk z ponownem westchnieniem, wznosząc oczy do nieba.
— Biedny, nieszczęśliwy ojcze! — powiedział Monte Christo, a nie otrzymując odpowiedzi, czytał dalej:
...„Otóż ja w jego zbolałe serce przelałem nadzieję, że ty, hrabio, będziesz w możności tego syna mu zwrócić“...
Z wyrazem największego niepokoju spojrzał luceńczyk na Monte Christo.
— Tak jest, mogę, — powiedział hrabia.
Twarz majora rozjaśniła się.
— Więc list ten w całości jest prawdziwy? — zapytał.
— Ależ tak! — z jakiej racji wątpić w to mogłeś?
— Bynajmniej, nie wątpiłem o tem nigdy. Jakżeż bowiem człowiek tak poważny, jak ksiądz Bussoni, mógłby sobie pozwalać na żarty tego rodzaju? Tylko, szanowny panie hrabio, tam, zdaje się, jest jeszcze dopisek...
— A tak, prawda — przyznał Monte Christo — jest jeszcze i dopisek.
...„Aby uchronić — czytał dalej Monte Christo — majora Cavalcanti od kłopotu przenoszenia swych funduszów, przesyłam dla niego czek na sumę 2,000 franków, na koszta podróży, oraz rewers na 48,000 franków, które mi jesteś, hrabio, winien“.
Major rzucił na hrabiego wzrokiem pełnym niepokoju.
— Dobrze — powiedział spokojnie Monte Christo — z księdzem Bussonim mamy stale rachunki. Nie wiem, oczywiście, czy akurat 48,000 franków zostałem mu winien, ale to nie zmienia stanu rzeczy. Sumę tę wypłacić panu mogę natychmiast. Czy tak bardzo ci jednak, majorze, na tem zależy?
— Już to, prawdę powiedziawszy, tak bardzo na księdza Bussoniego liczyłem, że nie zaopatrzyłem się w inne kapitały. To też, gdybym tak sumy tej nie otrzymał, tobym się znalazł tutaj w mieście, którego nie znam zupełnie, w dość przykrem położeniu.
— Czyż taki bogacz, jak pan, znaleźć się może gdziekolwiek w pieniężnych kłopotach? — zapytał Monte Christo.
— Ależ u djabła, ja tutaj nie znam absolutnie nikogo! — zawołał, podnosząc głos, luceńczyk.
— Ale pana znają wszyscy. A już bankierzy — z pewnością.
— Tak, zapewne... Wolałbym wszelako, gdyby pan hrabia sumę tę zechciał mi wypłacić.
— Ależ z największą przyjemnością! — odpowiedział hrabia.
Major oniemiał i osłupiałym wzrokiem spojrzał na hrabiego.
— Ależ proszę, siadaj pan — zawołał hrabia — jakiż ja jestem nieuważny! Od kwadransa rozmawiamy, a ja pana nie poprosiłem siedzieć!
— O, nic nie szkodzi! — powiedział major, lecz wziął natychmiast krzesło i usiadł.
— Możebyś się pan czem posilił teraz?... Tak szklaneczkę porto, albo alikante?
— Jeżeli łaska, to proszę o alikante, jest to moje ulubione wino.
— Mam właśnie wcale niezłe. Może z biszkoptem w dodatku?
— Niech będzie i z biszkoptem!... jeżeli pan hrabia tak chcesz koniecznie.
Monte Christo zadzwonił. A gdy wszedł Baptysta, podszedł do niego i zapytał zcicha:
— I cóż?
— Młodzieniec ten już przybył oddawna i oczekuje w mniejszym salonie — odpowiedział równie cicho lokaj.
— Dobrze. Przynieś wina alikante i biszkoptów.
Baptysta wyszedł, lecz prawie natychmiast powrócił z żądanymi przedmiotami.
Hrabia nalał z omszałej butelki i major wziął się natychmiast do pełnego kieliszka i do biszkoptów.
— Otóż — odezwał się Monte Christo — jesteś oddawna mieszkańcem Lukki, jesteś bogaty, ze znakomitej pochodzisz rodziny, jesteś ogólnie szanowany... słowem masz wszystko, co tylko człowieka jest zdolne uczynić szczęśliwym.
— Wszystko, panie hrabio — odpowiedział major, połykając biszkopt w winie umoczony — mam wszystko!
— Jednej tylko rzeczy brakuje ci do szczęścia?...
— O, tak!... jednej tylko!
— Pragnąłbyś odnaleźć swego syna?...
— A tak! — rzekł major, biorąc czwarty biszkopt i nalewając sobie, po raz niewiadomo już który, wina.
Zacny luceńczyk wzniósł, mówiąc słowa te, oczy do nieba i chciał westchnąć, ale się tylko zachłysnął winem.
— Chciałbym jednak wiedzieć, drogi panie Cavalcanti, jak to było z tym synem? — Mówiono mi bowiem, że jesteś kawalerem?...
— Takie było ogólne mniemanie... Ja sam nawet...
Przy słowach tych luceńczyk wyprostował się, przybierając minę pełną godności, lecz spuszczając jednocześnie oczy z wyrazem zawstydzonej skromności.
— I chciałeś następnie naprawić popełniony błąd — mówił Monte Christo — przez wzgląd na matkę dziecięcia?
— A tak. Chciałem naprawić błąd, przez wzgląd na nieszczęśliwą, a najzupełniej niewinną matkę!...
— Pochodziła ona podobno z najlepszej rodziny?
— Tak! tak! To była patrycjuszka z Fiesole, panie hrabio, patrycjuszka!
— Jakże się nazywała? Czy nie Olivia Corsinari?
— Tak właśnie się nazywała. Olivia Corsinari.
— Margrabianka?
— Ależ tak, margrabianka.
— I wkońcu ożeniłeś się pan z nią, pomimo oporu ze strony rodziców?
— Rodzice moi ogromnie się opierali.
— Papiery, dotyczące związku tego, masz pan, oczywiście, wszystkie w porządku?
— Jakie papiery? — z przestrachem zapytał luceńczvk, odpychając gwałtownie tylko co napełniony kieliszek wina.
— Akt ślubny z Olivią Corsinari i metrykę urodzenia dziecka. Miał na imię Andrzej, jeżeli mnie pamięć nie myli.
— Tak mi się zdaje... wyjąkał luceńczyk.
— Jakto: tak ci się zdaje?... Czyżbyś nie był pewien tego, jakie ma imię twój najukochańszy syn?
— Ach! panie hrabio! Tyle lat już upłynęło od chwili, gdy mi go porwano... Czyż więc dziwić się można, że coś niecoś zapomniałem?
— Prawda, że bardzo wiele od tego czasu upłynęło wody w rzekach, wiele rzeczy w pamięci ludzkiej się zatarło! — w zamyśleniu powiedział Monte Christo — papiery jednak masz w porządku?
Z żalem wyznać panu hrabiemu muszę, że nie zabrałem ich z sobą, nie będąc pewien, czy będą mi one potrzebne?
— Tam do djabła! — zawołał Monte Christo, trzaskając w palce — papiery te są nieodzowne!
Luceńczyk potarł potem zroszone czoło.
— Są konieczne — powiedział — co tu teraz zrobić? Cóż to za nieszczęście, że ja ich nie wziąłem!
— Na szczęście, ja je mam już u siebie; ksiądz Bussoni już mi je nadesłał.
— Nieoceniony, zaprawdę, z tego księdza człowiek — zawołał wtedy uradowany luceńczyk, który przed chwilą już się był pożegnał ze swemi 48.000 franków. — Prawdziwe to szczęście; nie spodziewałem się tego po nim! Więc ksiądz Bussoni sam przysłał te papiery panu?
— Oto są!... Zaślubiłeś pan, jak się z nich dowiadujemy, Olivię Corsisari w kościele św. Pawła, na Monte Cattini.
— Prawda, zupełna prawda, na honor, — zawołał major, z podziwem spoglądając na świadectwo.
— Zaś tutaj oto jest metryka Andrzeja Cavalcanti, wydana przez proboszcza w Saravazza.
— Zawsze utrzymywałem papiery te w najwyższym porządku. Zacny ksiądz, że je zabrał i przesłał tutaj!
— Weź więc te papiery, majorze, są one twoją własnością przecież, a następnie oddaj je synowi, bo bez nich trudneby miał życie.
— A teraz — podjął Monte Christo — co się tyczy matki tego młodzieńca...
— Margrabianki Corsinari...
— To ta, o ile wiem, już umarła?
— Do dziś jej śmierć opłakuję! Ach, jak ja ją kochałem i do dziś kocham jeszcze!
— Cóż robić?... pocieszać zaczął Monte Christo — wszyscy jesteśmy śmiertelni. Teraz winieneś, panie Cavalcanti, wiedzieć, iż we Francji nic nikomu do tego, że pan od piętnastu lat byłeś z synem rozłączony. Wszystkie te historje o porywaniu dzieci są we Francji bardzo źle uważane, możesz więc mówić, że z synem nie widywałeś się od lat, lecz tylko dlatego, iż przebywał on w collegium, ty zaś po śmierci żony odsunąłeś się od towarzystwa i żyłeś w samotni, zdala od świata i ludzi.
Ale my tutaj rozprawiamy w najlepsze, a tam przecież, w dalszych salonach, czeka na ciebie twój syn, dziecię twoje jedyne, twój Andrzej.
— Doprawdy? — powiedział z angielską prawdziwie flegmą luceńczyk — ach, jak bardzo pragnę go zobaczyć!
— Drogi panie — powiedział Monte Christo — pojmuję twe wzruszenie, ucisz jednak na chwilę twe ojcowskie serce. Muszę przecież odpowiednio przygotować i młodzieńca, ażeby zbyt silne wzruszenie nie zabiło go czasem. Zabawiaj się tymczasem butelką, która jak widzę nie została wypróżniona do dna jeszcze, a za kwadrans zobaczysz swego syna.
— Przyprowadzisz go więc tutaj, panie hrabio?
— Bynajmniej. Nie chcę stawać pomiędzy ojcem a synem, będziesz z nim sam na sam tylko, panie majorze. Gdyby cię miał zawieść głos krwi, co zresztą jest niemożliwe, to powiadam ci, iż syn twój wejdzie temi oto drzwiami. Jest to słusznego wzrostu młodzieniec, o jasnych, trochę nazbyt złotawych może włosach, ujmujący i zgrabny. Zobaczysz!
— Wszystko to doskonałe — zagadnął major — pan hrabia przypomina sobie jednak, że ja na drogę miałem zaledwie 2.000 franków. Wydałem prawie wszystko.
— Potrzebujesz więc pieniędzy! Nic nadto naturalniejszego! Dla okrągłego rachunku weź teraz te 8.000 franków.
Oczy luceńczyka rozbłysły jak djamenty.
— Jestem panu winien jeszcze 40,000 franków.
— Czy mam panu hrabiemu wydać kwit? — zapytał major, chowając starannie pieniądze.
— A to na co?
— Będzie to panu potrzebne niewątpliwie przy obrachunkach z księdzem Bussoni?
— To mi pan dasz później kwit ogólny na całą sumę, gdy ci wyliczę pozostałe 40,000 franków. Pomiędzy uczciwymi ludźmi podobne ostrożności są zbyteczne. Słówko jednak, majorze, już ostatnie.
— Bardzo proszę.
— Otóż nieźle by było, ażebyś ten swój surdut brandenburski zmienił tutaj na strój bardziej paryski.
— Doprawdy? — zapytał major, spoglądając z pewnem upodobaniem na swój ubiór.
— Można to było nosić doskonale w Valeggio, lecz nigdy w Paryżu. Jeżeli tak wielką do ubioru tego przywiązujesz wagę, to będzie mógł przyodziać się weń ponownie w chwili wyjazdu z Paryża.
— Lecz cóż ja teraz na siebie włożę?...
— No, przecież tam znajdziesz coś nie coś jeszcze w swych kufrach, które wraz z tobą przybyły do Paryża?
— W jakich kufrach?... mały tłómoczek.
— Jak to znać starego żołnierza. Oczywiście, że ze sobą masz tylko walizę podręczną. Ale przecież wczoraj jeszcze przyszedł twój bagaż, z paru kufrów się składający, do Paryża i został odesłany do hotelu „Royal“, przy ulicy Richelieu. Przecież ksiądz Bussoni mi pisał, że tam właśnie zamówiłeś sobie mieszkanie.
— Więc w tych kufrach...
— Znajdziesz zapewne wszystko, co ci będzie w Paryżu potrzebne. Nie wątpię, iż przed wyjazdem kazałeś lokajowi zapakować: toalety na miasto, galowy mundur, wszystkie ordery, jakie otrzymałeś... Nie zapominaj nigdy o przypinaniu do munduru tych orderów. W Paryżu ogólnie się z krzyżów śmieją, ale je noszą zawsze!

— Teraz tedy — zakończył Monte Christo — gdy serce pańskie jest już wzmocnione i przygotowane na wzruszenia, oczekuj na syna, w największym, jak tylko to jest możliwe, spokoju.


ROZDZIAŁ II.
ANDRZEJ CAVALCANTI.

Po rozmowie tej, hrabia Monte Christo poszedł do salonu, który Baptysta miał zwyczaj nazywać błękitnym, a do którego przed jakąś pół godziną został wprowadzony młodzieniec o postaci zręcznej, ubrany elegancko.
Gdy hrabia wszedł do salonu, młodzieniec spoczywał na sofie, niedbale rozciągnięty i zabawiał się uderzaniem trzciną ze złotą gałką, po obuwiu.
Spostrzegłszy hrabiego podniósł się żywo.
— Czy pan jesteś hrabią de Monte Christo? — zapytał.
— Tak jest, panie. A ja czy mam zaszczyt powitać w domu mym pana vicehrabiego Andrzeja Cavalcanti?
— Jestem właśnie Andrzejem hrabią Cavalcantim, do usług — odpowiedział wytworny młodzieniec, składając wyszukany ukłon.
— Musisz pan mieć zapewne jakiś list polecający?
— Nic o nim nie mówiłem, z racji podpisu, który wydaje mi się dosyć oryginalny.
— Czy nie Sindbad marynarz?... O, jest to pseudonim pewnego anglika, wielkiego oryginała, którego prawdziwe nazwisko jest mi znane doskonale. Jest to lord Wilmor.
— Teraz rozumiem już wszystko — odpowiedział Andrzej — już się wszystko wyjaśniło. Właśnie tego anglika znałem bardzo dobrze... Tak... bardzo dobrze!
— W takim ranie — powiedział hrabia z uśmiechem dużego zadowolenia — może zechcesz mi opowiedzieć cośkolwiek o sobie i o swojej rodzinie?
— Najchętniej, panie hrabio. Jestem, jak to już panu powiedziałem, hrabią Andrzejem Cavalcantim, synem majora, margrabiego Bartłomieja Cavalcanti; przodkowie moi od wieków są do złotej księgi Florencji zapisani...
Rodzina nasza, aczkolwiek dosyć dotychczas bogata, przeszła przez wiele nieszczęść w ostatnich czasach. Ja sam, w piątym, czy szóstym roku życia porwany zostałem przez nikczemnego guwernera, tak iż od lat piętnastu nie widziałem ojca.
— W rzeczy samej, drogi panie, wszystko to, co mi pan opowiadasz, jest zgodne z tem, co mi ów Sindbad marynarz pisał już uprzednio — przemówił w odpowiedzi hrabia, wpatrując się z ponurem zadowoleniem w tę twarz swobodną, o pięknych rysach, a przypominającą twarz złego anioła — i dobrześ pan uczynił, iż zastosowałeś się we wszystkiem do wskazówek owego Sindbada, ojciec pański bowiem jest tu rzeczywiście właśnie, w poszukiwaniu swego straconego syna.
Hrabia od wejścia do salonu nie spuszczał oczu z młodzieńca, podziwiając pewność jego głosu i wzroku. Na te kilka tak naturalnych wyrazów: „ojciec pański jest tu rzeczywiście“, Andrzej jednak podskoczył i krzyknął przerażony:
— Ojciec mój jest tutaj?!
— Ależ tak!... pan major Bartłomiej Cavalcanti.
Wyraz przestrachu znikł z twarzy Andrzeja momentalnie.
— Ach, tak, prawda, major Cavalcanti — przemówił spokojnym już prawie głosem — więc mówisz, hrabio, że ten drogi ojciec się tutaj znajduje?
— Tak, panie. Winienem ponadto dodać, że tylko co się z nim rozstałem, a historja, jaką mi o swym zaginionym synu opowiadał, wzruszyła mnie do łez. Nie wiesz może jeszcze tego, iż pewnego razu otrzymał on wiadomość, iż ci, którzy jego syna porwali, są gotowi powrócić mu go, za okupem jednak bardzo znacznym. Nie zraziło to zacnego ojca, sumę żądaną przesłał natychmiast na granicę Piemontu, wraz z paszportem, do Włoch zaawizowanym. Wszak pan byłeś w południowej Francji ostatnio, o ile mi wiadomo?.
— Tak jest, panie — odpowiedział Andrzej z dość niepewną miną — w południowej Francji bawiłem właśnie.
— Powóz oczekiwać miał w Nicei?
— Informacje twoje są doskonałe, panie hrabio. Otóż z Nicei udałem się do Genui, z Genui do Turynu, z Turynu do Chambery, a stamtąd do Paryża.
— Ojciec pański spodziewał się spotkać pana w drodze, bo właśnie tym samym traktem i on również jechał.
— Wątpię tylko, czy mój drogi ojciec potrafił mnie poznać. Od czasu bowiem, gdy mnie ostatni raz widział, zmienić się musiałem trochę!
— To jest rzecz bez znaczenia! Czyż sam głos krwi nie byłby wystarczająco silnym wskaźnikiem?
— Zapewne... Nie pomyślałem o tem.
— Jedna tylko rzecz niepokoi teraz margrabiego Cavalcanti — ciągnął dalej Monte Christo — co pan przez cały ten czas rozłąki porabiałeś? Przyjaciel mój, lord Wilmor, wspominał mi, że zastał cię w bardzo przykrem położeniu. Pod jakim względem? — nie zapytywałem, bo nie jestem ciekawy. Mówił mi, iż chce przywrócić panu stanowisko, jakie utraciłeś w świecie, że poszukuje pańskiego ojca i że go znajdzie; szukał go i odnalazł, jak się okazuje. Wczoraj nakoniec zawiadomił mnie o pańskiem przybyciu i udzielił mi nieco wiadomości, dotyczących pańskiego majątku. A teraz... tylko niech to pana nie obraża, że pozwalam sobie zapytać go o to, czy nieszczęścia, których zaznałeś, nie narażą pana na drażliwe stanowisko względem świata?
— Panie hrabio — odpowiedział młodzieniec, który w miarę przemówienia hrabiego coraz większej nabierał pewności siebie — prześladowcy moi, którzy mnie porwali, w tym celu niewątpliwie, ażeby potem dobrze mnie odprzedać, rozumieli dobrze, że dla wykorzystania swych czynów, należy się starać o mą osobistą wartość; w tej myśli otrzymałem dość staranne wychowanie. Łotry traktowali mnie jak w Azji traktują niewolników, których ich panowie kształcą na muzyków, tancerzy, doktorów, filozofów... aby następnie tem drożej ich sprzedać na rzymskiem targowisku.
Monte Christo uśmiechnął się z zadowoleniem. Nie spodziewał się aż tyle po panu Andrzeju Cavalcantim.
— Gdyby zresztą — dodał młodzieniec — w wychowaniu mem uderzały pewne braki, sądzę, że przez wzgląd na nieszczęście, które stało się udziałem mojem, powinienbym znaleźć pewne pobłażanie...
— Czyń pan tedy, mój hrabio, jak uważasz — odrzekł niedbale Monte Christo — jesteś panem siebie i swej woli, od ciebie więc zależy decyzja w tym względzie. Ja tylko upewnić cię mogę, że nikomu nie wspomnę o tych wypadkach. Historja twego życia to czysty romans, świat jednak, który uwielbia romanse, o ile są one w kolorowe okładki przybrane, rzecz dziwna! — nie wierzy tym wszystkim, w których żywa krew płynie.
Andrzej stracił nad sobą wszelką moc i przytomność. Był rozbity.
— Ja jednak — ciągnął dalej Monte Christo — jestem gotów służyć panu we wszystkiem.
— Przez wzgląd jednak na lorda Wilmora, który mnie polecił panu hrabiemu tak gorąco, — zaryzykował Andrzej odważnie — racz mnie pan wspierać.
— Zapewne — odpowiedział Monte Christo — tylko że lord Wilmor nie poinformował mnie najzupełniej, że młodość twoja, drogi panie Andrzeju, do tego stopnia była burzliwa. Nie żądam jednak od pana spowiedzi. Zresztą, jest tutaj ojciec pański, który przybył aż z Lukki, ażeby cię zobaczyć i w świat cię wprowadzić. Ujrzysz go pan za chwilę, może jest on cokolwiek szorstki i zaniedbany, jest to jednak rzecz bez znaczenia, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, iż człowiek ten przez lat dwadzieścia przebywał w austrjackiem wojsku. No, od austrjaków, jako od niemców, trudno przecież wymagać grzeczności! Zresztą, jak na ojca, jest on dość znośny. W dodatku wielki majątek przysłania dobrze jego pewne braki.
— Czy mój ojciec jest istotnie tak bardzo bogaty?
— Miljoner!... ma pięćkroć sto tysięcy lirów rocznego dochodu. Panu wyznaczył pensję sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, dopóki będziesz przebywał w Paryżu.
— Ależ ja w takim razie nigdy z Paryża nie wyjadę!
— Kto wie?.. drogi panie. Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi!
Andrzej westchnął.
— Jeżeli jednak przez cały czas mego pobytu nie zdarzy się żaden wypadek, to ja mogę być pewny swej pensji?
— Najzupełniej.
— Od mego ojca? — zapytał Andrzej z niepokojem.
— Tak jest, jednak sumę tę zabezpiecza lord Wilmor, który, na prośbę ojca pańskiego, otworzył ci kredyt pięciu tysięcy franków miesięcznie, u pana Danglarsa, bankiera bardzo poważnego.
— Czy ojciec mój długo ma zamiar bawić w Paryżu? — zapytał Andrzej z tym samym, widocznym niepokojem.
— Parę dni zaledwie. Obowiązki służby nie pozwalają mu na dłuższy tutaj pobyt.
— Zacny, poczciwy ojciec — zawołał Andrzej, uradowany najwidoczniej tem, iż ojciec tak prędko wyjeżdża.
— Czy jesteś pan gotów powitać tego swego zacnego ojca? — zapytał nie bez ironji w głosie Monte Christo.
— Pragnąłbym jak najprędzej go zobaczyć.
— A więc zechciej przejść do tego tam salonu, a zastaniesz w nim oczekującego na cię ojca.
Andrzej złożył wtedy hrabiemu ukłon pełen wytworności i udał się we wskazanym kierunku.
Hrabia odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, a gdy te się zamknęły, dotknął ukrytej za obrazem sprężyny; ukazał się wtedy mały otwór w ścianie, przez który można było widzieć i słyszeć wszystko, co się działo w salonie.
Andrzej, po zamknięciu drzwi, postąpił parę kroków w stronę siedzącego nad butelką majora, który w tej samej chwili zerwał się z siedzenia.
— Ojcze mój drogi! zawołał Andrzej tak, by go hrabia usłyszeć mógł przez drzwi — nakoniec cię widzę!
— Jak się masz, synu? — poważnie odpowiedział luceńczyk.
— Po tylu latach rozłączenia! — wołał Andrzej, wciąż spoglądając na drzwi — cóż to za szczęście, że się znów widzimy! Czyż się nie uściskamy?
I rzucili się sobie w ramiona, według metody aktorów teatru francuskiego, to znaczy kładąc głowy na ramionach.
— Tak, jesteśmy znów razem — przemówił po uściskach pierwszy major — spodziewam się, mój synu, że odtąd uważać będziesz Francję, za drugą swą ojczyznę!
— Nie mógłbym bez rozpaczy opuścić Paryża.
— Ja znów nie mógłbym żyć gdzieindziej, jak we Włoszech. To też tam coprędzej powracam.
— Jednak, kochany ojcze, oddasz mi papiery, bez których byłby niemożliwy mój pobyt w Paryżu.
— Ależ naturalnie. Właśnie po to przybyłem do Paryża. Masz je, bierz.
Andrzej skwapliwie porwał akt ślubny ojca, następnie metrykę swego chrztu. Z ciekawością przebiegł wprawnem okiem po obydwóch dokumentach.
Wyraz radości błysnął mu na czole, potem spojrzał na majora i z uśmiechem urodzonego kryminalisty odezwał się do niego w najczystszym djalekcie toskańskim:
— Cóż to? Czy we Włoszech niema już galer?...
Major cofnął się.
— A to co za pytanie?
— No, bo podobne akty tak bezkarnie fabrykują. Za połowę podobnej roboty, mój stary, posłanoby cię, we Francji, na lat pięć na świeże powieterko do Tulonu.
— Co to wszystko ma znaczyć? — obruszył się luceńczyk.
— Kochany panie Cavalcanti, ile ci też ofiarowano za to, abyś został moim ojcem?
Major, przybierając minę pełną godności, nie dał żadnej odpowiedzi.
— Czekaj — rzekł Andrzej, głos zniżając — ja pierwszy dam ci dowód zaufania. Mnie ofiarowano sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, abym został twoim synem.
Major z wyrazem niepokoju rozejrzał się dookoła.
— Bądź pan spokojny, jesteśmy sami. Mówimy zresztą narzeczem, którego tutaj nikt napewno nie rozumie.
— Mnie, — rzekł z westchnieniem luceńczyk — dadzą pięćdziesiąt tysięcy zaledwie i to jednorazowo!
— Panie Cavalcanti — zagadnął Andrzej — czyś pan wierzył kiedykolwiek w opowieści arabskie?
— Dotychczas nie, ale teraz kto wie... czy nie zacznę w nie wierzyć. Mam dane po temu!
I major wyjął z kieszeni garść złota.
— Więc pan sądzisz, że można wierzyć tym wszystkim obietnicom? — zapytał Andrzej.
— Zdaje mi się, że tak. Trzeba tylko, byśmy dobrze swe role odgrywali, ja — ojca, zaś ty — syna.
— I któż u djabła chcieć może tego wszystkiego? Jaki może mieć w tem interes? Odebrałeś zapewne pewien list. Od kogo on był, wiedzieć bym pragnął?
— Od księdza Bussoni, którego co najdziwniejsze, nigdy w życiu nie widziałem i nigdy nic o nim nie słyszałem.
— Cóż ten list zawierał?
— Masz go, możesz przeczytać.
Andrzej zaczął czytać. „Jesteś ubogi. Smutna oczekuje cię starość. Dam ci sposobność zdobycia nieco grosza. Jedź natychmiast do Paryża, a gdy tam już będziesz, udaj się do hrabiego Monte Christo, zamieszkałego na polach Elizejskich i zażądaj od niego zwrotu syna, którego miałeś z margrabianką Corsinari, a którego ci porwano w piątym roku życia. Syn ten ma na imię Andrzej. Abyś nie miał wątpliwości co do dobrych chęci niżej podpisanego, załączam: a) przekaz na 2,400 lirów toskańskich, na dom pana Gorri we Florencji, b) list polecający dla hrabiego Monte Christo, który wręczy ci w mojem imieniu 48,000 lirów.
Bądź u hrabiego dnia 26 maja, o godzinie siódmej wieczorem. Ksiądz Bussoni“.
— Otóż to właśnie — zawołał Andrzej — list podobny i ja otrzymałem, tylko, że mój był podpisany przez lorda Wilmora, używającego pseudonimu Sindbada marynarza.
— Którego pan nie znasz prawdopodobnie tak samo, jak ja księdza Bussoni?
— Widziałem go raz jeden. Oto jego list:
I Andrzej podał luceńczykowi list tej treści:
„Jesteś ubogi. Przyszłość twa zdaje się być beznadziejna. Jeżeli chcesz mieć imię, być wolnym i bogatym, — siadaj do powozu, który czekać na ciebie będzie na drodze pomiędzy Nizzą, a Villefranche i jedź przez Turyn, Chambery i Pont de Beauvoisin do Paryża; tam zamelduj się hrabiemu Monte Christo, w domu Nr. 30, przy Polach Elizejskich, dnia 26 maja, o godzinie 7-ej wieczorem i zapytaj się go o swego ojca. Jesteś synem Bartłomieja, margrabiego Cavalcanti i margrabianki Olivji Corsinari, jak o tem będziesz miał możność przekonania się z papierów, które ci doręczy margrabia, twój ojciec. Żyć będziesz w świecie paryskim, mając zapewniony dochód 60.000 liwrów rocznie. Na koszta podróży załączam przekaz na 5,000 liwrów, na dom bankowy Ferrea w Nizzy, prócz tego przesyłam list polecający do hrabiego Monte Christo. Sindbad marynarz“.
— Wszystko to jest bardzo piękne — powiedział luceńczyk, po przeczytaniu listu — jednej rzeczy pojąć nie mogę! Kto tutaj jest oszukiwany?
— W każdym razie żaden z nas — cynicznie wyjaśnił kwestję Andrzej — lecz w takim razie musimy razem i zgodnie odgrywać nasze role.
— Doskonale! Przekonasz się, że godnym jestem wspólnikiem twoim! A więc:
— Drogi ojczeć Jakżeż ja za tobą tęskniłem!
— Synu! Chodź jeszcze raz w moje objęcia!
W tej chwili do salonu wszedł hrabia i zastał ich w uścisku.
— Cóż, panie margrabio? — zagadnął na ten widok Monte Christo — zdaje się, iż syn przypadł ci do serca?
— O, panie hrabio! Omdlewam ze szczęścia.
— Nie dowierzam wprost myśli, że odnalazłem nakoniec mego drogiego ojca.
— Szczęśliwy ojcze!... — Szczęśliwy synu!... zawołał hrabia.
— Jedna tylko rzecz mnie zasmuca, — rzekł luceńczyk — ta mianowicie, że tak prędko będę musiał opuścić Paryż!
— Ach, drogi panie Cavalcanti! — odpowiedział Monte Christo — zanim odjedziesz, pozwolisz, bym ci przedstawił paru moich przyjaciół?
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
— Ale jeszcze inną mam do ciebie sprawę. Syn twój zwierzył mi się, że jego kasa w nienajlepszym jest stanie.
— A cóż ja na to mu poradzę?
— Powinieneś dać mu, jak możesz najwięcej.
— Ja?...
— Tak, Pan!... powiedział Monte Christo, stając pomiędzy luceńczykiem, a Andrzejem.
— Weź to, — rzekł następnie do Andrzeja, podając temu ostatniemu całą pakę biletów bankowych — oto jest odpowiedź twego ojca, na twoją prośbę o pieniądze.
— Czy to na rachunek mych dochodów? — zapytał skrupulatny Andrzej.
— Nie. Na koszta instalacji jedynie.
— O najdroższy ojcze!
— Bądź że pan cicho! — stłumił wybuch nie w porę Monte Christo — widzisz przecie, że ojciec twój nie życzy sobie, byś mu składał podziękowania.
— Pojmuję jego delikatność i umiem ją ocenić — rzekł Andrzej, chowając asygnaty do pugilaresu.
— No, a teraz — powiedział Monte Christo, zmieniając ton nieco — możecie już odejść.
— Kiedy będzie mi dana sposobność ujrzenia znów pana hrabiego? — układnie zapytał Andrzej.
— W sobotę. Tak, w sobotę proszę obydwóch panów do siebie. Będę miał w dniu tym, w pałacu, przy ulicy Fontaine Nr. 28, w Auteuil, parę osób na obiedzie, pomiędzy innymi — i pańskiego bankiera, barona Danglarsa.
— Jak mam się ubrać? — zapytał pokornie luceńczyk.
— Strój galowy: mundur, pantalony białe, krótkie, wszystkie ordery i krzyże na piersi.
— A ja? — zapytał z kolei Andrzej.
— Ubiór jak najskromniejszy. Spodnie czarne, lakierowane pantofle, kamizelka biała, frak czarny, lub też ciemno granatowy. Chustka na szyi śnieżno biała, z długimi końcami. Im mniej pan okażesz pretensji w ubiorze, tem korzystniejsze sprawisz wrażenie. Jeżeli będzisz kupował konie, poradź się jakiego anglika, jeżeli faeton, zasięgnij rady mego Baptysty.
— O której godzinie mamy się stawić?
— O wpół do siódmej.
— Dobrze, będziemy służyli — odrzekł luceńczyk, sięgając ręką po kapelusz.
Obaj panowie Cavalcanti pożegnali hrabiego i wyszli.
Hrabia zbliżył się do okna i widział, jak szli przez ulicę, prowadząc się pod rękę.
— O!... nędznicy! Jaka szkoda, że istotnie nie jest to ojciec z synem...
A po krótkiej chwili ponurego zamyślenia powiedział sam do siebie.
— Pójdę do Morrelów. W ożywczym zdroju ich pogodnego życia obmyć się z tej ohydy!


ROZDZIAŁ III.
PLAC PRZY OGRODZIE.

Zechcą nam czytelnicy darować, że ich powiedziemy raz jeszcze na plac, przylegający do ogrodów pałacu pana de Villeforta, gdzie spotkamy się ponownie z osobami już nam dawniej znajomemi.
W dniu tym Maksymiljan pierwszy stawił się na umówionem miejscu.
Poprzez kraty żelazne wpatrywał się w głąb ogrodu, w oczekiwaniu, czy nie usłyszy szelestu jedwabnej sukni, czy nie ujrzy ukochanej?
Pożądany i oczekiwany szmer dał się słyszeć, lecz zamiast Walentyny, ujrzał dwie osoby z cienia się wyłaniające.
Odwiedziny pani Danglars i Eugenji były przyczyną tego opóźnienia. Młoda dziewica przeto, by nie zrobić zawodu ukochanemu, zaprosiła pannę Danglars do ogrodu, chcąc tym sposobem dać znać Maksymiljanowi, że opóźnienie zdarzyło się nie z jej winy.
Młodzieniec to zrozumiał i doznał ulgi w sercu.
Walentyna przechadzała się nieprzerwanie na odległość głosu, tak iż Maksymiljan mógł ją nietylko słyszeć ale i widzieć, zaś za każdym razem, gdy mijała kratę, rzucała spojrzenie, którego jej towarzyszka dostrzec nie mogła, mające mówić młodzieńcowi: „Przyjacielu, bądź cierpliwy, widzisz przecież, że nie moja w tem wina!“
Maksymiljan uspokoił się też zupełnie i z zachwytem przyglądał się Walentynie, dopatrując się różnic pomiędzy blondynką, o melancholijnem oku i postaci smukłej jak topola, a brunetką o oku dumnem i postaci wyniosłej Junony.
Po półgodzinnej przechadzce, panienki oddaliły się. Maksymiljan domyślił się, iż jest to zapowiedź końca wizyty pani Danglars. W rzeczy samej, Walentyna wkrótce przyszła sama.
Postępowała zwolna, z obawy, aby jakieś ciekawe spojrzenie nie zechciało śledzić jej powtórnego wyjścia do ogrodu. Zamiast zbliżyć się do kraty, usiadła naprzód na ławce i bez przesady, smutnemi oczyma spoglądać zaczęła na drzewa, klomby i kwiaty.
Po dłuższej chwili dopiero podbiegła ku kracie.
— Witam cię, Walentyno! — odezwał się głos tęskny zza kraty.
— I ja cię witam, Maksymiljanie, pozwoliłam na siebie czekać, widziałeś jednak przyczynę.
— Tak, poznałem pannę Danglars; nie myślałem, abyś była w tak bliskich stosunkach z tą młodą osobą?
— A któż ci powiedział, że ja z panną Danglars w bliskich jestem stosunkach?
— Nikt. Tak mi się jednak zdawało. Wyglądałyście jak dwie rozmiłowane w sobie przyjaciółki, opowiadające sobie swe pensjonarskie tajemnice.
— Zgadłeś nawet. Bo istotnie były to zwierzenia. Panna Danglars użalała się, iż rodzice zmuszają ją do wyjścia za mąż, za pana de Morcefa; ja znów mówiłam jej, iż związek z panem d‘Epinay uważam za nieszczęście.
— Droga Walentyno!
— Otóż widzisz, mój przyjacielu, gdy mówiłam o człowieku, którego kochać nie mogę, myślałam o tym, którego miłuję!
— Jesteś nieskończenie dobrą. Masz przytem w sobie to, czego panna Danglars nigdy mieć nie będzie, to jest niewypowiedzialny wdzięk niewieści, który jest tem dla kobiety, czem jest woń dla kwiatu, a słodycz dla owocu.
— Maksymiljanie!... patrzysz na mnie okiem miłości.
— O, nie! przysięgam ci, Walentyno. Porównywałem was przed chwilą! I, na honor, oddając całą sprawiedliwość piękności panny Danglars — czułem jednocześnie, iż jest niemożliwością, aby się znalazł mężczyzna, któryby ją pokochał.
— A wiesz dlaczego, Maksymiljanie, tak ci się wydało? Bo ja wraz z nią byłam i moja obecność uczyniła cię niesprawiedliwym.
— Powiedz mi jedno, Walentyno. Czy panna Danglars dlatego ma wstręt do małżeństwa z vice-hrabią de Morcef, że kocha innego?
— Nikogo nie kocha. Zwierzyła mi się, że wogóle ma nieprzezwyciężony wstręt do małżeństwa, że pragnęłaby zdobyć dla siebie byt niezależny. Marzy o tem jedynie, ażeby zostać artystką, jak jej przyjaciółka, panna Luiza d‘Armilly.
— Widzisz, Walentyno, nie dla ciebie to przyjaciółka! Ale dlaczego się oglądasz? Czy chcesz się już oddalić?
— Tak jest, niestety, Maksymiljanie — odpowiedziała smutnie panienka, — uciekać muszę, jestem w tym domu, jak w więzieniu. W dodatku macocha moja zawiadomiła mnie, iż ma udzielić mi pewnej wiadomości i prosiła, bym jak najprędzej przyszła do niej. Mówiła, iż od wieści tej zależeć ma część mego majątku. Boże mój!... niechby zabrali cały, bo dzięki spadkowi po matce i bez tego jestem dość bogata, byleby tylko zechcieli zostawić mnie w spokoju. Wszakże ty, Morrelu, kochać mnie będziesz choćbym była prawie ubogą.
— Walentyno! A cóż mnie to obchodzić może, czy jesteś bogatą, czy biedną? Bylebyś tylko była moją! Bylebyśmy tylko razem przejść mogli przez życie! Cóż to jednak być może za wiadomość? Czy nie będzie dotyczyć ona czasem twego projektowanego zamążpójścia?
— Nie przypuszczam.
— Posłuchaj mnie, Walentyno! i pamiętaj, że dopóki żyję, stać będę zawsze przy tobie. Zaś małżeństwo twe przyszło mi na myśl z tej przyczyny, iż pan Morcef powiadomił mnie, iż wkrótce spodziewany jest powrót do kraju pana Franciszka D‘Epinay.
Walentyna zbladła.
— Boże broń, by pani de Villefort tę właśnie wiadomość zakomunikować mi miała! Nie sadzę jednak. Macocha bowiem, aczkolwiek otwarcie nie sprzeciwia się związkowi temu, nie widzi go chętnie.
— Walentyno, gdyby tak być miało, zdaje mi się, iż byłbym zdolny panią Villefort pokochać!
— Nie bądź tak łatwym w swych sympatjach, Maksymiljanie — ze smutkiem powiedziała Walentyna.
— Jeżeli jednak jest przeciwną projektowanemu związkowi, to może łatwiej zgodziłaby się na inny?
— Nie łudź się tem, Maksymiljanie. Pani de Villefort nie ma nic przeciwko panu d‘Epinay, ona jest przeciwna wogóle małżeństwu.
— Jakto jest przeciwna małżeństwu. Jeżeliby tak było, dlaczegóż sama wyszła za mąż?
— Gdy przed rokiem powiadomiłam ją o mej chęci wstąpienia do klasztoru — projekt ten przyjęła z radością. Dla ojca mego wszystko, co mnie dotyczy, jest zawsze obojętne. Jeden dziadek powstrzymał mnie od wykonania tego zamiaru.
Gdybyś widział, jakiem on okiem spojrzał na mnie, gdym go powiadomiła o swym zamiarze! ile w tym wzroku było wyrzutu, ile rozpaczy w tych łzach, które po twarzy płynąć zaczęły! Widok ten targał boleśnie mem sercem. Z krzykiem rzuciłam mu się do nóg, wołając: „przebacz, przebacz mi, dziadku! Niech się stanie co chce ze mną, lecz ja ciebie nigdy nie opuszczę!“
Na ten mój głos, starzec wzniół oczy ku niebu, widocznie Bogu dziękując. Maksymiljanie! ja bardzo wiele znieść jestem zdolna, bo ten wzrok ukochanego dziadka zapłacił mi zgóry za wszystko, co w przyszłości spotkać mnie może.
— Droga Walentyno! jesteś aniołem żyjącym na ziemi! Powiedz mi jednak, co pani de Villefort miećby w tem mogła, byś ty wogóle za mąż nie poszła?
— Czyż nie słyszałeś, Maksymiljanie, co przed chwilą mówiłam, że po matce jestem bardzo bogata, gdyż odziedziczyłam po niej 50,000 liwrów rocznego dochodu. Dziadek mój i babka, margrabiostwo de Saint Meran, pozostawią mi drugie tyle, a i dziadek mój, Noirtier, ma ochotę uczynienia mnie swą spadkobierczynią. Wszystko to sprawia, że Edwardek, aczkolwiek jest moim bratem, będzie ubogim w przyszłości, ponieważ pani de Villefort żadnego osobistego majątku nigdy nie posiadała. Zaś pani de Villefort do szaleństwa ubóstwia to swoje jedyne dziecię. Otóż gdybym ja wstąpiła do klasztoru, cały mój majątek spadłby z konieczności na jej syna.
— Jakież to szkaradne! Cóż to za chciwość okropna!
— Weź jednak, Maksymiljanie, to pod uwagę, że jej chciwość jest bezinteresowna, że majątku tego pragnie nie dla siebie, lecz dla syna. To, co ty za grzech uważasz, jest raczej przejawem krańcowej miłości macierzyńskiej — nieomal cnotą.
— Czy ty, Walentyno, nie mogłabyś w takim razie ofiarować bratu części swego majątku?
— Nie wiem, czy prawnie jest to możliwe? Nie jestem przecież jeszcze pełnoletnia. Nie wiem przytem, jakby to przyjęła pani de Villefort, która wiecznie swą bezinteresowność ma na ustach...
— Walentyno!... miłość ma dla ciebie jest mą świętością, ukrywam ją zazdrośnie przed całym światem na dnie serca mego. Nikt na świecie, nawet siostra moja, nie domyśla się jak wielkie uczucie gości w mojem sercu. Jesteśmy jednak niezaradni, życia nieświadomi... Czybyś nie pozwoliła, abym ja, rady poszukując, zwierzył się ze wszystkiem jednemu z przyjaciół moich?
Walentyna zadrżała.
— Mówić komuś o naszej miłości? O Maksymiljanie, co ty powiedziałeś!? I któż jest tym przyjacielem?
— Człowiek niezwykły! Człowiek, który zdaje się mieć w ręku przyszłość! Człowiek, który swe olbrzymie bogactwa zdaje się mieć na to jedynie, by siać dobro.
— Maksymiljanie, w takim razie niech ja poznam tego człowieka, by mi powiedział, czy za wszystkie me cierpienia będę kiedyś nagrodzoną trwałą i wielką miłością, czy stanie się ona moim udziałem?
— Droga przyjaciółko, człowiek ten jest ci już znany. Ten sam, który ocalił życie twojej macosze i jej synowi.
— Hrabia de Monte Christo?
— Tak jest.
— W takim razie nie może być on nigdy moim przyjacielem! Za bardzo jest on na to uprzejmy dla mej macochy.
— Co mówisz, Walentyno? Hrabia miałby być przyjacielem twej macochy? Moje serce aż tak bardzo omylićby się miało? Jestem przekonany, Walentyno, żeś w błędzie!
— Ach, Maksymiljanie! Nie wiesz, chyba, że w domu naszym rządzi teraz już nie Edwardek, ale hrabia. Pani de Villefort jest całkowicie pod jego urokiem, zachwyca się nim, podziwia go; uwielbia w nim zbiór wszystkich wiadomości ludzkich. A i ojciec mój go podziwia, mówiąc, że jeszcze nigdy w życiu nie widział, aby jeden człowiek łączył w sobie obok najwznioślejszych myśli, tyle daru wymowy. Nawet Edward, który ze wszystkich szydzi i wyśmiewa wszystkich, przepada za nim, aczkolwiek go się boi.
— Jeżeli tak jest, droga Walentyno, jak mówisz, to wkrótce odczujesz skutki jego obecności. We Włoszech spotkał Alberta de Morcef, jakby tylko po to, aby go wkrótce wyzwolić z rąk bandytów. Poznał panią Danglars — i natychmiast ofiarował jej królewski podarunek. Macocha twoja i twój brat przejeżdżają około jego pałacu, no i jego niewolnik wyrywa ich z rąk nieuniknionej śmierci!
Człowiek ten najwidoczniej posiada nad wypadkami władzę, jest zdolny kierować nimi.
Jego uśmiech — czaruje. Zobaczysz, Walentyno... jeżeli kiedykolwiek uśmiechnie się on do ciebie.
— Ja, mój Maksymiljanie, nie zwróciłam na siebie nawet jego uwagi. Więcej powiem nawet: gdy mnie ujrzy — odwraca oczy. Nie ma więc on tego jasnowidzącego wzroku, jaki mu przypisujesz. Gdyby go bowiem miał, gdyby był przytem tak niewypowiedzianie, jak go przedstawiasz, szlachetnym, poznałby jak jestem nieszczęśliwą, a wtedy możeby wsparł mnie swym wpływem.
Mówisz, Maksymiljanie, że on cię kocha?... Skądże wiesz o tem? Mężczyźni wdzięcznie zazwyczaj do oficerów się uśmiechają, pomiatają zazwyczaj kobietami, które płaczą.
Kto przeto może wiedzieć, czy — zauważywszy, iż stara się on widocznie o względy pani de Villefort, a zapewne i mego ojca — nie zechce mnie prześladować?
— Przebacz mi jednak — zakończyła przemowę Walentyna, widząc jak wielkie wrażenie sprawiły słowa jej na Morrelu — że wyrażam się źle o człowieku, którego ty poważasz.
— Nie mówmy o tem więcej — odpowiedział Morrel z westchnieniem.
— Niestety, mój przyjacielu, widzę, iż wyrządziłam ci wielką przykrość. Bardzobym pragnęła, ażeby zdanie me o tym przyjacielu twym okazało się mylne. Powiedz mi jednak, co ten hrabia Monte Christo uczynił dla ciebie?
— Przyznam ci się, Walentyno, że pytanie to w kłopot mnie wprowadza. Uczucie moje dla niego jest bezwiedne i nieświadome, instynktowne. Cóż dla mnie uczyniło słońce? Nic! Ogrzewa mnie. Czy róża uczyniła co dla mnie? Nic! A jednak napawam się jej wonią...
Przyjaźń dla hrabiego jest niezrozumiała, na niczem nie oparta. Jak również jego przyjaźń dla mnie. — Śmiać się będziesz ze mnie, Walentyno, ale od czasu, jak poznałem tego człowieka, zdaje mi się, i wierzę w to głęboko, że wszystko dobre, które mnie teraz spotyka, w nim ma swoje źródło. — Posłuchaj, w sobotę naprzykład zaprosił mnie do siebie na obiad. Niema w tem nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę stosunki, jakie nas łączą, wkrótce jednak dowiaduję się, że twój ojciec wraz z macochą są również zaproszeni. Dzięki hrabiemu Monte Christo poznam ich. „Jest to przypadkowy zbieg okoliczności tylko“, powiesz może... ja jednak widzę w tem coś jakby nadprzyrodzonego, co wielką we mnie budzi ufność i zdaje mi się, że hrabia ułożył to spotkanie z całą świadomością, iż mieć to może dla mnie następstwa korzystne. Czasami wydaje mi się, iż odgadł moją miłość, i że się nią cieszy.
— Mój najlepszy przyjacielu — odpowiedziała Walentyna — wierzaj mi, iż zaproszenia te — to prosty przypadek jedynie. Mój ojciec, zresztą, który nigdzie nie bywa, już był postanowił nie przyjąć zaproszenia, lecz decyzję tę zmieniła pani de Villefort, która wprost pała chęcią bliższego zapoznania się z tym nababem. To też po raz pierwszy, jak się znamy, głos twój nie znalazł w mojem sercu echa, zdanie twoje — nie jest mojem zdaniem. I jeżeli nie masz żadnych innych argumentów na poparcie twierdzenia twego...
— Mam jeszcze jeden — odezwał się Maksymiljan, po chwili wahania. — Lecz przyznać muszę i zgóry cię uprzedzić, że wydać ci się on może bardzo nieuzasadnionym, bardzo niedorzecznym.
— Tem gorzej — rzekła z uśmiechem Walentyna — lecz wyjaw-że mi nakoniec ten swój argument.
— Spojrzyj pomiędzy te zarośla. Czy widzisz tego rumaka, na którym przyjechałem?
— Wspaniałe zwierzę!
— Jest to koń, wierzaj mi, bardzo wielkiej wartości, a co za tem idzie — i jego cena jest odpowiednio wielka. Mój zaś majątek jest bardzo skromny, przytem ja sam mam być dosyć rozsądnym, jak powiadają, człowiekiem, nie mógłbym więc nigdy pozwolić sobie na podobny zbytek, jak posiadanie takiej wartości konia. A jednak on jest moim. Zaś jakim się to stało sposobem? — zaraz ci opowiem. Otóż pewnego dnia, w Tattersalu ujrzałem raz przepysznego konia, tego właśnie. Nazywał się Medeach. Pytam o cenę, odpowiadają mi, że 45,000 franków. Domyślasz się, że suma ta w oczach mych wszystkie zalety tego konia przyćmiła w zupełności.
Odszedłem, z rozżalonem sercem, zwłaszcza że koń tak na mnie spoglądał, takie stroił karesy, tak harcował, że mi ciężko przyszło się z nim rozstać.
Tego samego wieczoru przyszło do mnie paru przyjaciół moich z Chateau Renaud i Debrayem na czele. Po chwili rozmowy, zasiedli do pokera; ja sam nie grywam nigdy, bo nie jestem natyle bogaty, ażebym mógł tracić, ani też do tego stopnia ubogi, bym pragnął wygrywać. Że jednak działo się to w moim domu i ja musiałem zasiąść do gry.
Gdy zabawa w całej już była pełni, jak wicher wpada do mego domu hrabia Monte Christo, najzupełniej niespodziewanie i również zasiada do stołu. I co powiesz?... ja, który o grze nie mam pojęcia, około północy byłem w posiadaniu 50,000 franków. Przegranym okazał się hrabia. W tym stanie rzeczy goście moi opuścili mnie. Nie mogłem w domu usiedzieć, nająłem fiakra i kazałem zawieźć się do Tattersaalu, który na szczęście okazał się jeszcze otwarty ze względu na jakiś konny karuzel. Wpadam do stajni i ze drżeniem serca widzę, że mój Medeah stoi w swym boksie. Porywam siodło, zarzucam na szyję rumaka uzdę, rzucam na stół 50,000 franków, nie żądając reszty, i ku ogólnemu zdumieniu opuszczam galopem stajnię! Całą resztę nocy spędziłem na ścieżkach Pól Elizejskich.
I co powiesz? W oknach pokoju hrabiego przez całą noc widziałem światło, a nawet... miałem wrażenie, że jego cień widziałem za firankami.
Gotów jestem przysiąc, iż hrabia dowiedział się, jak bardzo pragnąłbym posiadać tego konia, i umyślnie przegrał do mnie taką olbrzymią masę pieniędzy.
— Mój drogi Maksymiljanie, ty nie będziesz zdolny trwale mnie kochać, bo zbyt wielkim jesteś na to fantastą. Człowiek, który tak wszystko poetyzuje, nie będzie mógł poprzestać na jednostajnem jak moje uczuciu... Ach Boże!... Słyszysz? — wołają mnie.
I Walentyna uciekła, jak spłoszony ptak.


ROZDZIAŁ IV.
NOIRTIER.

W czasie rozmowy, jaką podaliśmy w poprzednim rozdziale, po odjeździe państwa Danglars z córką, w domu prokuratora zaszły następujące okoliczności:
Państwo Villefort udali się do pana Noirtier. Walentyna wtedy, jak wiemy, bawiła w ogrodzie.
Po przywitaniu się z ojcem, pan de Villefort rozkazał wyjść z pokoju słudze, który od lat kilkudziesięciu pozostawał u niego i oboje zasiedli przy starcu.
Pan Noirtier siedział w wielkim fotelu na kółkach, w którym zwykle spędzał dzień cały.
Jak trup — nieruchomy, żywem i przenikliwem okiem spogladał na swoje dzieci, których ceremonjalny ukłon zapowiadał jakieś urzędowe, nieoczekiwane zamiary.
Wzrok i słuch pozostały mu jeszcze, jak dwie iskry z całej ludzkiej materji, w trzech czwartych częściach należącej już do grobu; jeden tylko z tych dwóch powstałych zmysłów przenikał w zewnętrzne życie, to jest wzrok, podobny do odległego światełka, które w nocy obwieszcza zbłąkanemu podróżnikowi w pustyni, że tam żyje jeszcze istota wśród obszarów milczenia i ciemności.
W czarnem oku starego Noirtiera, ocienionem brwią czarną, gdy reszta włosów długich, na ramiona spadających, pobielała, zebrały się: wszelka energja, siła i rozum, ożywiające niegdyś duszę i ciało, kosztem, jak to zwykle bywa u człowieka, reszty jego organów.
Brakowało poruszenia ręki, dźwięku głosu i ruchu ciała, a jednak ten wzrok potężny zastępował wszystko.
Starzec wzrokiem tym rozkazywał i wzrokiem dziękował; był to prawdziwy trup z żyjącemi oczyma. Nic okropniejszego nad widok jego twarzy marmurowej, na której błyszczały w oczach iskry gniewu, lub radości.
Tylko trzy osoby rozumiały ten nadprzyrodzony język nieszczęsnego paralityka: de Villefort, Walentyna i stary sługa, o którym wspominaliśmy już powyżej.
Że zaś de Villefort bardzo rzadko widywał ojca, bo wtedy jedynie, gdy był do tego okolicznościami zmuszony, całe szczęście starca ogniskowało się przeto w jego wnuczce; Walentyna, dodać należy, dzięki swej miłości, poświęceniu i cierpliwości, potrafiła dojść do zrozumienia i odgadnięcia we wzroku tym wszystkich myśli swego dziadka.
Na tę rzekomą mowę, a raczej na tę mowę niemą, odpowiadała całym głosem, całą postawą, całą swoją duszą, tak dalece, że niejednokrotnie pomiędzy temi dwoma istotami toczyły się długie i ożywione rozmowy, pełne myśli i zwierzeń.
Stary sługa, od lat dwudziestu pięciu w usługach Noirtiera pozostający, rozumiał również wzrok swego pana doskonale.
Lecz i Villefort, jakeśmy to już powiedzieli, znał niemą mowę swego ojca doskonale, to też pozwolił, by Walentyna oddaliła się do ogrodu, a staremu słudze wyjść rozkazał; gdy to się już stało, usiadł po prawej stronie ojca, gdy pani de Villefort zajęła miejsce po drugiej, i rzekł:
— Niech cię to, panie, nie dziwi, że Walentyna nie przyszła wraz z nami, jak również i to, że sługę twego oddaliłem, rozmowa jednak, jaką mam zamiar zawiązać, jest tego rodzaju, iż musi się odbyć bez świadków. Zaś przybyliśmy do ciebie, bo pragniemy ci wyjawić nasz zamiar.
Twarz Noirtiera pozostała nieruchoma, bez wyrazu.
— Zamiar nasz — ciągnął dalej pan prokurator królewski tonem zimnym, nie dopuszczającym wprost, zdawałoby się, najmniejszego oporu — nie wątpimy, iż znajdzie uznanie w oczach pana.
Wzrok starca bez najmniejszej zmiany martwy pozostał. Wyczekiwał na słowa bardzo ważkie.
— Postanowiliśmy wydać za mąż Walentynę — wyraził nakoniec de Villefort myśl swoją.
Nieruchoma postać, na wieść tę — ożyła jakby, rozbłysło oko, aczkolwiek ciało całe pozostawało bez ruchu.
— Małżeństwo to zostanie zawarte za trzy miesiące — uzupełnił de Villefort.
Wzrok starca bez zmiany nic nie wyrażał.
Wtedy pani de Villefort, przerywając mowę mężowi, dodała z pośpiechem:
— Myśleliśmy, że wiadomość ta zainteresuje pana, gdyż zdawało się nam zawsze, że Walentyna cieszy się twą miłością przed innymi. Pozostaje nam przeto wymienić jeszcze nazwisko człowieka, który jej został przeznaczony. Jest to partja tak dobra, że o lepszej nawet marzyć trudno. Człowiek ten jest bogaty, piękne ma nazwisko, przyczem pod względem moralnym jest nieskazitelny. Jego nazwisko jest zresztą zapewne panu znane, przyszłym mężem naszej Walentyny jest pan Franciszek de Quesel, baron d‘Epinay.
Villefort, w czasie całej tej mowy swej żony, nie spuszczał oka ze starca ani na chwilę.
Gdy pani de Villefort wymówiła nazwisko Franciszka, oko Noirtiera, które syn znał i rozumiał doskonale, nagle zadrgało i rzuciło błyskawicę.
Prokurator królewski, jako znający dawne stosunki zażyłości politycznej pomiędzy ojcem swym i ojcem Franciszka, pochwycił ten płomień odrazu, zrozumiał wzruszenie, udał jednak, iż nic nie zauważył, a prowadząc dalej mowę swej żony, odezwał się:
— Panie, pojmujesz zapewne, jak bardzo ważną jest rzeczą w tej chwili ustalenie pozycji Walentyny, która zresztą wkrótce ukończy dziewiętnaście lat życia. Otóż w tej właśnie sprawie przybyliśmy do pana i zgóry jesteśmy przekonani, że przyszły mąż Walentyny zgodziłby się jak najchętniej na to, ażebyś zamieszkał wraz z nimi. Tym sposobem zamiast jednego, panie, dziecka, miałbyś dwoje.
Blask wzroku Noirtiera przybrał barwę krwawą.
Jakieś straszne najwidoczniej uczucie obudziło się w duszy starca: gniew i boleść na jego twarz wystąpiły, a chociaż uczucia te nie mogły wybuchnąć, objawiły się jednakże bardzo dobitnie w posiniałych i drżących ustach.
Villefort, widząc to, spokojnie otworzył okno, mówiąc:
— W pokoju twym, panie, jest bardzo duszno i gorąco, co ci szkodzić musi niewątpliwie.
Poczem wrócił na swe miejsce, lecz już nie usiadł.
— Związek ten — dodała pani de Villefort — jest w zupełności zgodny z wolą pana d‘Epinay i jego rodziny. Rodzina jego, zresztą, jest bardzo nieliczna i składa się ze stryja i ciotki jedynie. Matka jego zmarła w chwili, gdy on na świat przyszedł, zaś jego ojciec został zamordowany w 1815 roku. Franciszek miał wtedy dwa lata zaledwie. Pan d‘Epinay jest absolutnie przeto niezależny.
— Morderstwo to do dziś otacza mgła tajemnicy — dał wyjaśnienie prokurator — tak, że jego sprawcy pozostali nieznani. Są tylko poszlaki pewne, które obciążają niektóre do dziś jeszcze żyjące osoby.
Noirtier, po usłyszeniu słów tych, skrzywił usta jakby do uśmiechu.
— Prawdziwi winowajcy — ciągnął dalej de Villefort — to jest ci, którzy napewno wiedzą dobrze, kto zbrodnię tę popełnił? — byliby bardzo szczęśliwi, gdyby być mogli na naszem teraz miejscu, by ofiarowaniem swej córki panu d‘Epinay, usunąć cienie podejrzeń.
Noirtier z widocznem natężeniem przybrał wyraz spokoju na twarzy.
— Rozumiem!... — odpowiedział wzrokiem synowi.
A we wzroku tym malowały się aż nazbyt wyraźnie: wzgarda głęboka, oburzenie i gniew.
Villefort na to nieme wyrażenie uczuć odpowiedział wzruszeniem ramion jedynie, dając żonie znak do odejścia.
— Zechciej przyjąć, panie — powiedziała pani de Villefort powstając — wyrazy naszego uszanowania. Może pozwolić raczysz, by mój mały Edwardek przyszedł, ażeby miał możność ucałowania twych rąk?
Wszyscy domownicy, bliżsi starca, wiedzieli, iż twierdzenie wyrażał on przymknięciem oczu, zaś przeczenie — przymykaniem i otwieraniem powiek; gdy pragnął czegoś, wyrażał to podniesieniem wzroku w górę.
Gdy chciał, by Walentyna przyszła do niego — zamykał prawe oko.
Gdy wołał starego sługi — zamykał lewe.
Na zapytanie pani de Villefort, — odpowiedział parokrotnie i bardzo szybkiem przymknięciem powiek.
Pani Villefort na widok ten — przygryzła usta.
— Może przysłać panu Walentynę? — zapytała.
— Dobrze — powiedział starzec żywem przymknięciem powiek.
Państwo de Villefort pożegnali starca i wyszli, wydając służącemu rozkaz, by ten przywołał Walentynę.
Nie upłynęło pięciu minut nawet, a Walentyna była już u dziadka, cała zarumieniona jeszcze wzruszeniem.
Jedno spojrzenie starca dało jej świadomość, że ten bardzo cierpi i ma jej wiele do powiedzenia.
— Co się tu stato? — zawołała — dziadku mój drogi!... Czy cię kto rozgniewał?
— Tak — odpowiedział starzec przymknięciem oczu.
— Może się na mnie gniewasz? — zawołała Walentyna zdziwiona.
Starzec ten sam znak powtórzył.
— Cóż ja takiego zrobiłam, dziaduniu?
Starzec nie dał odpowiedzi.
— Nie byłam nawet u ciebie dzisiaj jeszcze! Musiano ci więc coś o mnie powiedzieć.
— Tak jest — odpowiedział żywo wzrokiem.
— Cóż takiego okropnego powiedzieć o mnie mogli? Lecz przysięgam ci, dziadku ukochany... Aaa! państwo de Villefort tutaj byli?
— Tak jest.
— Więc to oni o mnie powiedzieli coś takiego, że się na mnie gniewasz? Cóżby to być mogło?... Czy pozwolisz, dziadku, abym się ich o to zapytała, a potem wytłumaczyła się przed tobą.
— Nie — odpowiedział wzrok.
— Przestraszasz mnie, dziaduniu! Cóż oni takiego powiedzieć mogli?
I zaczęła się namyślać.
— Już wiem, o co ci idzie! — rzekła nakoniec cichym głosem, do starca się zbliżając, — powiedzieli ci o mojem małżeństwie, prawda?
— Tak jest — odpowiedział gniewny wzrok.
— Teraz już rozumiem. Wyrzucasz mi moje milczenie. Ależ ja o projekcie tym sama bardzo niedawno się dowiedziałam i tylko wypadkowo. Państwo de Villefort nic wyraźnego nie powiedzieli mi zresztą, więc nie uważałam za potrzebne mówić ci o tem. Jeżeli zbłądziłam, przebacz mi, przebacz, dziadku drogi.
Wzrok, w jedno miejsce zwrócony, zdawał się mówić:
— Nietylko samo milczenie twoje sprawiło mi ból.
— Cóż tedy innego? — zapytała panienka — myślałeś może, że ja cię opuszczę, że po wyjściu za mąż o tobie zapomnę?!
— Nie.
— Powiedzieli ci więc, że pan d‘Epinay się zgodził, byś wraz z nami mieszkał?
— Tak jest.
— O cóż więc się gniewasz?
Oczy starca złagodniały, tkliwą wyrażając miłość.
— Rozumiem — rzekła wzruszonym głosem Walentyna — masz żal do mnie, bo mnie kochasz?
Starzec dał znak potwierdzenia.
— Lękasz się o moje szczęście?
— Tak jest.
— Nie lubisz pana Franciszka?
Trzykrotnie przymknięcie powiek powiedziało, że nie.
— I to cię martwi, dziadusiu?
— Tak.
— Słuchaj więc — zawołała Walentyna, klękając przy dziadku i obejmując go za szyję — ja również cierpię, bo i ja pana d‘Epinay nie kocham.
Błysk radości zajaśniał w oczach starca.
— Przypominasz sobie, dziaduniu, jak bardzo rozgniewałeś się na mnie, gdym chciała wstąpić do klasztoru?
Łza zrosiła wyschłe powieki starca.
— Otóż dla uniknięcia tego związku właśnie powzięłam tę myśl rozpaczliwą.
Z piersi Noirtiera wydarło się westchnienie.
— Więc związek ten jest dla ciebie tak bardzo przykry? O!... mój dobry Boże! Gdybyśmy to mogli zniszczyć ten projekt!... Ale ty jesteś bezsilny, aczkolwiek twój umysł jest pełen męskiej siły, a twoja wola jest niezłomną!
W oczach Noirtiera zabłysły ogniki złośliwości, zacisnęły się usta. Wszystko to mówiło najwyraźniej:
— Mylisz się, dziecię moje, mogę ja jeszcze wiele dla ciebie zrobić.
— Więcbyś mógł może mnie uratować, dziaduniu?! — zakrzyknęła Walentyna.
— Tak jest — powiedział zamknięciem powiek Noirtier, a następnie wzniósł oczy w górę, na znak, że czegoś żąda.
— Czego chcesz, mój ojcze?
Walentyna przez chwilę namyślała się, a gdy po każdem wyrażonem przypuszczeniu starzec stale odpowiadał: nie, — powiedziała nakoniec:
— Weźmy się do innych środków, gdy zwykłe nie wystarczają.
I zaczęła wymawiać w porządku alfabetycznym litery; gdy doszła do „N“, — starzec przymknął oczy.
— Więc chcesz jakiejś rzeczy, której nazwa od litery N się zaczyna... cóż tedy z tem N?... Spróbujmy: na, ne, ni, no...
Starzec znów przymknął oczy.
— A więc No?
— Tak.
Walentyna wzięła do ręki słownik, następnie położyła go na kolanach starca, otworzyła w miejscu właściwem, wreszcie palcem wskazującym zaczęła posuwać po słowach, na „no“ się rozpoczynających.
Gdy paluszek panienki doszedł do wyrazu „notarjusz“, Noirtier przymknął oczy.
— Notarjusza tedy żądasz, drogi dziaduniu?
— Tak jest.
— Czy mam natychmiast posłać po niego?
— Tak.
— Czy mam o fakcie tym zawiadomić ojca mego?
— Tak.
— A więc posyłam po notarjusza, a także zawiadomię o tem ojca. Niczego więcej nie żądasz ode mnie?
— Nie.
Walentyna pobiegła do dzwonka, a gdy służący się zjawił, dała mu zlecenie, ażeby poprosił pana lub panią, do pana Noirtier.
— Czy jesteś ze mnie kontent? — rzekła następnie do swego dziadka panienka — prawda, że jestem domyślna?... Odgadnąć myśl twoją — nie tak łatwo było przecież!
We drzwiach ukazał się pan de Villefort.
— Czego pan żądasz ode mnie? — zapytał.
— Ojcze — dała odpowiedź Walentyna — dziadunio zażądał notarjusza.
De Villefort ze zdziwieniem spojrzał na starca.
— Tak jest — odpowiedział Noirtier całą potęgą swego wzroku, która wskazywała, iż przy pomocy Walentyny i starego sługi czuje się dość silny, ażeby zwycięsko stoczyć walkę.
— Żądasz pan notarjusza? — powtórzył de Villefort — na cóż to jest ci on potrzebny?
Wzrok paralityka trwał w swej nieruchomości, jakby wyrażał:
— Wola moja jest niezłomna.
— Widzę, że pan masz zamiar wyrządzić nam jakąś krzywdę.
— Ponieważ pan mój — odezwał się wtedy stary sługa, ze zwykłym sobie uporem — domaga się notarjusza, więc po niego idę.
Stary sługa tylko w panu Noirtier uznawał swego pana.
— Tak jest, żądam notarjusza — mówił bez zmiany nieruchomy wzrok starca.
— A więc niechże ten notarjusz przyjdzie — powiedział pan de Villefort — śmieszna to jednak będzie scena.
— Mniejsza o to — rzekł stary sługa — moją rzeczą jest spełnić rozkaz mego pana, a wszystko inne nic mnie nie obchodzi.
I ze słowy temi wyszedł z pokoju.


ROZDZIAŁ V.
TESTAMENT.

Gdy służący się oddalił, Noirtier spojrzał na Walentynę z wyrazem zadowolenia.
Wnuczka pojęła ten wzrok, a i Villefort zrozumiał go również, bo zmarszczył czoło i brwi.
Usiadł z całą powagą i pozorną obojętnością, przyczem dał Walentynie znak, aby nie wychodziła z pokoju.
Nie upłynęła godzina, a stary sługa powrócił, prowadząc notarjusza.
— Jesteś pan powołany przez pana Noirtier, który tutaj oto siedzi — rzekł de Villefort po zwykłych przywitaniach.
— Ogólny paraliż odjął mu głos i władzę we wszystkich członkach tak dalece, że nawet my, najbliżsi mu, jesteśmy zaledwie zdolni do pochwycenia niewyraźnego wątku jego myśli.
Noirtier wezwał wtedy wzrokiem Walentynę, wzrokiem tak surowym i rozkazującym, że przestraszona panienka natychmiast zabrała głos.
— Ja wszystko rozumiem jak najdokładniej, czego tylko dziadek mój wyraźnie pragnie — powiedziała.
— Tak jest — uzupełnił zeznanie to stary sługa — ja już o tem wspominałem w drodze panu notarjuszowi.
— Niech mi państwo darują — odezwał się notarjusz, zwracając się do Villeforta i do Walentyny, — jest to jednak wypadek, w którym urzędnik państwowy nie może postąpić nierozważnie, bez narażenia się na odpowiedzialność.
Dla prawomocności aktu jest niezbędne to przedewszystkiem, by notarjusz miał pewność bezwzględną, iż wiernie oddaje myśli tego, który wolę swą mu dyktuje. W niniejszym wypadku, gdy klijent nie mówi, nie mogę być pewien tego, jestem więc zdania, że działalność ma tutaj, jako urzędnika — nie byłaby legalna, a więc — byłaby bezużyteczna.
I po słowach tych notarjusz chciał się oddalić.
Lekki uśmiech triumfu zjawił się wtedy na ustach prokuratora królewskiego. Noirtier zaś spojrzał na Walentynę z takim wyrazem boleści, że ta bez chwili namysłu zastąpiła drogę notarjuszowi.
— Panie, nic łatwiejszego, jak zrozumieć język, którym ja z mym dziadkiem się porozumiewam, po kilku chwilach będziesz pan w stanie rozumieć wszystko, tak zupełnie, jak ja rozumiem. Powiedz czego potrzeba, abyś pan powziął przekonanie, iż czynisz zadość swym obowiązkom?
— Pani — odpowiedział notarjusz — dla ważności aktu jest niezbędne to przedewszystkiem, bym z całą pewnością wiedział, czego kto żąda, lub co odrzuca. Można robić testament, będąc chorym na ciele, byle umysł był zdrowy.
— Jeżeli tak, to z dwóch znaków poweźmiesz pan przekonanie i pewność, że mój dziadek jest w całej pełni umysłowych władz. Dziadek mój jest pozbawiony głosu, jest i bezwładny również, a jednak jest zdolny do ujawniania myśli w sposób zupełnie jasny, oczywisty, mianowicie: gdy chce coś potwierdzić — zamyka oczy, parokrotnem zaś mrugnięciem — wyraża przeczenie.
Oto masz pan cały klucz zupełnie jasny i prosty, przy pomocy którego możesz poznać myśli i żądania pana Noirtier, mego dziadka. Zechciej tylko spróbować.
Wzrok starca pełnem czułości spojrzeniem obrzucił Walentynę, był przytem do tego stopnia wymowny, że go notarjusz zrozumiał.
— Czy pan potwierdzasz słowa swej wnuczki? — zapytał notarjusz.
Noirtier przymknął oczy i po chwili dopiero je otworzył.
— Czy to pan kazałeś mnie zawezwać?
— Tak.
— Dla zrobienia testamentu?
— Tak.
— I nie pozwalasz mi pan oddalić się, dopóki testamentu nie napiszę?
Paralityk mrugnął żywo i parokrotnie oczami.
— Czy uspokoiłeś swe sumienie, czy pozyskałeś pewność, panie, że pan Noirtier jest w pełni władz umysłowych i że jasno wyraża swe myśli? — zapytała Walentyna.
Zanim notarjusz zdołał dać odpowiedź, de Villefort odprowadził go na stronę.
— Czy sądzisz pan, że człowiek pozbawiony władz fizycznych, może zachować w wystarczającym stopniu władze umysłowe?
— To do mnie nie należy — odpowiedział notarjusz — mnie obchodzi to jedynie, czy mogę lub nie, poznać myśli testatora, by mieć możność zadość uczynienia jego woli.
— Sądzę, iż pan przekonałeś się, że jest to rzeczą w tym wypadku niepodobną? — rzekł z naciskiem de Villefort.
Walentyna i starzec słyszeli tę rozmowę.
Noirtier spojrzał wtedy na swą wnuczkę wzrokiem wyjątkowo silnym i uporczywym, jakby domagał się, ażeby słowom powyższym zaprzeczyła.
— Niech to pana nie niepokoi. — Odezwała się wtedy Walentyna — aczkolwiek trudnem się wydaje odgadnąć myśli mego dziadka, upewniam, że każdą wątpliwość rozjaśnić potrafię. Od lat sześciu już znajduję się przy dziadku i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, bym nie mogła odgadnąć jego myśli.
— Spróbujmy więc — odezwał się notarjusz.
— Czy pan przyjmujesz swą wnuczkę za tłumaczkę? — zapytał Noirtiera.
Paralityk dał znak twierdzenia.
— Czegóż pan tedy żądasz ode mnie? I jakiego rodzaju akt ma być przeze mnie sporządzony?
Wtedy Walentyna zaczęła wymieniać kolejno litery alfabetu. Gdy doszła do „T“ — Noirtier przymknął oczy.
— Rozumiem — odezwał się notariusz — ten pan pragnie rzeczy, której nazwa od litery „T“ się rozpoczyna.
— Niech pan poczeka chwilę jeszcze — rzekła Walentyna i zwracając się do dziadka, mówić zaczęła: ta... te...
Starzec znów przymknął powieki.
Wtedy Walentyna wzięła słownik w oczach notarjusza, pilnie dającego baczenie, otworzyła go na stronicach, na których znajdowały się słowa, na „te“ się rozpoczynające i zaczęła z góry na dół prowadzić po nich palcem.
Oczy Noirtiera zatrzymały palec ten przy słowie: testament.
— Zdaje się nie ulegać wątpliwości — zawołał zdumiony notarjusz — że pan Noirtier żąda testamentu.
— Tak jest — przyznał starzec, zwykłym swym sposobem.
— No, wie pan — zwrócił się notarjusz do Vilelforta, — że jest to rzecz istotnie zdumiewająca.
— W rzeczy samej — odpowiedział prokurator królewski — a sam testament będzie rzeczą jeszcze bardziej zadziwiającą, tem bardziej, że, jak mi się zdaje, trudno będzie układać cały jego tekst, wyraz po wyrazie, przy pomocy słownika, no i przy pomocy mej córki, która — jako najbardziej zainteresowana w tym testamencie — bardzo dogodną będzie zapewne tłumaczką ciemnej woli pana Noirtiera.
— Nie, nie, nie! — oczami wyraził paralityk.
— Jakto — rzekł Villefort — czy Walentyna nie jest zainteresowana w tym testamencie?
— Nie.
Notarjusz uszczęśliwiony i zachwycony całą sprawą, już sobie układał w myśli, jak to opowiadać będzie szczegóły tego zajmującego wypadku.
— Panie — powiedział do Villeforta — to, co z początku uważałem za niepodobne, teraz wydaje mi się rzeczą najłatwiejszą. Testament ten będzie poprostu testamentem mistycznym, przez prawo przewidzianym, a więc ważnym bezwarunkowo, o ile zostanie on w obecności siedmiu świadków odczytany i przez testatora w ich obecności poświadczony, wreszcie w ich obecności przez notarjusza zamknięty. Kodeks przewidział wypadki podobne i przyjął pewne stare formuły, jedne i te same zawsze. Co się zaś tyczy szczegółów, to tych dostarczy nam przecież stan interesów testatora, a zapewne i pan, panie prokuratorze królewski, który sprawy te znać musisz dobrze, niewątpliwie.
By jednak akt podobny był ważny i był bez zarzutu, musi być w najdrobniejszych szczegółach jak najprawniej zrobiony. To też, wbrew potrzebie nawet, do pomocy zawezwę jednego z kolegów, by ten był obecny przy dyktowaniu.
— Czy jesteś pan zadowolony? — zwrócił się następnie z zapytaniem tem notarjusz do starca.
— Tak jest — odpwiedział Noirtier, przymknięciem oka, promieniejący i szczęśliwy, że go zrozumiano.
— Ciekawe, co on takiego postanowił? — zapytał się w duchu de Villefort.
Następnie pan prokurator królewski wydał rozkaz służbie, by ta poprosiła panią domu o przybycie.
W kwadrans potem wszyscy zgromadzili się już w pokoju paralityka, a w chwilę potem przybył i drugi notariusz.
W kilku słowach obaj urzędnicy porozumieli się ze sobą, w wyniku czego odczytano panu Noirtier zwykłą formułę testamentów, a gdy to się już stało, pierwszy notariusz zwrócił się do niego z deklaracją:
— Jest zapewne panu wiadome, że testament robi się zawsze na czyjąś korzyść?
— Tak jest — odpowiedział Noirtier przymknięciem oka.
— Czy jesteś pan zdolny do podania nam sumy swych kapitałów?
— Tak.
— Majątek pański, w takim razie, sięga zapewne sumy 300,000 franków?
Wzrok starca pozostał nieruchomy.
— A więc przewyższa te sumę?
— Tak.
— Czy posiadasz pan 400,000 franków?
Martwota oczu starca była odpowiedzią.
— A więc pół miljona?... 600,000 franków... 700,000... 800,000... 900,000...
Noirtier przymknął oczy.
— Posiadasz pan więc 900,000 franków?
— Tak.
— Wszystko w papierach?
— Tak.
— Czy papiery te posiadasz pan przy sobie?
Starzec rzucił okiem pełnem wyrazu na starego sługę, wtedy ten wyjął z biurka i postawił na stoliku obok pana małą szkatułkę.
— Pozwolisz pan, byśmy szkatułkę tę otworzyli? — zapytał notariusz.
— Pozwalam — wyraził wzrok Noirtiera.
Szkatułką otworzono wtedy i znaleziono w niej rentę na sumę 910,000 franków.
— Wszystko jest w porządku — powiedział drugi notarjusz — nie ulega wątpliwości, że pan ten rozporządza pełnią władz umysłowych.
Notarjusz pierwszy to stwierdzenie przyjął z miną pełną zadowolenia, a następnie zwrócił się do paralityka:
— Masz pan tedy, jak o tem przekonaliśmy się już, przeszło dziewięć kroć sto tysięcy franków, co ci daje około 45,000 franków rocznego dochodu.
— Tak — odpowiedział okiem starzec.
— Komu pragniesz zapisać ten majątek?
— O, ta strona sprawy podlegać nie może żadnym wątpliwościom — odezwała się pani de Villefort — pan Noirtier kocha córkę mego męża, tu obecną Walentynę jedynie: ona pielęgnuje go od lat sześciu, potrafiła troskliwością swą pozyskać uczucia swego dziadka, zasłużyła więc sobie na jego wdzięczność; słuszną jest więc rzeczą, by ona właśnie otrzymała zapłatę za swe poświęcenie.
Wzrok starca zapłonął ogniem czerwonym, co ujawniło, iż poznał się na fałszu słów przez panią de Villefort wypowiedzianych.
— Czy pannie Walentynie de Villefort zapisujesz pan swe kapitały? — zapytał notarjusz, zgóry pewien, iż otrzyma odpowiedź potwierdzającą i że pozostanie mu już tylko tę wolę testatora wyrazić w testamencie w formie prawnej.
Walentyna tymczasem, gdy usłyszała niegodziwe słowa wypowiedziane przez macochę, odeszła w głąb pokoju i zaczęła cicho płakać. Starzec patrzył na nią przez chwilę z wyrazem najgłębszej miłości, a następnie, po zwróceniu spojrzenia na notarjusza, mrugnął szybko powiekami.
— Nie? — zawołał wtedy ze zdumieniem notarjusz — więc nie pannie Walentynie zostawić pragniesz swój majątek?
Noirtier wzrokiem wolę swą potwierdził.
— Czy tylko pan się nie mylisz, czy dobrze wyrażasz spojrzeniem myśl swoją? — mówił notariusz coraz bardziej zdziwiony. — Zechciej raz jeszcze wyrazić twe żądania. Więc nie wnuczka twa ma być twą spadkobierczynią? Czy tak?
— Tak — wyraził wzrok starca.
Walentyna radośnie podniosła wtedy w górę swą ciemną główkę, szczęśliwa, że za swą miłość nie otrzyma zapłaty.
Noirtier spoglądał na nią z wyrazem bezmiernej czułości, tak, iż Walentyna głosem wesela pełnym zawołała:
— O mój najdroższy dziaduniu! Widzę, że wydziedziczasz mnie, aby mi serce swe zachować?
— Tak, tak... powiedziały wyraźnie i z ogromną siłą oczy starca.
— Dzięki ci za to, zawołała dzieweczka, przypadając do rąk swego dziadka.
Ta niespodziewana decyzja obudziła jednak natychmiast radosne nadzieje w duszy pani de Villefort. Zbliżyła się więc do starca z zapytaniem:
— A więc prawdopodobnie swemu małemu wnuczkowi, Edwardkowi, zapisać zechcesz, panie, swój majątek?
Mruganie wyjątkowo szybkie, ujawniło przeczenie. Było ono do tego stopnia gwałtowne, że aż wzgardliwe.
— Więc i swemu wnuczkowi nie chcesz zostawić swego majątku?... Więc może synowi? — zapytał notarjusz.
— Nie — było odpowiedzią starca.
Obaj rejenci ze zdumieniem spojrzeli na siebie; na twarzach państwa de Villefort uwydatniły się znów inne uczucia, na jednej widniał wstyd, na drugiej złość bezsilna.
Wzrok starca przebiegł szybko po wszystkich obecnych, aż w końcu zatrzymał się na Walentynie, przyczem jego spojrzenie spoczęło z uporczywością na jej ręce.
— Moja ręka?... z niepewnością powiedziała Walentyna wtedy — czego chcesz od mej ręki, dziaduniu?
Oko starca, bez zmiany, wpijało się wprost w prawą rękę Walentyny.
— Co to znaczy? — Czegóż chcieć może pan Noirtier, od ręki swej wnuczki? — ze zdumieniem zawołali wszyscy.
— Widzicie, panowie, że to wszystko było próżnym trudem. Mój ojciec, niestety, ma umysł bardzo osłabiony, jest niepoczytalny — odezwał się prokurator królewski.
— Rozumiem już! — zawołała w tej samej chwili Walentyna. — Dziadkowi chodzi o moją rękę, t.j. o moje małżeństwo! Czy tak, dziadziuniu?
— Tak, tak, tak... powtórzył znak potwierdzenia paralityk, rzucając za każdym razem błyskawice spojrzeń.
— Pan nie życzysz sobie, by twa wnuczka wyszła zamąż? — zapytał notarjusz.
— Tak.
— Ależ to niedorzeczność — zawołał de Villefort.
— Zechce pan darować — zaprzeczył rejent — wszystko to jest najzupełniej jasne i bardzo logiczne, ja zaś przywołany zostałem tutaj na to, by stwierdzić wolę testatora.
— Ty nie chcesz, dziaduniu, bym poszła za pana Franciszka d‘Epinay? — zapytała Walentyna.
— Tak.
— I dlatego wydziedziczasz pan swą wnuczkę, że zawrzeć zamierza związek ten wbrew twej woli? — zapytał notarjusz.
— Tak — przyznał wzrok Noirtiera.
— Gdyby nie ten związek, to byłaby twą spadkobierczynią?
— Tak.
Gdy padło to „tak“, wyrażone wzrokiem, powszechne i głębokie zapanowało milczenie.
Rejenci zaczęli się naradzać.
Walentyna ze złożonymi jak do modlitwy rękoma patrzyła na dziadka z wyrazem bezmiernej wdzięczności, Villefort przygryzł wargi, z jednej twarzy pani de Villefort promieniała radość, jakiej ukryć nie mogła.
— Bez względu na to wszystko — odezwał się prokurator królewski — ja jeden mam prawo decydować o losie mej córki. Zaś mojem życzeniem jest, by poślubiła ona pana Franciszka d‘Epinay, to też poślubi go ona niezawodnie.
Walentyna, gdy usłyszała te słowa, padła na krzesło zalana łzami.
— Co pan uczynić zamierzasz ze swym majątkiem — zapytał notariusz, zwracając się do starca — na wypadek, jeżeli panna de Villefort zaślubi pana d‘Epinaya?
Oczy Noirtiera pozostały nieruchome.
— Zapiszesz go rodzinie?
— Nie.
— A więc na ubogich?
— Tak.
— Czuję się jednak w obowiązku poinformować pana, iż prawo nie pozwala na wydziedziczenie całkowite syna. Zapiszesz przeto tylko część majątku na ubogich?
Oczy starca pozostały nieruchome.
— Cały więc majątek pragniesz zapisać na ubogich?
— Tak.
— Lecz w takim razie testament będzie łatwy do zwalenia.
— Nie.
— Mój ojciec zna mnie dobrze — powiedział wtedy de Villefort — i wie, że jego wola świętą pozostanie dla mnie. Wie on ponadto, iż, jako prokurator królewski, nie mogę występować przeciwko ubogim.
Wzrok Noirtiera zabłysnął wyrazem triumfu.
— Do rozporządzeń mego ojca mieszać się nie będę — dodał jeszcze pan de Villefort — niech jego majątek idzie na szpitale. Na jego kaprysy wszelako nie myślę zwracać uwagi i postąpię tak, jak mi sumienie nakazuje.
Po wypowiedzeniu słów tych, pan prokurator królewski opuścił wraz z żoną pokój swego ojca, pozostawiając ojcu swobodę decyzji.
W godzinę potem testament był już napisany, następnie przez świadków poświadczony i złożony u notarjusza Deschamsa.


ROZDZIAŁ VI.
TELEGRAF.

Gdy państwo de Villefort wrócili do swych apartamentów, służba zawiadomiła ich, iż przed chwilą właśnie przybył hrabia Monte Christo z wizytą i że oczekuje w salonie.
Pani de Villefort, czując się bardzo wzruszoną, nie chciała wyjść odrazu do gościa i udała się na chwilę do swej sypialni, natomiast prokurator królewski, ufając w swe siły, poszedł natychmiast do przybyłego.
Aczkolwiek był panem swych wzruszeń i umiał układać swą twarz zależnie od okoliczności, nie zdołał jednak w tak krótkim czasie rozpędzić chmur ze swego czoła: to też hrabia dostrzegł je odrazu, od pierwszego spojrzenia.
— Co panu jest, panie de Villefort? — zapytał Monte Christo, po ceremonjalnem powitaniu — przybyłem może w nieodpowiedniej chwili, może pan referował właśnie jakieś doniosłego znaczenia oskarżenie?
Villfort złożył usta do uśmiechu.
— Nie, panie hrabio, w całem zdarzeniu, które przed chwilą w mym domu się rozegrało, ja jeden pono jestem ofiarą, ja to przegram sprawę, co jest tem przykrzejsze, iż prosty upór, a nawet poprostu głupstwo, wyrok na mnie wydało.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Monte Christo z zainteresowaniem — czyżby istotnie miało spotkać pana jakieś nieszczęście?
— Nie warto nawet mówić — odpowiedział de Villefort ze spokojem, w którym jednak gorycz przebijała — fakt drobny. Poprostu — niewielka strata pieniędzy.
— Jeżeli tak, to istotnie, strata materjalna musi być dla człowieka tego pokroju co pan, bez znaczenia — odpowiedział Monte Christo. Cóż to znaczy — strata pieniędzy, dla pana, który posiadasz tak znaczny majątek i umysł nietylko głębin pełen, ale i tak wzniosły!?
— To też nie strata pieniędzy mnie poruszyła — dał de Villefort wyjaśnienie — aczkolwiek, bądź co bądź, 900.000 franków jest to suma nie do pogardzenia, więcej mnie boli natomiast niesprawiedliwość, czy fatalność, bo nie wiem nawet, jak nazwać tę potęgę, która mi ciosy wymierza, rani i obraca wniwecz me nadzieje, jak w tym wypadku — wpłynąć chce na przyszłość mej córki. W istocie rzeczy jednak, jest to przedewszystkiem kaprys zdziecinniałego starca.
— Więc to pan Noirtier jest sprawcą tego smutku!... Ależ, o ile mnie pamięć nie myli, mówił mi pan przecież, iż jest on tknięty paraliżem?
— Tak, zapewne, nie porusza się, mówić nawet nie może, lecz mimo to myśli, ma swą wolę i — aczkolwiek w zupełności bezwładny — działa. Przed chwilą właśnie wróciłem od niego, dyktuje on teraz notarjuszowi swój testament.
— Jakto?... Przemówił więc chyba?...
— Wcale nie, co nie przeszkadza, że wyraża swą wolę.
— Jakim więc dziać się to może sposobem?
— Mój ojciec wyraża swe myśli za pośrednictwem oczu, które żyć nie przestały i jest zdolny temi oczami — zabijać nawet.
— Mój przyjacielu — odezwała się pani de Villefort, wchodząc do salonu — zdaje mi się, że na to zło zbyt wielkiemi patrzysz oczyma.
— Pozwoli się pani powitać — przemówił hrabia z głębokim ukłonem.
Pani de Villefort odkłoniła się gościowi z wdzięcznym uśmiechem.
— Niezwykłe rzeczy opowiada mi tutaj mąż pani — zagaił rozmowę Monte Christo — czy jednak niema sposobu, ażeby testator zmienił swe decyzje?
— Byłoby to bardzo, o ile mi się zdaje, trudne — odpowiedziała pani de Villefort — od mego męża jednak zależy, ażeby testament ten, jego córkę wydziedziczający, okazał się dla niej korzystny w ostatecznych swych skutkach.
Hrabia widząc, iż rozmowa małżonków przybierać zaczyna charakter poufny, cofnął się dyskretnie, zwracając natomiast swą uwagę, pozornie przynajmniej, na zachowanie się Edwardka, który właśnie był zajęty wylewaniem atramentu do żłobka, z którego piły ptaki.
— Moja droga — odpowiedział de Villefort — śmiało powiedzieć mogę, iż zawsze ojca mojego szanowałem, zwłaszcza, że do wrodzonego uczucia synowskiego dołączało się jeszcze przekonanie o jego wyższości umysłowej. Dziś jednak nie mogę się już korzyć przed umysłowością sparaliżowanego starca, który przez pamięć nienawiści, jaka żywił dla ojca, prześladuje teraz nawet jego syna. To też ja, bez względu na cios pieniężny, woli mej nie zmienię i niechaj świat osądzi, przy kim jest słuszność? Córka moja musi pójść i pójdzie za Franciszka barona d‘Epinay, ponieważ według mego zdania, związek ten jest dobry i zaszczytny.
— A dlaczegóż to — zagadnął hrabia, na którego prokurator królewski bezustannie zwracał uwagę — dlaczegóż to pan Noirtier, jak państwo mówicie, wydziedzicza pannę Walentynę? Czyżby dlatego jedynie, że ma zaślubić pana barona d‘Epinay?
— Tylko dlatego, to jest jedyna przyczyna jego decyzji — odrzekł de Villefort, wzruszając ramionami.
— Jest to rzecz zadziwiająca — dodała pani de Villefort — ciekawe byłoby dowiedzieć się, dlaczego pan d‘Epinay tak dalece nie podoba się ojcu mego męża?
— Jest to istotnie rzecz bardzo dziwna — zrobił uwagę hrabia — znam przecież wcale dobrze pana d‘Epinay i nicbym nie miał mu do zarzucenia. Wszak jest on synem generała de Quesnel, któremu Karol X nadał tytuł barona d‘Epinay?
— Ten sam — powiedział de Villevort — bardzo przyzwoity i bezwzględnie prawy młodzieniec.
— Może nienawiść ma podkład polityczny? — zrobił uwagę hrabia.
— Jest to bardzo możliwe — przyznał de Villefort — ojciec mój i ojciec pana d‘Epinay żyli w czasach bardzo burzliwych.
— Ojciec pański był, o ile mi się zdaje, bonapartystą?
— Ojciec mój był przedewszystkiem Jakobinem i to jednym z najbardziej zagorzałych — odpowiedział de Villefort z uniesieniem — mundur senatora, jakim Napoleon okrył ramiona mego ojca, zmienił tylko zewnętrznie jego postać, ale nie zmienił jego serca. Mój ojciec nie był zwolennikiem cesarza, lecz przeciwnikiem Burbonów przedewszystkiem.
— A więc zgadłem — rzekł Monte Christo — panowie Noirtier i d‘Epinay byli nieprzyjaciółmi na polu politycznem. Pan generał d‘Epinay, aczkolwiek służył Napoleonowi, w głębi duszy zachował miłość dla Burbonów, gdy z panem Noirtier było wprost przeciwnie. Oto więc mamy jądro nienawiści. Generał d‘Epinay został, o ile pamiętam, zamordowany, po wyjściu z klubu Bonapartystów, dokąd go wciągnięto, w nadziei pozyskania w nim stronnika?... Czy tak?
Villefort spojrzał na hrabiego zmieszany i prawie przerażony.
— Może się mylę? — zapytał Monte Christo z najniewinniejszą miną...
— Bynajmniej — odpowiedziała pani de Villefort — wszystko to, co do słowa, jest prawdą. I właśnie w pragnieniu, by nienawiść załagodzić, mąż mój powziął ideję połączenia związkiem małżeńskim dwóch wrogich politycznie domów.
— Myśl zaprawdę wzniosła, pełna ludzkości! — powiedział Monte Christo — której świat winien przyklasnąć, bo w rzeczy samej jakby to pięknie było ujrzeć połączonych: pannę de Villefort, z panem baronem d‘Epinay! Albo inaczej mówiąc: pannę Noirtier, jako panią de Quesel!
De Villefort zadrżał i spojrzał badawczo na Monte Christa, jakby chciał z głębin jego duszy wydobyć jego myśl istotną.
Hrabia przybrał jednak wyraz twarzy jak najbardziej niewinny, tak, że pan prokurator królewski, mimo badawczości swego spojrzenia, nie zdołał przejrzeć go do głębi.
— Aczkolwiek jest to dużym dla Walentyny ciosem, — ciągnął dalej de Villefort — że traci ona spadek po swym dziadku, nie przypuszczam, by małżeństwo zamierzone miało nie dojść z tego powodu do skutku. Nie sądzę, by pan d‘Epinay był zdolny do cofnięcia swego słowa z przyczyn materjalnych, zwłaszcza, że moja córka i bez tego jest dość bogata po swej matce. Ten ostatni majątek bezustannie wzrasta pod baczną opieką państwa de Saint Meran.
— Państwo de S. Meran — uzupełniła słowa męża pani de Villefort — wkrótce przyjadą zapewne do Paryża; Walentyna spodziewa się ich przyjazdu za miesiąc.
— Zdaje mi się — rzekł Monte Christo, po chwili dłuższego milczenia — zdaje mi się, że pan Noirtier, wydziedziczając pannę Walentynę za to, iż ta ma poślubić młodzieńca, którego ojca nienawidził, nie ma najmniejszego powodu pozbawiać dziedzictwa również i kochanego Edwardka?
— Nieprawdaż, panie? — zawołała pani de Villefort — nieprawdaż, iż byłoby to już wprost niewiarogodną niegodziwością?! Biedny Edwardek!... Czyż nie jest on również jak Walentyna, wnukiem pana Noirtier? A jednak gdyby Walentyna nie miała poślubić pana Franciszka, byłby on jej zapisał cały swój majątek.
Hrabia nic nie mówił, cały się w słuch zamieniając.
— Przestańmy — przerwał żonie prokurator królewski — przestańmy, panie hrabio, mówić o tych kłopotach familijnych. A ponieważ ja przyrzekłem panu d‘Epinay rentę, od powyższej, dziś dla Walentyny straconej sumy, to będzie on ją miał, chociażbym miał się sam wyzuć ze wszystkiego.
— A możeby lepiej było — rzuciła szybko pani de Villefort, pochłonięta jedną tylko myślą — ażeby pana d‘Epinay zawiadomić o wszystkiem natychmiast i z decyzjami wstrzymać się aż do nadejścia jego odpowiedzi?
— Nie — odpowiedział de Villefort — nie mogę narażać na to mej córki. Jeżeli małżeństwo nie dochodzi do skutku, wszystko jedno z jakich przyczyn, wypadek taki jest zawsze nader niekorzystny dla opinji młodej panienki. W dodatku, dawne pogłoski, które właśnie małżeństwem tem przytłumić chciałem, odżyłyby na nowo. Są to zresztą obawy najzupełniej płonne. Pan Franciszek d‘Epinay jest, w co wierzę głęboko, człowiekiem bezwzględnie prawym, to też dla przyczyn materjalnych nie cofnie się z pewnością. W przeciwnym razie postąpiłby sobie jak zwykły karjerowicz.
— Przychylam się w zupełności do tego zdania — powiedział hrabia, nie spuszczając z de Villeforta wzroku. — Pan baron d‘Epinay ma już niezadługo powrócić do kraju, jak mi mówiono. Zaproszę go wtedy do siebie i otwarcie się z nim w tej sprawie rozmówię, zaznaczając, iż zerwanie związku z przyczyn niezależnych rzuciłoby nań światło bardzo niekorzystne. Chętnie zaprosiłbym do siebie i więcej osób, godnych pozycji i rodu de Villefortów.
Prokurator królewski, po usłyszeniu słów tych, powstał uradowany, lica jego żony natomiast powlokły się bladością.
— Jestem panu, panie hrabio, szczerze za jego dobre chęci wdzięczny i jego pomoc z radością przyjmuję. Prosiłbym jedynie do czasu o dyskrecję. Świat jest złośliwy bardzo...
— Panie de Villefort — odpowiedział hrabia — jakkolwiek świat w swych opinjach bardzo rzadko bywa sprawiedliwy, w tym wypadku napewno po pańskiej stanie stronie.
Po wymówieniu słów tych, Monte Christo powstał, zabierając się do odejścia.
— Już nas opuszczasz, hrabio? — odezwała się pani domu.
— Jestem do tego zmuszony sprawami memi, pani. Pozwoliłem sobie odwiedzić państwa, ażeby im przypomnieć obietnicę, iż zechcecie przybyć do mnie w sobotę.
— Sądzisz pan, iż moglibyśmy zapomnieć o tem?
— Jesteś pani zbyt łaskawa dla mnie, pan Villefort ma tyle pracy wszelako...
— Mąż mój dał już panu słowo, a jak pan widzisz, dla dotrzymania słowa swego jest on zdolny do złożenia ofiar jak najdalej idących.
— Towarzystwo, przez pana zaproszone zebrać się ma w pałacu pańskim przy polach Elizejskich się znajdującym, nieprawdaż?
— O nie, — odpowiedział Monte Christo — państwo najwidoczniej zapomnieli, że ich prosiłem o przybycie do mej rezydencji letniej.
— Gdzież to? — zapewne gdzieś niedaleko od Paryża?
— O, tuż pod miastem, w Auteuil.
— Więc pan masz pałac letni w Auteuil! zawołał de Villefort, z dziwnym odcieniem głosu. — A przy jakiej ulicy?
— Ulica Fontaine Nr. 28.
— Ależ to pałacyk państwa de St. Meran!
— Czyż tak? — odpowiedział Monte Christo, z doskonale udanem zdziwieniem w głosie — nic o tem nie wiedziałem, sprawą kupna bowiem zajmował się mój intendent.
— Prawda, panie — odezwała się pani de Villefort — że to bardzo ładny pałacyk?
— Tak mi się zdaje przynajmniej.
— Otóż wiedz, iż mąż mój przez jakiś dziwny upór nie chciał tam nigdy zamieszkać.
— Nie lubię Auteuil — powiedział prokurator królewski z chmurą w głosie, aczkolwiek starał się przybrać obojętny wyraz twarzy.
— To jednak nie pozbawi mnie szczęścia ujrzenia państwa u siebie? — zapytał Monte Christo.
— Bądź spokojny o to, panie hrabio, i wiedz, że gdy raz dam słowo, to już go zawsze dotrzymam.
— A więc dziękuję, a teraz pozwolicie się państwo pożegnać.
— I dokąd to, jeżeli zapytać się wolno, dąży pan z takim pośpiechem? — rzuciła pytanie pani de Villefort.
— Zaprawdę pani — odpowiedział Monte Christo — nie wiem, czy będzie właściwe powiedzieć pani: dokąd idę?
— Eh! wszystko jedno. Powiedz pan.
— Nie widziałem jeszcze nigdy powietrznego telegrafu, więc postanowiłem sobie raz zobaczyć to cudo.
— Zobaczyć telegraf? — ze szczerem zdziwieniem zawołała pani de Villefort.
— Tak jest, telegraf. Pewnego razu, w czasie jednej z mych podróży, na dalekiem wzgórzu ujrzałem czarne ramiona podnoszące się w górę, to znów łamiące się w kształt jakby jakiegoś potwornego gadu. Następnie ruchom skrzydeł takich przyglądałem się niejednokrotnie i zawsze z uczuciem ni to wzruszenia, ni to lęku. Miałem wrażenie zawsze, patrząc na te niesamowite znaki w przestrzeni się poruszające i jakby z jakąś nienawiścią, a mrożącą przytem dokładnością, powietrze przecinające — że nie są one przenoszeniem myśli człowieczej, lecz wolą jakiejś wszechmocnej istoty, w ten sposób wypowiadającej się. Myślałem zawsze, że to jakieś gnomy, jakieś bogi światła czy ciemności są czynnikami, wprawiającymi w ruch te czarne, na tle niebios skrzydła. Rzeczywistość rozwiała jednak te ułudy; dowiedziałem się mianowicie, że sprężyną każdego telegrafu jest skromny urzędniczyna, który za tysiąc dwieście franków rocznej płacy, przez całe dnie jest zniewalany do bezustannego patrzenia: nie w niebo, lecz w każdym razie w górę, by dojrzeć znaki dawane mu przez korespondenta, o cztery, pięć mil oddalonego. Wówczas rozbudziła się we mnie nieposkromiona niczem chęć poznania całego mechanizmu.
— By rzecz zbadać jak najdokładniej, udasz się pan zapewne do ministerstwa poczt i telegrafów?
— O nie... pani. Chcę zachować wszystkie me złudzenia, chcę zobaczyć telegraf na otwartem polu i zobaczyć się tam z poczciwcem, skamieniałym przy pracy.
— Jesteś pan, hrabio, niezwykłym, naprawdę, magnatem — oryginałem — powiedział z uśmiechem de Villefort.
— Ha! cóż poradzić na to, gdy takim właśnie na świat przyszedłem! Nie wiem tylko, jaką linję mam wybrać?
— Hiszpańską, naturalnie, w obecnej chwili ona właśnie w największym znajduje się ruchu — rzekła pani de Villefort — lecz jeżeli pan chce nas już porzucić koniecznie dla tego tam telegrafu, to niechże się pan spieszy, bo za dwie godziny będzie już ciemno i nic pan nie zobaczy. Linja Bajońska jest więc najbardziej odpowiednia dla pana, ponieważ jest od nas najbliższa. A więc do Chatillon niech się pan wieźć każe, do wieży Monthlery.
— Bardzo pani dziękuję za tę informację. W sobotę pozwolę sobie opowiedzieć państwu me wrażenia.
Wychodząc, hrabia spotkał się we drzwiach z dwoma notarjuszami, którzy wydziedziczyli Walentynę i wychodzili uradowani, że im się udało spisać ten akt, przynoszący niewątpliwie zaszczyt ich przenikliwości.



ROZDZIAŁ VII.
SPOSÓB USTRZEŻENIA BRZOSKWIŃ OD MYSZY.

Hrabia Monte Christo nie tego samego popołudnia jednak lecz nazajutrz dopiero wieźć się kazał na drogę wiodącą do Orleanu.
Minąwszy wioskę Linosę, nie zatrzymał się przy telegrafie, który właśnie, gdy hrabia przejeżdżał, rozwijał działanie długich swych ramion, lecz uczynił to dopiero dalej, na ulicy Monthlery, już poza wioską nieomal. Gdy wysiadł z powozu, zaczął się wspinać na dość stromy pagórek, wąską ścieżyną, aż go w wędrówce tej wstrzymał płot, okryty cały pnączami i biało-różowemi kwiatami.
Monte Christo szukać zaczął wtedy furtki, którą znalazł nakoniec. Małe drewniane wrota, na łozowych zawiasach, zamknięte były kołkiem i sznurkiem, do drzwi przywiązanym.
Niewiele czasu spotrzebował hrabia, by poznać ten mechanizm, to też bardzo szybko dał sobie radę z otworzeniem drzwi i wszedł do ogródka, mającego do pięciu metrów długości i tyleż szerokości. Kresem „ogrodu” tego była stara wieża, cała pokryta bluszczem i okolona zewsząd gwoździkami i lewkonjami.
Widząc tę sędziwą staruszkę, otoczoną kwiatami, rzekłbyś, iż jest to dobra babunia, która przystanęła w bezruchu, by opowiadać wnuczętom bajki.
Ogródek przerzynała wąska ścieżyna, w kształcie ósemki.
Roześmiana, wesoła, radością życia tchnąca bogini Flora nie miała nigdy zapewne tylu drobnych kwiatuszków, ile ich posiadał ten maleńki ogródek.
Żadnego listka przy tem nie plamił nawet najdrobniejszy ślad muszki, do tego stopnia było wszystko odkurzone.
W jednym kącie ogródka stała beczka, pełna świeżej i czystej wody źródlanej, gotowa każdej chwili odświeżyć swym błogosławionym chłodem drobne kwiaty, zmęczone pocałunkami słońca.
Monte Christo, gdy wszedł do tego ogródka, odrazu powiedział sobie w duchu.
— Zdaje mi się, że człowiek, opiekujący się tym ogrodem, żyje już jedną tylko namiętnością: kocha swój ogród i kocha kwiaty.
Gdy postąpił parę kroków, potrącił niechcący jakąś skurczoną postać. Przystanął tedy i ujrzał jakiegoś ogromnie zdumionego poczciwca, który był właśnie zajęty zbieraniem poziomek, jakie układał na zielonych liściach winogradu.
Na dwunastu takich listkach, tyleż znajdowało się czerwonych jagód.
Starowina, gdy ujrzał hrabiego, podniósł się nagle rozrzucając poziomki i liście, bardzo przestraszony.
— Jak widzę, zajmujesz się pan zbiorami — rzekł z uśmiechem Monte Christo.
— Zechce pan wybaczyć — rzekł staruszek, nie odpowiadając na pytanie — nie jestem wprawdzie w wieży, jak to jest moim obowiązkiem, lecz zaręczam, iż miejsce me strażnicze opuściłem przed chwilą dopiero.
— Ależ ja ci bynajmniej tego nie mam za złe! Zbieraj sobie dalej swe poziomki, jeżeli masz jeszcze co do zrywania.
— Brakuje mi jeszcze dziewięciu — odpowiedział wtedy starzec — zerwałem bowiem już dwanaście, jak pan może zauważył, zaś wszystkich było dwadzieścia jedna, t. j. o pięć więcej, aniżeli w roku zeszłym. I nic w tem nie było dziwnego, tegoroczna wiosna bowiem była bardzo ciepła, a jest może panu wiadome, że poziomki domagają się jak najwięcej słońca i wilgoci; wtedy kwitną najbujniej. Niech pan patrzy: tutaj jest trzynasta, zaś tam: czternasta, piętnasta, szesnasta... tutaj jeszcze dwie...
Tutaj starowina urwał, a po chwili odezwał się żałosnym głosem:
— O! mój Boże!... brakuje, brakuje mi trzech. Wczoraj jeszcze były, pewien jestem, że były, bo je jak najstaranniej przeliczyłem. Niezawodnie syn starej Szymonowej pochwycił je, a i dziś rano go spostrzegłem, jak się w pobliżu ogródka kręcił. O, nic dobrego!
— Istotnie — przerwał starowinie Monte Christo — występek tego chłopca jest bardzo wielki, powinieneś mu jednak pan wybaczyć to, ze względu na jego młody wiek.
— Tak, zapewne... Jednakże jest to dla mnie ogromna przykrość... Lecz dość już o tem. Pan jesteś moim zwierzchnikiem zapewne?
— Uspokój się, mój przyjacielu — odpowiedział hrabia z dobrotliwym uśmiechem — nie jestem bynajmniej zwierzchnikiem twoim, ani tembardziej kontrolerem, któryby miał polecone przeprowadzić u ciebie rewizję. Jestem zwykłym przechodniem, którego ciekawość tutaj przywiodła i który już zaczyna sobie wyrzucać, że odwiedzinami swemi naraził cię na taką stratę czasu.
— Mój czas nie jest znów tak bardzo drogi — odrzekł hodowca poziomek z dobrotliwym uśmiechem — czas mój wprawdzie jest własnością rządu, ale przed półgodziną zaledwie otrzymałem od mego najbliższego korespondenta znak, że za godzinę jakąś dopiero potrzebować mnie on będzie.
— Mówiąc to, rzucił okiem na kompas (w ogródku wieży Monthlery było wszystko, nawet kompas), a następnie dodał: widzisz pan, mam oto jeszcze dziesięć minut wolnego, czasu, conajmniej. Zaś zejść z góry musiałem, bo poziomki akurat dziś dojrzały i trzeba było koniecznie je zerwać, gdyż jutro, kto wie? — czy nie byłoby już zapóźno! Pan słowom mym zdajesz się nie dawać wiary? A jednak tak jest. Do jutra poziomki myszy by zjadły!
— Na honor — rzekł poważnie Monte Christo — nigdy bym w to nie wierzył. Jak widzę, to myszy nie są z sąsiadów najmilszymi... Dla nas zwłaszcza, którzy nie jadamy stworzeń tych w miodzie obsmażanych, jak Rzymianie.
— Jakto, Rzymianie myszy jedli?
— Wyczytałem to w Petronie — odpowiedział.
— Doprawdy... nie mogło być to jednak nazbyt smaczne, myszy bowiem są zbyt tłuste, w czem niema nic dziwnego, gdyż po całych dniach się wysypiają i budzą się dopiero w nocy. Niegodziwe stworzenia! W roku zeszłym miałem cztery morele, to mi jednę porwały. Miałem nawet owoc bardzo rzadki i wykwintny, brzoskwinię, to połowę jej mi pożarły. A była przewyborna, nigdy w życiu lepszej nie jadłem.
— Jakto! — zjadłeś pan?
— Ależ tak. Czyż miała się zmarnować pozostała reszta i tylko dlatego, że owoc myszy napoczęły? Byłoby to zbyt wielkiem marnotrawstwem! Ale w roku przyszłym niech się pan nie obawia! już mi nikt nic nie ukradnie. Gdy jaki owoc będzie dojrzewać, będę po nocach czuwał.
Monte Christo dobrze odgadł od pierwszego rzutu oka. Każdy człowiek ma w głębi duszy jakąś namiętność, która go pożera. Namiętnością strażnika telegrafu był ogródek.
Milczał jednak, rozmowę więc znów zagaił starzec.
— Pan dobrodziej, jak widzę, przybył tutaj z zamiarem obejrzenia telegrafu?
— Tak jest i byłbym panu bardzo wdzięczny za pokazanie mi go, jeżeli tylko nie jest to wzbronione przepisami?
— Boże zachowaj!... u nas wszystko wolno. Cóż bo jest w tem do ukrywania zresztą, gdy nikt z nas nie rozumie znaków, które przesyłamy?
— Ale proszę darować — mówił dalej ogrodnik, po rzuceniu na kompas spojrzenia — muszę jednak już wracać na me stanowisko. Może więc zechce pan udać się wraz ze mną?
— Doskonale.
I Monte Christo udał się krętemi schodami na sam szczyt wieży.
— Dużo trzeba stracić czasu, by się nauczyć sztuki przesyłania znaków? — zapytał Monte Christo.
— Nauka nie jest zbyt długa; za to trzeba czekać czasami bardzo długo na posadę.
— I jakąż za pracę tę pensję płacą?
— Tysiąc franków rocznie.
— Nie jest to zbyt wiele.
— Tak, ale mam przytem jeszcze i mieszkanie.
Monte Christo rozejrzał się po pokoju.
— Byleby tylko zbytnio przy mieszkaniu tem nie obstawał... i przy ogródku — rzekł do siebie w myśli Monte Christo.
— Od jak dawna pan tu pracujesz?
— Od lat piętnastu.
— A ile lat pan sobie liczysz?
— Pięćdziesiąt i pięć.
— Jak długo pracować trzeba, by się dosłużyć pensji emerytalnej?
— Całych dwadzieścia pięć lat.
— Więc po wysłużeniu dwudziestu pięciu lat, t. j. gdy mieć będziesz lat sześćdziesiąt pięć, ile byś pan otrzymywał?
— Trzysta franków rocznie.
— O biedna ludzkości! — rzekł zcicha Monte Christo.
— Z tych wszystkich znaków — zmienił temat rozmowy Monte Christo — jakie przesyłasz, nie rozumiesz nic?
— Nic zgoła. Za wyjątkiem kilku umówionych znaków porozumiewawczych, które wyrażają: jesteś wolny... uważaj... śpij spokojnie... i t. p.
— Ale uważaj no pan — przerwał starowinie Monte Christo — zdaje mi się, że twój korespondent cię wzywa. Co znaczy ten jego znak, który powtórzył on już dwukrotnie?
— Zawiadamia mnie nim, bym był gotowy.
— I cóż pan odpowiesz?
— Powtórzę jedynie jego znak, co dla mego korespondenta ze strony lewej znaczyć będzie: „jestem gotowy“, zaś z prawej: „czuwaj“.
— Dowcipnie pomyślane — zrobił uwagę Monte Christo.
— Zobaczysz pan — dodał z dumą poczciwina — że za pięć minut już zacznie gadać.
— Mam tedy pięć minut czasu — pomyślał Monte Christo — więcej mi nie potrzeba.
— Mój drogi panie — powiedział głośno następnie — czy pozwolisz, że cię o jednę rzecz zapytam?
— Poszę bardzo.
— Lubisz pan swój ogród, owoce i kwiaty?
— Namiętnie.
— I byłbyś, myślę, bardzo szczęśliwy, gdyby ci tak dano zamiast pięciu metrów kwadratowych dwie morgi czarnoziemu naprzykład?
— Ach, panie!... jabym z dwóch morgów zrobił prawdziwy raj ziemski.
— A z tysiąca franków rocznej pensji czy możesz pan wyżyć bez biedy?
— Ciężko panie, ale się jakoś żyje.
— Żyjesz... Ale jak bardzo nędzny jest ten twój ogródek!
— Tak, ogródek mój nie jest napewno za wielki, a najgorsze, że tak bardzo dużo jest w nim myszy, które wszystko zjadają.
— Powiedz mi jeszcze, coby się stało, gdybyś tak nie dostrzegł ruchów przesyłanych ci ze strony lewej i nie przesłał ich temsamem dalej?
— Byłbym skazany na zapłacenie kary, w sumie stu franków.
— Aż tyle! Ależ byłaby to dziesiąta część twego rocznego dochodu!
— Cóż robić, panie!
— I zapłaciłeś już karę taką?
— Raz jeden w życiu. Oczyszczałem wtedy moje drzewka.
— A gdybyś pan tak w miejsce znaków otrzymanych przesłał naprzykład inne. Jakażby cię za to spotkała kara?
— Zostałbym wydalony i straciłbym prawa do emerytury.
— Trzystu franków rocznie?...
— Tak jest, panie. To też nie zrobiłbym tego nigdy.
— Nawet za piętnastoletnią zgóry i natychmiast wypłaconą pensję, t. j. za 15,000 franków?
— Ależ panie! Pan zdajesz się mnie kusić!
— Istotnie. Daję piętnaście tysięcy franków za to.
— Daj mi pan spokój, bo uważać muszę na mego korespondenta, który się odezwie lada chwila.
— Lepiej spójrz pan na to, co pokazuję. Oto w tej paczce jest piętnaście tysięcy franków. Będą one pana własnością, o ile...
— Ach, panie, zechciej mi nie przeszkadzać, bo mój korespondent już powtórne daje znaki.
— Niech sobie idzie do djabła!
— Trzeci znak! Stało się, będę zmuszony teraz zapłacić karę.
— Sto franków? Głupstwo. Masz oto tutaj piętnaście tysięcy!
I przy słowach tych hrabia włożył zwój banknotów w dłoń zdumionego urzędnika.
— Ale to nie wszystko, mój panie!... z tych piętnastu tysięcy pan nie wyżyjesz.
— Przecież ja miejsca nie straciłem.
— Ale je pan stracisz. Bo w miejsce tego oto znaku, który ci twój korespondent przesyła, wyślesz inny.
— Ach, panie! Jakich to okropnych domagasz się pan ode mnie rzeczy.
Drobnostka.
— Jednak mnie pan do niej nie zmusisz.
— Owszem, zmuszę.
I Monte Christo wydobył z kieszeni nową paczkę biletów bankowych.
— Masz pan tutaj oto dziesięć tysięcy franków; razem z tamtymi, które już schowałeś do kieszeni, wyniesie to dwadzieścia pięć tysięcy franków. Za pięć tysięcy kupisz pan sobie wcale ładny domek, wraz z dwoma morgami ziemi, zaś za pozostałe dwadzieścia tysięcy nabędziesz rentę państwową, co ci dawać będzie tysiąc franków rocznie.
— Domek... dwie morgi ogrodu...
— I tysiąc franków rocznie...
— Boże mój!... Boże!!...
— Mieć będziesz to wszystko, tylko bierz!
I Monte Christo już wprost siłą wcisnął do kieszeni urzędnika asygnaty.
— I cóż ja mam teraz za to wszystko robić?
— O, nic trudnego.
— Chciałbym wiedzieć jednak?
— Powtórz pan te oto znaki.
I Monte Christo wydobył z kieszeni papier, na którym nakreślone były trzy znaki i porządek w jakim miały być dane.
Z drżeniem i z zimnym potem, który oblał mu czoło, starowina wykonał polecenie, bez względu na znaki przeczenia, które mu przesyłał korespondent z lewej strony; musiał on zapewne przypuszczać, że hodowca brzoskwiń oszalał chyba!
Tymczasem jednak korespondent odbiorczy powtórzył jak najdokładniej znaki Monte Christa i te, bez żadnej już zmiany, doszły do ministerstwa spraw wewnętrznych.
— I oto jesteś pan bogaty — rzekł Monte Christo.
— Tak, ale za jaką cenę!
— Posłuchaj mnie, przyjacielu — rzekł wtedy hrabia — nie chciałbym, byś miał teraz wyrzuty sumienia, wierz mi tedy, a przysięgam ci na zbawienie mej duszy, że mówię prawdę, że czynem swym nikomu dobremu nie wyrządziłeś krzywdy, a tylko pomogłeś do spełnienia zamiarów boskich.
Biedny starzec to się oglądał dookoła, to znów chwytał się za kieszeń, jakby chcąc stwierdzić, że pieniądze otrzymane istotnie się tam znajdują, to bladł, to się znów czerwienił, wreszcie wpadł, zataczając się, do swego pokoju, ażeby napić się wody, lecz padł na progu omdlały.
Wtedy Monte Christo zostawił jeszcze dziesięć tysięcy franków na stole i wyszedł cicho z izdebki.
W pięć minut po dojściu tej telegraficznej wiadomości do ministerstwa, Debray kazał założyć konie i pojechał do Danglarsów.
— Wszak mąż pani ma rentę hiszpańską — zapytał baronowej nie witając jej nawet.
— Tak jest, i to za sześć miljonów.
— Niechże ją sprzeda natychmiast i to za każdą zaofiarowaną mu cenę.
— A to dlaczego?
— Ponieważ Don Carlos uciekł z Bourges i jest już w Hiszpanji.
Baronowa nie pozwoliła sobie raz drugi tego powtarzać, lecz pobiegła co żywo do męża, który z kolei polecił bez zwłoki swemu ajentowi giełdowemu sprzedawać za każdą cenę pożyczkę hiszpańską.
Skoro tylko spostrzegli inni, że Danglars sprzedaje hiszpańskie papiery, czynić zaczęli to samo i kurs ich obniżył się momentalnie.
Danglars stracił stosunkowo najmniej, pięć tysięcy franków na obligu, wszystkiego.
W tym samym dniu wieczorowy Monitor ogłosił wiadomość, iż Don Carlos uciekł z Bourges i kroczył na ziemię hiszpańską w Katalonji. A następnie, w dziale nieurzędowym, iż Barcelona już podobno powstała i ogłosiła się za prezydentem.
Paryż przez cały wieczór mówił jedynie o tym wypadku, o przenikliwości Danglarsa i o jego tak szczęśliwej sprzedaży bezwartościowych już dziś prawie papierów hiszpańskich.
Nazajutrz ranny Monitor dał jednak sprostowanie:
„Wiadomość o ucieczce Don Carlosa i powstaniu Barcelony okazała się najzupełniej bezzasadna, Don Carlos bowiem ani na jeden moment Bourges nie opuścił.
Przyczyną fałszywej wieści była mgła, w czasie której znaki telegraficzne błędnie zostały przesłane“.
Obligi hiszpańskie momentalnie, rzecz prosta, skoczyły wtedy w górę, a nawet przekroczyły o wiele kurs dawniejszy.
I w rezultacie Danglars, wliczając i to, coby mógł zyskać na zwyżce kursu, stracił na swej operacji około miljona franków.
— No, wiesz, to wcale nieźle — rzekł Monte Christo do Morrela, który właśnie przyniósł mu wiadomość o stracie Danglarsa — za trzydzieści pięć tysięcy franków zaledwie, a więc za sumę o wiele mniejszą od straty Danglarsa, odkryłem rzecz wcale doniosłego znaczenia.
Odkryłem mianowicie, w jaki sposób uchronić można ogrodnika, by mu myszy brzoskwiń nie zjadały!...



ROZDZIAŁ VIII.
WIDZIADŁA.

Rezydencja hrabiego w Auteuil w najmniejszej mierze nie zdradzała zewnętrznie przepychu, jakiego spodziewać się można było po siedzibie bogacza tej miary, jakim był Monte Christo. Taki był jednak stanowczy jego rozkaz, by zewnętrznie wszystko pozostało bez zmiany.
Gdy się wszelako weszło do wnętrza, oczom zdumionego widza zupełnie inny prezentował się widok.
Jak niegdyś książę d‘Antin, dla otworzenia widoku Ludwikowi XIV-mu w czasie jednej nocy, rozkazał wyciąć las cały, tak tutaj pan Bertuccio w trzydniowym zaledwie okresie czasu wysadził całe podwórze przedpałacowe wspaniałemi topolami i jaworami, tak iż ich gałęzie ocieniały główną fasadę domu, przed którym na miejscu dawnego bruku trawą zarosłego, rozpościerał się teraz trawnik szmaragdowy, skrapiany kryształowemi perłami źródlanej wody bijącej z wodotrysku.
Tym sposobem wygląd domu, poza murem zewnętrznym, zmienił się ogromnie i sam Bertuccio przyznawał, iż jest on teraz nie do poznania.
Intendent rad był z tego niezmiernie, chciał w sposób podobny przeobrazić i ogród, lecz na to hrabia zgodzić się nie chciał.
Za to w wewnętrznem urządzeniu domu Bertuccio zmienił nieomal wszystko. Nie mógł wprawdzie poprzestawiać ścian, lecz za to zmniejszył lub powiększył wymiary pokoi przebiciem nowych drzwi, okien... ustawieniem nowych kominków, posągów i kwiatów.
Tak w parodniowym okresie czasu zaledwie martwy do niedawna i ponury dom przeobraził się w rozkoszny pałacyk, od którego biło szczęście i wesele.
Uśmiechnięta służba przebiegała bezustannie piękny dziedziniec z taką swobodą, jakby tu od lat przebywała; jedni krzątali się dookoła kuchni, piwnic i spiżarni, drudzy około koni i powozów.
Ze zmian wewnątrz pałacu dokonanych, na zaznaczenie zasługuje fakt, iż w pierwszym pokoju na parterze znalazła pomieszczenie olbrzymia bibljoteka, do której książki bezustannie napływały, a która już posiadała przeszło dwa tysiące tomów. Wszystkie książki były oprawione w skórę ponsowej barwy, ze złoceniami.
Po drugiej stronie przedsionka znajdowała się oranżerja, pełna najrzadszych roślin podzwrotnikowych; w jej głębi ustawiony był bufet z chłodzącymi napojami.
Po lewej stronie nakoniec był mały salon błękitny, a za nim olbrzymia, wyłożona dębem jadalnia.
Na górze był salon wielki, za nim biały i sypialnie.
Zacny pan Bertuccio jeden tylko pokój uszanował, nic w nim nie zmieniając. Na widok tego pokoju, w lewem skrzydle na pierwszem piętrze się znajdującego, z tajemnem do ogrodu wyjściem — Bertuccio drżał nieodmiennie. Nawet obca, nowoprzyjęta służba zaglądała tam ze zdziwieniem i ze strachem.
Punktualnie o godzinie piątej po południu w dniu umówionym przybył hrabia do swej letniej siedziby.
Na jego przybycie Bertuccio oczekiwał z niepokojem, ale i z niecierpliwością. Nie był pewien, czy za swe starania otrzyma wdzięczny uśmiech, czy też zmarszczenie brwi?
Monte Christo wysiadł z powozu przed bramą zewnętrzną i pieszo przebiegł przez pałacowy dziedziniec, następnie atrium, ogród wewnętrzny wreszcie, przyczem w czasie całego tego przeglądu milczał jak zaklęty, bez jednego gestu, któryby wyrażał aprobatę, lub niezadowolenie.
Dopiero gdy obejrzał wszystko, wyrzekł jedno słowo: „nieźle“, któremu towarzyszył pełen słodyczy uśmiech.
I pan Bertuccio oddalił się uszczęśliwiony.
Do tego stopnia wielki, nieprzeparty wpływ wywierał ten człowiek na wszystkich, którzy go znali.
O godzinie szóstej dał się słyszeć tętent konia przed bramą wjazdową.
Był to znany nam kapitan spahisów, na swym ulubionym rumaku, Medeah.
Monte Christo powitał go z uśmiechem radości na ustach.
— Jestem pewien, żem pierwszy tu przybył — zawołał Morrel — i przyznam się, że zrobiłem to umyślnie, by mieć możliwość zamienienia z panem choć parę słów swobodnych, zanim inni goście napłyną. Julja i Emanuel zasyłają panu tysiące ukłonów. Wybacz, hrabio, że się tak rozglądam, ale bo też wszystko naprawdę wspaniale urządzone. Czy mogę zdać się na pańskich ludzi, że mi konia oporządzą?
— Bądź spokojny, drogi Maksymiljanie, jestem prawie pewien, że dobrze znają się na tem.
— Trzeba go natychmiast i najstaranniej wytrzeć z potu. Gdybyś wiedział, hrabio, jak pędziłem tutaj! Jak huragan i jak błyskawica! Przepyszny to istotnie koń.
— Naprawdę?...
— Do tego stopnia jest on dobry, że nawet taki znawca, jakim jest Chateau Renaud, który tem samem ma zawsze przewyborne konie, oraz Debray, mający przecież do swego rozporządzenia konie ministerjalne, — pędzili za mną i pędzili, a jednak nie zdołali mnie dogonić. A i konie pani Danglars pozostały bardzo daleko w tyle.
— A więc dążyli oni tuż za tobą? — zapytał Monte Christo.
— Otóż ich masz, hrabio!
W tej samej chwili, istotnie, powóz w parę spienionych koni zaprzężony i dwóch jeźdźców stanęło przed złoconą kratą, która momentalnie otworzyła się przed nimi.
Powóz objechał klomb i stanął przed portalem, mając za sobą, jakby straż przyboczną, dwóch jeźdźców. W jednem mgnieniu oka Debray zeskoczył z konia i, zostawiając go na opatrzności boskiej, podskoczył do drzwiczek, by podać rękę baronowej, która mu podziękowania za tę grzeczność gestem, którego nikt, prócz Monte Christa, nie zauważył, a który był nieomal pieszczotą.
Uwagi hrabiego nic ujść nie zdołało, to też dostrzegł on nawet błysk białego bileciku, który z rąk baronowej przemknął się do zaciśniętej dłoni Debray‘a.
Za żoną wysiadł bankier. Bardzo blady jakby z grobu powstał.
Pani Danglars za to była najzupełniej swobodna, ożywiona i wesoła. Rozejrzała się jednym rzutem oka (który jeden tylko Monte Christo zrozumiał) po całym dziedzińcu i z marmurowym spokojem, który był do pozazdroszczenia zaprawdę, zwróciła się do Morrela z zapytaniem:
— Jeżeli pan jesteś moim przyjacielem, powiedz mi szczerze, czy koń pański jest na sprzedaż?
Morrel zamiast odpowiedzi z wysiłkiem uśmiechnął się jedynie, jednocześnie oczami błagając Monte Christa o pomoc.
Hrabia tę niemą prośbę zrozumiał natychmiast.
— Pani — rzekł — widzę się zmuszonym stwierdzić, że pan Morrel nie może wprost nikomu konia swego odstąpić, ponieważ od jego posiadania zależy jego honor.
— A to jakim sposobem?
— Założył się, iż ujeździ Medeaha w przeciągu sześciu miesięcy; otóż, gdyby się go pozbył przed tym terminem, nietylkoby przegrał zakład, ale powiedzianoby jeszcze, iż w obawie konia uchylił się od zadania. Pojmuje chyba pani, że kapitan spahisów nie może się narażać na podobne wieści, chociażby nawet chodziło o dogodzenie kaprysowi pięknej kobiety.
— Pojmuje pani teraz, z jakich przyczyn jej życzeniu zadość uczynić nie jestem w stanie? — rzekł Morrel, rzucając jednocześnie hrabiemu uśmiech wdzięczności.
— Pozwól sobie powiedzieć, moja droga — rzekł Danglars do żony, źle ukrytym tonem niezadowolenia — że, o ile wiem, masz koni takich chyba aż nadto dosyć w stajni?
Pani Danglars zaczepki podobnej nie pozostawiała nigdy bez odpowiedzi, w tym wypadku jednakże ku ogólnemu zdziwieniu puściła słowa męża mimo uszu, poprzestając jedynie na wzruszeniu ramionami.
By jak najszybciej zatrzeć złe wrażenie tego małego nieporozumienia małżeńskiego, Monte Christo pokazywać zaczął baronowej dwa wazony chińskie, przy wejściu do atrium ustawione, na których w kształcie wężów rysowały się rośliny morskie wyjątkowej wielkości.
Baronowę widok ten wprowadził w zdumienie.
— Cóż to za olbrzymy! Mam wrażenie, iż możnaby w nich zasadzić największe kasztany z Tuilleries; wprost nie do wiary, by ludzie byli zdolni do wytwarzania rzeczy tak monumentalnych!
— Któżby od nas tego żądał — odpowiedział Monte Christo — od nas, którzy jesteśmy zdolni jedynie do wyrabiania małych statuetek i filigranowych wazoników! Jest to dzieło innego wieku.
— Jakże to?... z jakiej epoki to wspaniale dzieło sztuki może pochodzić?
— Nie wiem. Słyszałem jedynie, że jeden z Cesarzów chińskich rozkazał dla wytworzenia wazonów tych wybudować specjalny piec, w którym wypalono dwanaście wazonów jednakiego kształtu i wielkości, dwa z nich popękały w żarze ognia, dziesięć pozostałych zanurzono na trzysta stóp wgłąb morza.
I morze zrozumiało, czego się odeń domagano. Spowiło więc wazony siecią swych roślin, przozdobiło koralami i powysadzało muszlami. Wszystko to przez parę wieków spoczywało na dnie morza, ponieważ władca, który próby tej dokonał, zginął niespodziewanie i nie zdołał doprowadzić swego dzieła do końca. Pozostało jedynie ustne podanie, że wazony te spoczywają na dnie morza. Coś po dwustu latach dano nakoniec posłuch tym wieściom i postanowiono wydobyć wazony z odmętów. Spuszczono nurków dla odszukania tych arcydzieł, lecz z liczby dziesięciu — ledwo trzy odnaleziono, pozostałe uległy zniszczeniu.
Lubię te wazony, bo mam wrażenie, jakbym widział jeszcze w ich wnętrzu te niekształtne potwory, straszliwe i tajemnicze, które jedynie nurkowie mogli oglądać.
Przez cały czas tego opowiadania, Danglars, niewielki miłośnik osobliwości, machinalnie obrywał listki kwiatów, a gdy pracę taką ukończył przy drzewie pomarańczowem, przeszedł do kaktusa, ten jednak nie był tak łagodnego jak pomarańcza charakteru i ukłuł go dotkliwie.
Ból go ocucił i dopiero wtedy, jakby ze snu ciężkiego obudzony, przetarł czoło i oczy.
— Panie, — widząc to, rzekł Monte Christo — tobie, który jesteś tak wielkim miłośnikiem obrazów i posiadasz u siebie tak wspaniale arcydzieła, nie śmiem pokazać moich zbiorów, zechciej jednak wejść w głąb domu, a zobaczysz parę rzeczy, które być może smak twój zadowolą.
— Hrabiowie, major Bartłomiej Cavalcanti i jego syn Andrzej — zameldował Baptysta.
Znajdujący się w salonie zwrócili wzrok ku drzwiom wejściowym i ujrzeli: czarny atłasowy krawat, tylko co ze sklepowej wystawy wzięty, świeżo ogoloną brodę, siwe wąsy i bardzo pewne siebie spojrzenie, jednem słowem pana majora i jego pierś wywatowaną, a ozdobioną aż trzema medalami i pięciu krzyżami.
Za nim wszedł pan Andrzej Cavalcanti, czcigodny syn, również już nam znany, w stroju niemniej świeżym, jak z igły zdjętym.
Młodzież, skupiona w gromadkę, aczkolwiek rozprawiała z dużem ożywieniem, z zainteresowaniem zwróciła wzrok w stronę panów Cavalcanti, zatrzymując spojrzenie dłużej na synu, aniżeli na ojcu.
— Cavalcanti! — odezwał się Debray.
— Do djabła, piękne nazwisko! — dodał Morrel.
— Już to, co prawda — wtrącił Chateau Renaud — włosi lepiej umieją się nazywać, niż ubierać.
— Nazbyt jesteś wrażliwy i wybredny, mój Chateau Renaud — zrobił uwagę Debray — o ile widzę, to ubiory tych panów wyjść musiały z rąk krawców pierwszorzędnych, są przytem bardzo modne i świeże.
— Otóż to!... Nazbyt te ubiory są świeże i nowe. Ten starszy jegomość tak wygląda, jakby był lepiej odziany po raz pierwszy w życiu.
— Cóż to za jedni są ci panowie? — zapytał Danglars hrabiego Monte Christo.
— Słyszałeś pan przecie, panowie Cavalcanti.
— Tak, lecz nazwisko samo nic mi nie mówi.
— Ach, prawda. Zapomniałem, że pan nie znasz wielkich rodów włoskich. Otóż zechciej przyjąć do twej wiadomości, panie baronie, że nazwisko Cavalcanti znaczy niemal to samo, co ród książęcy.
— A czy to są ludzie majętni?
— Niezmiernie.
— W jakich celach przybyli do Paryża?
— Mają ochotę, o ile mi się zdaje, przejeść tutaj część swej fortuny, nie mogąc sobie z nią dać rady. Mają przekazy i na pana, jak mi to wczoraj mówili, to też zaprosiłem ich tutaj jedynie ze względu na pana. Zaraz ci ich przedstawię.
— Aczkolwiek włosi, doskonale mówią po francusku — zauważył Danglars.
— Młody Cavalcanti kształcił się w wyższych zakładach w okolicy Marsylji, o ile mi się zdaje, jest to młodzieniec pełen wyższych aspiracji.
— Czemże się on tak zachwyca? — zapytała baronowa.
— Francuskami przedewszystkiem. Mówił mi wczoraj, że jeżeli się ożeni, to tylko w Paryżu.
— Winniśmy być tem zachwyceni — rzekł Danglars, wzruszając ramionami.
Pani Danglars milczeniem przyjęła tę wiadomość, przeciągłem, pełnem ironii spojrzeniem obrzuciła tylko męża.
— Ale pan baron nie zdaje się być jakoś w humorze — zrobił uwagę Monte Christo, do pani Danglars się zwracając — czy nie chcą wypadkiem zrobić go ministrem.
— Taki cios, na szczęście, nie grozi mu narazie, przegrał trochę na giełdzie, o ile mi wiadomo.
— Państwo de Villefort — oznajmił Baptysta.
Prokurator królewski, mimo całej mocy panowania nad sobą, widocznie był wzruszony, Monte Christo przy powitaniu wyczuł, że ręka jego drżała.
— Rzecz niewątpliwa, że tylko kobiety są zdolne do władania sobą — pomyślał Monte Christo, patrząc na Danglarsową, która z uśmiechem jak najswobodniejszym podbiegła do przybyłych, by uścisnąć przyjaźnie panią de Villefort — i podszedł do Bertuccia, który wszedł w tej chwili do salonu, szukając go wzrokiem.
— No, cóż mi powiesz, mój mistrzu ceremonji?
— Pan hrabia nie raczył mi zakomunikować, ile osób zasiądzie do stołu.
— Policz pan sam.
— A czy już wszyscy przybyli?
— Wszyscy.
Bertuccio rzucił okiem po salonie, by spełnić polecenie, ale od pierwszego rzutu oka cofnął się w tył z lekkim okrzykiem.
— Ach, wielki Boże!
— Co takiego? — zapytał hrabia, który nie spuszczał oka z Bertuccia.
— Ta kobieta! ta kobieta!
— Która?
— Ta w białej sukni, w brylantach cała, blondynka.
— Pani baronowa Danglars. A cóż cię ona może obchodzić?
— Bo to ta sama, którą widywałem w ogrodzie naszego pałacu, gdy wyczekiwała na tego oto pana.
I Bertuccio wskazał na de Villeforta, któremu gdy się przyjrzał — zbladł okropnie i dodał głosem złamanym:
— Więc ja go nie zabiłem!
— Ha, widocznie nie uderzyłeś go pomiędzy szóste a siódme żebro z lewej strony piersi, jak to czynią twoi ziomkowie. Szkoda, nieprawdaż? No, ale na to teraz niema rady, opamiętaj się więc i zechciej przeliczyć moich gości, a więc pan i pani de Villefort, pan i pani Danglars, to czworo, panowie: Chateau Renaud, Debray i Morrel, to już osób siedem, dalej tam w głębi salonu pan major Cavalcanti.
— A więc ośmioro gości i pan hrabia dziewiąty.
— Ależ nie spiesz się tak, mamy jeszcze jednego gościa, ot tam na lewo, przegląda właśnie albumy, ten czarno ubrany. Jest to pan Andrzej Cavalcanti, syn majora.
Bertuccio omal nie krzyknął, piorunujące spojrzenie Monte Christo sparaliżowało mu głos.
— To Benedykt — zdołał szepnąć tylko.
— Bije już wpół do siódmej, panie Bertuccio — rzekł surowo hrabia — zapomniałeś chyba, że poleciłem, by o tej godzinie podano do stołu, a wiesz, że nieprzyzwyczajony jestem czekać.
Bertuccio bez jednego słowa wyszedł z salonu chwiejąc się na nogach. Nie upłynęło nawet pięciu minut jak ponownie stanął w drzwiach i zawołał donośnym, aczkolwiek nieco drżącym głosem.
— Panie hrabio! podano do stołu.
Monte Christo podał wtedy ramię pani de Villefort, ze słowy:
— Panie de Villefort, zechciej łaskawie poprowadzić panią baronową Danglars.


ROZDZIAŁ IX.
OBIAD.

Pan prokurator królewski zlekka zadrżał, gdy ręka pani Danglars spoczęła na jego ramieniu, jednak pozornie obojętnie, aczkolwiek tłumiąc wzruszenie, poprowadził swą damę do sali jadalnej.
Gdy zasiedli przy stole, pan de Villefort miał po prawej stronie panią Danglars, zaś po lewej stronie Morrela; hrabia siedział pomiędzy panią de Villefort, a Danglarsem, Debray znalazł się pomiędzy panami Cavalcanti, nakoniec Chateau Renaud miał miejsce pomiędzy panią de Villefort a Morrelem.
Uczta była wspaniała. Moc owoców przedewszystkiem w chińskich wazach i na japońskich paterach. Najrzadsze ptaki, ryby, nieznane i niezmiernej wielkości, homary, langusty, ostrygi, najwytworniejsze wina.
Było to coś nakształt uczty Apicjusza, danej paryżanom, którzy dobrze to rozumieli, że można wydać tysiące luidorów na obiad dla dziesięciu osób, ale w takim wypadku jedynie, gdy, jak u Kleopatry, pić się będzie rozpuszczone w winie perły, lub też, jak u Wawrzyńca Medyceusza — roztopione złoto.
Monte Christo zauważył to ogromne zdziwienie i zaczął się śmiać.
— Ależ w tem niema nic tak dziwnego, — powiedział wreszcie — poprostu nie lubię chodzić utartym torem, no a że mam środki na to, by zadowolić wszystkie me zachcianki, przeto... Ot naprzykład zechciejcie spojrzeć na te dwie ryby, obok siebie w zgodzie spoczywające: jedna pochodzi z okolic o 50 mil leżących na południe od Neapolu, gdy ojczyzną drugiej — wody daleko na wschód od Moskwy.
— Cóż to za ryby? — zapytał Danglars.
— Pan Chateau-Renaud, który przebywał w Rosji, powie panu nazwę jednej z nich, zaś pan major Cavalcanti drugiej.
— Jeżeli się tylko nie mylę — rzekł Renaud Chateau — jest to sterlet.
— Zaś ta — pospieszył z kolei z odpowiedzią Cavalcanti — to minoga.
— I tak jest istotnie. A teraz, panie Danglars, zapytaj się tych panów, gdzie są te ryby poławiane?
— Sterlety — rzekł Chateau-Renaud — żyją w Wołdze.
— Minogi podobnej jak te wielkości, tylko w jeziorze Fusaro znaleźć można — odpowiedział Cavalcanti.
— Jakim sposobem te dwie ryby sprowadzono do Paryża?
— Nic łatwiejszego. Każda z tych ryb przywieziona została w oddzielnej pace, wysłanej trzciną i ziołami rzeki czy jeziora, gdzie ją złowiono. Tym sposobem ryby te żywe przywieziono do Paryża. Pan Danglars, który jako finansista musi być sceptykiem — niedowierza zapewne mym słowom?
— Przynajmniej brakuje mi bezwzględnej pewności, — odpowiedział Danglars z nieco złośliwym uśmiechem.
— Baptysto — zawołał wtedy Monte Christo — każ tu przynieść sterleta i minogę, które przyszły w innych pakach i które zapewne żyją jeszcze.
Nie upłynęło minuty nawet, jak służba wniosła dwie paki, po których otworzeniu ukazały się oczom widzów ryby wyżej wspomniane, w jak najlepszym stanie zdrowia.
— Po cóż pan sprowadzał, aż po dwie sztuki? — zapytał Danglars.
— Przecież jedna z każdej pary mogła zasnąć? — niedbale odpowiedział Monte Christo.
— Istotnie, jesteś pan niezwykłym człowiekiem — zrobił uwagę Danglars, tonem pełnym szacunku i uznania — i prawdę mówili filozofowie, wygłaszając maksymę, iż niema nic lepszego ponad bogactwo.
— Zwłaszcza gdy się ma duże wymagania i duże fantazje — dodała baronowa.
— O, niech mi pani nie robi honoru przypuszczeniem, by to była myśl nowa. Pilinjusz wspomina przecież, iż z Ostji sprowadzano do Rzymu pewien gatunek ryb, zwanych Mulus: był to przecież taki sam zbytek jak mój, że je sprowadzano żywe, a jednak robiono to, ponieważ widok ich miał być podobno wyjątkowo zajmujący. Trzykrotnie mianowicie zmieniały barwę zanim zasnęły!
— Zapewne, iż to była również fantazja bogatych rzymian; z Ostji do Rzymu wszelako niema więcej jak dziesięć mil drogi?...
— Prawda — odpowiedział Monte Christo — lecz cóżby to był za postęp, gdyby od czasów Lukullusa, po upływie osiemnastu wieków, nie postąpiono i w dziedzinie zbytków?
Obaj panowie Cavalcanti szeroko otworzyli oczy, na tyle jednak mieli rozsądku, iż siedzieli cicho.
— Wszystko to jest godne podziwu — zrobił uwagę Chateau Renaud — jednakże, przyznam się panu, że w zdumienie najwyższe wprowadza mnie pańska służba, jej nadzwyczajny pośpiech, z jakim wypełnia rozkazy! Dom ten stał się własnością pana przed pięcioma, czy sześcioma dniami przecież?
— Istotnie, jeszcze przed tygodniom nie wiedziałem nawet o jego istnieniu.
— I w tak krótkim czasie — co za kolosalne zmiany! Jeżeli się nie mylę, wjazd do pałacyku był najzupełniej inny, był tam wybrukowany polnym kamieniem, pusty dziedziniec jedynie, gdy teraz rozpościera się tam wspaniała murawa, kwiatami strojna i okolona stuletniemi drzewami.
— Cóż poradzić na to, drogi panie, gdy przepadam za zielonością i cieniem drzew?
— Masz pan doskonałą pamięć, panie Chateau Renaud — odezwała się baronowa — cały podjazd do pałacu zmieniono gruntownie; brama wjazdowa nawet znajdowała się poprzednio w najzupełniej innem miejscu.
— A tak — przyznał Monte Christo — lecz taki dałem rozkaz, by mieć dogodniejszy wyjazd w stronę lasku bulońskiego.
— I tych wszystkich zmian dokonano zaledwie w cztero-dniowym okresie czasu? Zdumiewające, zaprawdę — wmieszał się do rozmowy Morrel.
— Istotnie — zrobił uwagę Debray — starą ruderę momentalnie nieomal przeobrazić w pełen czaru pałacyk — to cud prawdziwy. A że to był dom stary i nad wyraz ponury — nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Przed dwoma laty, pamiętam, oglądałem go z panem de Saint-Meran.
— Pan de Saint-Meran? — pochwyciła pani de Villefort — więc dom ten do pana de Saint-Meran należał?
— Tak mi się przynajmniej zdaje — potwierdził jakby niepewnie Monte Christo.
— Jakto — tylko się panu zdaje?... Alboż nie wiesz od kogo ten dom nabyłeś?
— Na honor, — nie wiem. Wszelkiemi zakupami zajmuje się mój intendent.
— Wspaniały jesteś sobie, hrabio, z tem swojem nie wiem, w tak ważnej, jak kupno domu sprawie — ze śmiechem zrobił uwagę Chateau Renaud — wracając jednak do samego wyglądu tego pałacu, to istotnie posępnie się on prezentował przez długi szereg lat, ze swemi wiecznie zamkniętemi bramami i trawą zarosłym dziedzińcem. Gdyby nie należał on do teścia prokuratora królewskiego, niejeden mógłby wziąć go za jakieś przeklęte siedlisko wielkiej zbrodni, popełnionej ongi na jego terenie.
Villefort, który do tej chwili nie tknął nawet kieliszków, słysząc to — w jednym momencie wychylił pełen puhar do dna.
Po słowach tych, tak w otoczeniu tem niezwykłych, zapanowało głuche milczenie; po dłuższej chwili dopiero odezwał się Monte Christo:
— Dziwna rzecz, panie baronie, ale właśnie od pierwszej odrazu chwili, gdy przestąpiłem progi tego domu, takie właśnie i ja odczułem wrażenie. Dom ten wydał mi się tak bardzo ponurym, że nie byłbym go kupił nigdy, gdyby intendent mój nie był się zbytnio pospieszył i pozwolił mi przedtem dom ten obejrzeć, zanim go nabył dla mnie. Musiał jegomość wziąć dobrą prowizję przy tem kupnie!
— Jest to bardzo możliwe — odezwał się niepewnym głosem de Villefort — proszę mi wierzyć jednak, że ja do sprawy sprzedaży domu tego w najmniejszej mierze nie przykładałem ręki.
— Był tu pokój jeden zwłaszcza — ciągnął dalej swe opowiadanie Monte Christo — pokój bardzo zwykły z pozoru, wybity zwykłym adamaszkiem, który niemniej zdawał mi się być miejscem tragicznem, które widziało jakąś zbrodnię, bądź jakieś krwawe zdarzenie.
— Cóż takiego w pokoju tym naprowadziło pana na myśli podobne? — zapytał Debray.
— Alboż jesteśmy w stanie zdać sobie sprawę z rzeczy odczuwanych? — odpowiedział Monte Christo — czyż nie zdarzają się miejsca, w których przejmuje wszystkich trwoga, lub ogarnia smutek? Z jakich przyczyn? — nikt nie umie tego wytłumaczyć. Otóż i ja, nie wiem dlaczego? — lecz pokój ten dziwnie jakoś przypominał mi mieszkanie margrabiny de Gange, lub Desdemony. Obiad już się skończył, jeżeli więc państwo macie ku temu ochotę, to mógłbym wam pokój ten pokazać.
Zamiast odpowiedzi, wszyscy goście skwapliwie powstali z miejsc. Tylko pan de Villefort i pani Danglars pozostali przez chwilę, jak przykuci na swych miejscach; zdawali się wzajemnie zapytywać się oczami; co czynić?
— Czyś pan słyszał? — zagadnęła wreszcie cichym szeptem pani Danglars.
— Trzeba iść — odpowiedział prokurator królewski i powstał, podając baronowej ramię.
Wszyscy z ogromnem zainteresowaniem i ciekawością udali się w głąb apartamentów, Monte Christo nie był jednak ich przewodnikiem, gdyż czekał na tych dwoje, którzy najpóźniej od stołu się podnieśli, i dopiero wtedy poszedł za nimi, zamykając pochód z uśmiechem na ustach, który, gdyby jego goście byli zdolni go pojąć, mroziłby im krew w żyłach.
Zaczęło się naprzód oglądanie pokoi na sposób wschodni urządzonych, pełnych miękkich, niskich sof, poduszek, dywanów, fajek i broni; na ścianach salonów wisiały obrazy starożytnych mistrzów, same zaś ściany obite były materjałami chińskiemi, o przedziwnych barwach i rysunkach. Aż nakoniec goście weszli do owego tajemniczego pokoju.
Napozór, nic w nim nie było niezwykłego. To chyba, że nie był on oświetlony, aczkolwiek już mrok zapadał i że pozostał w swej dawnej postaci, żadnemi zmianami nie naruszony.
— Istotnie, robi on wstrząsające wrażenie — zawołała pani de ViIlefort.
Pani Danglars chciała również coś powiedzieć, lecz zdołała jedynie poruszyć ustami, głos nie zdołał się jednak wydobyć ze ściśniętej krtani.
Inni goście robili podobne uwagi i zgadzali się wszyscy na jedno, że pokój istotnie ma jakiś niesamowity wygląd.
— Nieprawdaż? — powiedział Monte Christo — spojrzyjcie państwo naprzykład, jak dziwnie tajemniczo wygląda to łóżko, jaki krwawy odblask jest na niem!... A te dwa portrety, pastelami robione, od wilgoci pobladłe, czy nie wyglądają, jakby z ich oczu obłąkanych wydzierał się krzyk: „widziałem“... „widziałam“...
Villefort, po usłyszeniu słów tych, posiniał, zaś pani Danglars upadła na szeslong, stojący w pobliżu komina.
— Że też pani masz odwagę siadać na sprzęcie, na którym, kto wie?... czy nie została popełniona zbrodnia? — ze spazmatycznym śmiechem odezwała się pani de Villefort.
Pani Danglars porwała się natychmiast z siedzenia.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział Monte Christo.
— A cóż jeszcze więcej tutaj być może? — zapytał Debray, przed którego wzrokiem nie uszło wzruszenie baronowej.
— Ciekawe, co takiego może nam pan jeszcze pokazać? — odezwał się Danglars — ja bo dotąd, przyznam się państwu, nic nadzwyczajnego w tem wszystkiem się nie dopatrzyłem. A pan, panie Cavalcanti, jakiego jest zdania?
— Co ja powiem, panie?... Ha, myślę sobie, że my w Pizie mamy Ugolina, w Ferrarze — więzienie Tassa, a w Rimini pokój Franciszka di Paulo...
— Prawda, macie to wszystko, nie macie jednak podobnych schodów — wziął w obronę pokój swój Monte Christo, otwierając tajemne przejście ukryte w ścianie.
— Czyż nie macie wrażenia — mówił dalej Monte Christo, — że tu jakiś Otello, albo ksiądz de Gange, schodząc krok po kroku, wśród ciemnej i burzliwej nocy, po tych schodach, z jakimś fatalnym ciężarem w rękach, ucieka chyłkiem z tego pokoju, by ukryć swą zbrodnię przed okiem ludzi, a nawet może i przed okiem Boga?
Pani Danglars, nawpół omdlała, oparła się ciężko o ścianę.
— Co się pani stało, na miłość boską — zawołał Debray — jakżeż pani okropnie zbladła!
— Co to jest? — odezwała się pani de Villefort — o, to zgadnąć bardzo łatwo. Pan hrabia de Monte Christo opowiada nam te straszliwe historje w tym celu, bezwątpienia, byśmy poumierały ze strachu.
— W żarcie mojej żony jest istotnie może nieco prawdy, panie hrabio — dorzucił de Villefort — przerażające — bo stawiasz hipotezy.
— Co pani jest? — zapytał zcicha Danglarsowej Debray.
— Nic, nic — odpowiedziała, usiłując zapanować nad sobą — muszę tylko zaczerpnąć nieco świeżego powietrza, oto wszystko.
— W takim razie możebyśmy przeszli do ogrodu?
— Czy istotnie czuje się pani źle usposobiona?
— Wcale nie — odpowiedziała zapytana — pan tylko w formie nazbyt realistycznej opowiadasz nam wytwory swej bujnej, przyznać to należy, wyobraźni.
— Czyż tak? — podjął Monte Christo z uśmiechem — więc to są tylko wytwory mojej wyobraźni?... Ha, w takim razie przedstawmy sobie raczej, że dom ten był schronieniem jakiejś dobrej i cnotliwej Marji i że te schody tajemnicze są tylko przejściem, po którem postępuje krokiem cichym doktór, by nie zakłócić pokrzepiającego snu chorej, albo też matka, sam ojciec wreszcie, unoszący w tkliwym uścisku roześmianą dziecinę.
Ten pogodny obraz wywołał jednak na pani Danglars skutek wprost przeciwny: jęknęła głucho, z piersi wydarło się łkanie i zemdlała.
— Pani Danglars zasłabła! — zawołał de Villefort — należałoby pomyśleć o jakimś dla niej ratunku.
— Cóż za szkoda — krzyknął cicho Monte Christo — że nie wziąłem ze sobą mego flakonika.
— Ja mam — odezwała się pani de Villefort.
I podała hrabiemu niewielki kryształowy flakonik, napełniony płynem czerwonej barwy, najzupełniej podobnym do tego, jakim hrabia tak skutecznie ratował Edwardka.
— Zrobiłam sama, stosując się jak najściślej do przepisu danego mi przez pana.
— I udało się pani?
— Tak mi się zdaje.
Monte Christo wpuścił do ust baronowej, która przeniesiono poprzednio do pokoju obok się znajdującego, jednę tylko kroplę lekarstwa i chora, po tym zabiegu, otworzyła natychmiast oczy.
W tej samej chwili de Villefort ścisnął ją silnie za rękę, dając jej tem znak, by się miała na baczności.
— Czyż istotnie opowiadanie moje do tego stopnia miałoby panią przejąć? — zapytał Monte Christo.
— Ależ nie, bynajmniej. Byłam tylko jakaś nie dysponowana, w takim stanie lada chimera, lada przypuszczenie są zdolne do wyprowadzenia nas z równowagi.
— Nie są to może chimery tylko — rzekł wtedy hrabia — możecie się państwo śmiać ze mnie, ja jednak trwać będę w tem przekonaniu nieodmiennie, iż w domu tym została popełniona zbrodnia.
— Miej się pan na baczności — powiedziała pani de Villefort — mamy przecież w swem towarzystwie prokuratora królewskiego.
— Prawda — powiedział Monte Christo — doskonale się rzecz składa, gdyż skorzystam ze sposobności i pozwolę sobie wnieść przed nim formalną nieomal skargę.
— Skargę — podchwycił Villefort.
— Tak jest i to wobec świadków. Musimy jednak przejść do ogrodu.
Wszyscy w milczeniu zadość uczynili tej woli gospodarza, który przeprowadził, gości swych, aż do kasztana, pośrodku klombu rosnącego.
— W tem oto miejscu — rzekł Monte Christo — rozkazałem przekopać ziemię, ażeby ją po tylu latach odświeżyć i do bardziej bujnej pobudzić wegetacji. I oto robotnicy moi wykopali w pobliżu tego drzewa skrzynkę, w której znajdował się szkielet nowonarodzonego dziecka. Spodziewam się, że to nie jest już tylko czcze przywidzenie?
— Nie myliłem się więc mówiąc, że ten dom wyjątkowo ponuro wygląda. I nic dziwnego, jeżeli, jak się okazuje, popełnioną w nim została zbrodnia — odezwał się Chateau Renaud.
— Kto mówi, że w domu tym popełniono zbrodnię? — odezwał się Villefort, zdobywając się na resztki odwagi.
— Czyż to nie zbrodnia, skoro nowonarodzoną dziecinę żywcem zakopano w ziemi — zawołał Monte Christo. Jakże czyn taki nazwać w takim razie, panie prokuratorze królewski?
— Lecz skądże pewność, że dziecko było zakopane żywcem?
— Gdyby przedtem umarło, z jakiej racji mianoby je zakopywać w ogrodzie. Przecież miejsce to nie było cmentarzem.
— Jaka kara czeka we Francji dzieciobójcę? — zapytał naiwnie major Cavalcanti.
— Phi... bardzo mała! Ucięcie głowy tylko — odpowiedział Danglars, udając dowcipnego.
— Czy tak jest istotnie, panie prokuratorze królewski? — zapytał Monte Christo.
— Tak jest, panie hrabio — odpowiedział Villefort zamierającym głosem.
Monte Christo z tonu tego wywnioskował, że obie osoby, dla których cała ta scena została skomponowana nie zniosłyby nic więcej, że są już u kresu wysiłku nerwowego. Postanowił więc nie prowadzić dalej gry.
— Ale my się tutaj zabawiamy rozmową — powiedział — a tam kawa na nas czeka.
I poprowadził gości do stołu ustawionego na werandzie.
— Przyznam ci się, panie hrabio — odezwała się pani Danglars — że twoje historje poszarpały mi nerwy. Czuję potrzebę spoczynku.
I padła na krzesło z przymkniętemi oczyma.
Monte Christo podszedł wtedy do pani de Villefort ze słowy:
— Zdaje mi się, że pani baronowa znów potrzebować będzie pani flakonika.
Zanim jednak pani de Villefort zdążyła zbliżyć się do baronowej, prokurator królewski szepnął do ucha swej byłej przyjaciółki:
— Muszę z panią pomówić i to koniecznie jutro, najlepiej u mnie w biurze, tam będzie najbezpieczniej.
— Będę.
W tej chwili zbliżyła się pani de Villefort.
— Dziękuję ci, moja przyjaciółko — rzekła pani Danglars, uśmiechając się — zrobiło mi się już lepiej, nie potrzebuję już więcej twej pomocy.



ROZDZIAŁ X.
ŻEBRAK.

Uczta przeciągała się. Nakoniec pani de Villefort wyraziła chęć powrotu do Paryża, czego nie miała odwagi zaproponować baronowa, mimo widocznego wyczerpania.
Monte Christo nie sprzeciwiał się woli swych gości, to też wkrótce wszyscy opuścili jego dom. Morrel, Debray i Chateau Renaud — konno, obydwie panie wraz z de Villefortem w powozie tego ostatniego, wreszcie Danglars pojechał w towarzystwie majora Cavalcanti, z którym wdał się w rozmowę o fortunach arystokracji włoskiej.
Ostatni opuścił dom hrabiego młody Andrzej Cavalcanti.
Obiecujący ten młodzieniec przez cały czas obiadu mówił bardzo mało, w obawie, ażeby nie wyrwać się z jakiem głupstwem w towarzystwie tak bogatych i potężnych gości, pomiędzy którymi jego wzrok osłupiały nie bez obawy spoczywał od czasu do czasu na groźnej postaci prokuratora królewskiego.
Pan Danglars, widząc uprzejmość z jaką traktował hrabia Monte Christo majora Cavalcanti, wpadł na myśl, że włosi ci, ojciec i syn, muszą być krezusami, o nieprzebranej fortunie.
Przyjrzał się dobrze, aczkolwiek z wielką dyskrecją, wcale dużemu brylantowi, rzucającemu ognie na palcu majora, bowiem stary Cavalcanti, jako człowiek doświadczony i rozsądny, w obawie, by jaki wypadek nie pozbawił go pieniędzy, zamienił je natychmiast na przedmiot wartości niewątpliwej.
W czasie obiadu wypytywał bezustannie ojca i syna, jaki rodzaj życia prowadzić mają zamiar? Jedna szczególnie rzecz zwiększała szacunek, albo raczej, że tak powiemy, uwielbienie Danglarsa dla Cavalcantiego.
Major wierny zasadom Horacjusza, aby niczemu się nie dziwić, poprzestał przy stole na jednej odpowiedzi stwierdzającej jego wiedzę, z jakiego jeziora pochodzą największe minogi, potem jadł już jedynie.
Danglars z podobnego zachowania się wywnioskował, że przepych jaki roztoczył przy stole Monte Christo, jest rzeczą najzupełniej zwyczajną dla przedstawiciela świetnego rodu Cavalcantich, którzy w swej Lukka żywią się samymi pstrągami z Wołgi lub ze Szwecji widać, lub węgorzami z Bretanji.
Przyjął więc z największą przejmością następujące wyrazy Cavalcantiego.
— Jutro będę miał honor złożyć moje uszanowanie panu dobrodziejowi w pewnym interesie.
— Będę bardzo zaszczycony wizytą pańską — odpowiedział bankier.
I wtedy właśnie zaproponował Cavalcantiemu, jeśli mu nie sprawi przykrości rozłączenie się z synem, aby razem z nim pojechał powozem.
Cavalcanti odpowiedział, iż jego syn oddawna przywykł prowadzić życie niezależne, jako młodzieniec skończony; ma więc własne konie i swój ekwipaż, może więc jechać do domu sam, tembardziej, że i przyjechali każdy osobno.
Major wtedy wsiadł do powozu Danglarsa, a bankier, siedząc obok swego gościa, w coraz większy wpadał zachwyt nad zasadami i oszczędnością tego człowieka, który, aczkolwiek hojny dla syna, bo mu dawał 60,000 franków rocznie, co było procentem od miljona — sam się zadawalał skromnym fiakrem.
Co do Andrzeja, to ten z miną jak najlepszą wyszedł z pałacu i na początek wyłajał gnoma, że nie zajechał po niego przed sam ganek, a czekał przy bramie i tym sposobem naraził go na to, iż kilkadziesiąt kroków musiał przejść piechotą.
Gnom tę nawałnicę wymowy przyjął z pokorą, ujął lewą ręką wędzidło, dla powstrzymania niecierpliwiących się koni, zaś prawą podał lejce Andrzejowi, który już postawił nogę na stopniu, gdy w tejże chwili jakaś nieznana ręka uderzyła go po ramieniu.
Młodzieniec odwrócił się w mniemaniu, że to może Monte Christo zapomniał mu coś przy pożegnaniu powiedzieć i z tej przyczyny zatrzymuje go przy odjeździe.
Zamiast hrabiego, ujrzał jakąś obcą figurę, od słońca ogorzałą, z bujnymi faworytami i błyszczącemi jak djamenty oczami. Na twarzy jego igrał szyderczy uśmiech, a z rozchylonych warg błyskały zęby białe i ostre, jak u wilka lub szakala. Ciemna chusta w czerwone kraty otaczała jego szyję i głowę, zarosłą ciemnym, siwawym już włosem, odziany był przytem w łachmany wstrętne do tego stopnia, iż ohydniejsze wyobrazić już sobie trudno. Osobnik ten był ponadto przeraźliwie chudy.
Andrzej, na widok tej postaci, zadrżał, a potem odskoczył przerażony.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał.
— Wybacz, przezacny obywatelu — odpowiedział oberwus, podnosząc rękę do czapki — być może, iż ci przeszkadzam, muszę jednak porozmawiać z tobą natychmiast.
— Wieczorem nie wolno żebrać — zawołał gnom i wyciągnął rękę, by jednem odepchnięciem uwolnić pana swego od napaści.
— Ja też nie żebrzę, mój śliczny paniczu — odezwał się nieznajomy do służącego, spoglądając nań z tak ironicznym i przerażającym uśmiechem, iż ten cofnął się odrazu — ja chcę i muszę powiedzieć dwa słowa twemu panu, który przed piętnastoma dniami dał mi pewne zlecenie.
— Ciekawy jestem — rzekł z kolei Andrzej z wyniosłą, pełną chłodu grzecznością, pod którą ukryć chciał swe pomieszanie — czego chcesz, mój przyjacielu, mów jednak prędko, bo mi się spieszy.
— Jabym chciał — rzekł mężczyzna — ażebyś mi pan zechciał oszczędzić trudu wracania piechotą do Paryża. Jestem bowiem bardzo znużony, nie jadłem tak dobrego, jak pan, obiadu, to też ledwo się trzymam na nogach.
Młodzieniec się wzdrygnął na te poufałe wyrazy.
— Ależ przecie powiedz, czego chcesz ode mnie?
— Już panu mówiłem. Chcę, byś mnie zawiózł do Paryża.
Andrzej zbladł.
— Tak mi to przyszło ni stąd, ni zowąd do głowy — dodał obszarpaniec, wkładając rękę do kieszeni i spoglądając na młodzieńca wyzywającym wzrokiem — tak mi to strzeliło do głowy, pojmujesz, mój mały Benedykcie...
Andrzej nie miał już żadnej wątpliwości, zbliżył się więc do gnoma i rzekł doń:
— Ten człowiek mówi prawdę. Istotnie otrzymał on ode mnie pewne zlecenie, z którego teraz przyszedł zdać mi sprawę. Idź więc do rogatki piechotą, a potem weź sobie fiakra, byś zbyt późno nie wrócił do domu.
Pełen zdumienia służący oddalił się bez słowa.
— Odejdźmy gdziekolwiek na bok — rzekł Andrzej.
Mężczyzna w czerwonej chustce wziął wtedy konie za wędzidła i zaprowadził je w boczną, zupełnie ciemną aleję.
— Nie myśl, Benedykcie, że ja dla próżnego szyku tylko chcę się przejechać wraz z tobą w twym powozie, jestem istotnie bardzo znużony, a oprócz tego chciałbym pomówić z tobą o interesach nader ważnych.
— Mniejsza o to, siadaj — odpowiedział młodzieniec.
Andrzej gnał konie ostrem tempem, aż do ostatnich domów Auteuil, nie przemówiwszy ani słowa do swego towarzysza, który uśmiechał się drwiąco.
Gdy znaleźli się na odkrytej przestrzeni, Andrzej rozejrzał się uważnie, dla przekonania się zapewne, czy nikogo niema czasem w pobliżu, a następnie, po zatrzymaniu koni zawołał z rozpaczą, załamując ręce:
— Dlaczego chcesz mnie zgubić?
— Dlaczego? A dlaczego ty mi nie ufasz? Powiedziałeś przecież, że jedziesz do Piemontu w Toskanji, a tymczasem znajduję cię w Paryżu.
— A cóż tobie to szkodzi?
— Mnie?... nic a nic. Owszem, mam nadzieję, że mi to pomoże.
— Acha! widzę że chcesz sobie uczynić ze mnie kozła ofiarnego. Lecz cię uprzedzam, że źle sobie poczynasz, panie Kadrusie.
— Cóż u pana Boga! Nie gniewaj się, mój mały, powinienbyś wiedzieć przecie, co to jest nieszczęście. Czyni ono człowieka zazdrosnym. Ja sobie myślałem, że ty jesteś w Piemoncie albo w Toskanji i kształcisz się na jakiegoś cicerone, gdy wtem widzę cię w pałacu, mającego swe konie, służbę, liberję... Czy odkryłeś jaką żyłę złota, czy też może zostałeś ajentem giełdowym?
— Ha, poszczęściło mi się.
— Widzę to, widzę. Jabym chciał jednak, bym mógł i o sobie to samo powiedzieć. I właśnie postanowiłem rozmówić się z tobą. I myślę, iż postarasz się jak najrychlej zadowolić mnie, bo później mógłbym się stać nazbyt wymagającym.
Groźba ta doprowadziła Andrzeja do gniewu!
Puścił więc znów konie kłusem.
— Źle sobie poczynasz ze mną, Kadrusie, raz jeszcze ci powtarzam. Ja jestem korsykaninem, dobrze-by było, gdybyś tak nie zapomniał o tem. A przytem jestem młody i silny. Pogróżkami więc nic ze mną nie zrobisz.
— Tak! Ale ty jesteś wspaniale odziany, ja zaś jestem w łachmanach, ty byłeś dziś u jakiegoś księcia na obiedzie, ja zaś jestem głodny.
— E, to nie jest żaden książe, lecz zwyczajny hrabia.
— Hrabia?... a bogaty? jak myślisz?...
— No, naturalnie, że bogaty, ale niech ci z tej racji żadne projekty nie przychodzą do głowy, bo to jegomość bardzo nieprzystępny.
— I... bądź spokojny! Nie mam ja żadnych względem twego hrabiego planów, pozostawiam ci go w całości na twój użytek. Tylko ty musisz za to co dać. Rozumiesz?
— A ilebyś tak żądał?
— Myślę, że za sto franków miesięcznie mógłbym wyżyć.
— Dam ci dwieście. Pierwszą ratę masz natychmiast.
I wsunął w rękę Kadrusowi dziesięć luidorów.
— Dobry z ciebie chłopak, zawsze to mówiłem. Jakim sposobem jednak taki los cię spotkał?
— Bardzo prostym. Odszukałem swego ojca!
— Prawdziwego swego ojca?
— Co mi tam do tego! Byle płacił, a póki płaci...
— Będziesz wierzył, że to ojciec i będziesz go szanował. Bardzo słuszne. Jakże się ten twój ojciec nazywa?
— Major Cavalcanti.
— I któż ci tego ojca wynalazł?
— Hrabia de Monte Christo.
— Ten sam, u którego byłeś na obiedzie?
— Tak. Ale dosyć o mnie. Cóż ty teraz zamierzasz robić?
— Ha!... najmę sobie pokoik w jakim porządnym domu, sprawię sobie przyzwoitą garderobę, codzień się będę golił i chodził na gazety do kawiarni.
— Wiesz, iż zaczynasz myśleć wcale rozsądnie, to też mam nadzieję, że wszystko z tobą będzie jak najlepiej. Ale teraz, gdy się już ze mną nagadałeś, i otrzymałeś wszystko, czego chciałeś, opuść wreszcie mój powóz i uciekaj.
— O nie, za nic. Zastanów się tylko, mój chłopcze, czego ty żądasz ode mnie? W czerwonej chustce na głowie, bez żadnych papierów i z dziesięcioma luidorami w kieszeni — musiałbym się wydać straży bardzo podejrzanym. To też niewątpliwie przytrzymaliby mnie na rogatkach. Wówczas musiałbym się przyznać, że to od ciebie dostałem tyle złota. Zaczęliby sprawdzać, śledzić, badać... i w końcu dojść mogliby do tego, że opuściłem Tulon, nikogo nie prosząc o pozwolenie. Nie, mój synku, tak być nie może.
Andrzej zmarszczył brwi, pomyślał chwilę, potem rozejrzał się dookoła i z obojętną miną sięgnął za pas, by się przekonać, czy pistolet znajduje się na swojem miejscu.
Przez ten czas Kadrus, nie spuszczając oka ze swego czcigodnego towarzysza, sięgnął również ręką poza siebie i ostrożnie otworzył długi nóż hiszpański, z którym się nigdy nie rozstawał.
Jak widzimy, — para przyjaciół była najzupełniej godna siebie.
Lecz się przejrzeli. Andrzej tedy, jakby nigdy nic, wyjął niedbale rękę zza pasa i podniósł ją do wąsów.
— Kochany Kadrusie — rzekł — będziesz tedy szczęśliwy.
— O ile tylko szczęście jest dostępne dla człowieka — odpowiedział były oberżysta, chowając nóż do rękawa.
— A więc spróbujmy we dwójkę przedostać się do Paryża. Ale jakże ty poradzisz sobie przy rogatce, by nie ściągnąć na siebie podejrzenia?
— Zaraz zobaczysz — odpowiedział Kadrus.
Wziął opończę z wielkim kołnierzem, jaką wygnany gnom pozostawił w tilbury i okrył się nią, a następnie włożył na głowę kapelusz Cavalcantiego, przybierając minę lokaja z dobrego domu.
— No, a ja mam jechać z gołą głową? — zapytał Andrzej.
— Cóż takiego?... pomyślą, że ci wiatr zerwał kapelusz z głowy.
— No, to jedźmy i niech już z tem będzie koniec.
Puścił konie w ostry cwał i bardzo szybko rogatki pozostały w tyle poza nimi.
Na pierwszej zaraz poprzecznej ulicy Andrzej wstrzymał konie a wtedy Kadrus wyskoczył z kabrjoletu, zatrzymując jednak na sobie płaszcz i kapelusz.
— Nie chcesz chyba, bym się zaziębił i dostał kataru — powiedział do Benedykta, widząc zdumienie na jego twarzy.
Powiedziawszy to, wpadł w jakąś boczną uliczkę i znikł.
— Pokazuje się — powiedział do siebie Andrzej w duchu — że pełni szczęścia nie może być na świecie.


ROZDZIAŁ XI.
SCENA MAŁŻEŃSKA.

Po rozstaniu się z Chateau Renaud i z Morrelem, Debray nie powrócił do domu, ani też nie pojechał do Ministerstwa, lecz skierował swego konia ku pałacowi Danglarsów, gdzie, jako dobrze znany przyjaciel domu został wprowadzony natychmiast do salonu pani domu.
Ledwo się drzwi zamknęły za służącym, który go zaanonsował, i Debray został z baronową sam na sam, odezwał się natychmiast:
— Co się z tobą działo, Herminjo?... Z jakich powodów zasłabłaś w czasie opowiadania tej bajki przez hrabiego?
— Przyznam ci się, iż byłam dziś wogóle w jak najgorszem usposobieniu.
— Nie, Herminjo, ja temu uwierzyć nie mogę i na tej odpowiedzi nie poprzestanę. Było nawet wprost przeciwnie, byłaś bowiem w przewybornym humorze jadąc do hrabiego. Prawda, iż mąż twój był dziś trochę cierpki dla ciebie, no ale przecież wiem dobrze, jak bardzo niewiele sobie robisz z jego złych humorów. Musiał ci ktoś jakąś przykrość sprawić, więc cię proszę, byś mi szczerze to powiedziała.
— Ręczę ci, Lucjanie, że się mylisz i wierzaj, iż jedynym powodem mego anormalnego zachowywania się w domu hrabiego był mój zły humor.
Debray spostrzegł, iż baronowa nie chce powiedzieć prawdy, nie nalegał przeto więcej, obiecując sobie tylko, iż wyczeka na chwilę bardziej odpowiednią, i wtedy powtórnie się zapyta.
Tymczasem baronowa zadzwoniła na swą pokojową, a gdy ta się zjawiła, zadała jej pytanie:
— Co robi moja córka?
— Panienka cały wieczór pracowała, a przed chwilą poszła spać.
— Ależ ja przecież słyszę dźwięki fortepianu dochodzące z jej pokoju?
— To panna Luiza d‘Armilli gra, panna Eugenja zaś jedynie słucha, leżąc już w łóżku.
— Dobrze. Proszę mnie teraz rozebrać.
I przeszły obydwie do buduaru.
— Kochany panie Lucjanie — mówiła pani Danglars z drugiego pokoju — żaliłeś się niejednokrotnie, że Eugenja traktuje cię zbyt chłodno, że nie chce z tobą rozmawiać.
— O, pani — odpowiedział Debray, bawiąc się pieskiem pokojowym — nie ja jeden czynię córce pani podobne zarzuty. Słyszałem nie tak dawno, jak i Albert Morcef wypowiadał żale tego samego rodzaju.
— Doprawdy? W każdym razie, w stosunku do ciebie zmieni ona swe postępowanie, jak myślę, a nawet spodziewam się iż niezadługo ujrzysz ją u siebie, to jest w ministerstwie.
— U mnie, a to poco?
— Z prośbą o przyjęcie do opery. W inny sposób nie mogę sobie wytłumaczyć bowiem tego nadzwyczajnego zapału, z jakim oddaje się ona muzyce.
— Doskonale — odpowiedział Danglars z uśmiechem — niech przychodzi, byle miała pozwolenie rodziców, to jesteśmy gotowi ją zaangażować.
— Idź już, Korneljo, nie będziesz mi już więcej potrzebna — rzekła baronowa do pokojowej, a po chwili młoda kobieta weszła do salonu w rozkosznym negliżu.
Debray wpatrywał się w nią przez chwilę, a następnie powiedział:
— Powiedz mi teraz, przyjaciółko moja, co ci dolega?
— Nic, naprawdę!
A jednak, jakby ciężar jakiś tłoczył jej piersi. Powstała, nerwowo przeszła się po salonie, a w końcu przeglądać się zaczęła w lustrze.
— Okropność, jak ja dziś wyglądam — powiedziała.
Debray podniósł się z uśmiechem i podszedł do baronowej w zamiarze uspokojenia jej pod tym względem, gdy wtem drzwi się otworzyły i do salonu wszedł Danglars.
Baronowa ujrzała go w lustrze. Odwróciła się na jego widok momentalnie i spojrzała ze zdziwieniem, którego nie starała się nawet ukryć.
— Dobry wieczór pani — rzekł bankier — dobry wieczór panu, panie Debray.
Baronowa pomyślała sobie wtedy, że jej mąż przybył do niej w tym celu jedynie, ażeby ją przeprosić za parę przykrych wyrazów, które mu się wymknęły w czasie wizyty u hrabiego, przybrała więc postawę pełną wyniosłości i — nie odpowiadając przybyłemu — zwróciła się do Debraya ze słowami:
— Przeczytaj mi cośkolwiek, panie Lucjanie.
Ten ostatni, zmieszany początkowo niespodziewanem wejściem pana domu, odzyskał odrazu, widząc chłód swej przyjaciółki, swą zwykłą swobodę i wyciągnął rękę po jakąś książkę, która leżała na stole i założona była nożykiem z kości słoniowej oprawnym w złoto.
— Daj pan pokój — rzekł bankier — żonę moją utrudzi zbytnio tak późna lektura. Przecież to już godzina jedenasta. A i pan, panie Debray, mieszkasz bardzo daleko.
Debray osłupiał, a i baronowa aż oniemiała ze zdziwienia. Spojrzała też na męża wzrokiem, któryby mógł dać mu dużo do myślenia, gdyby zamiast patrzeć na żonę nie wziął się do przeglądania jakiegoś dziennika, szukając w nim wiadomości giełdowych.
— Panie Lucjanie — powiedziała po chwili młoda kobieta — oświadczam ci, że nie jestem bynajmniej znużona i że mam bardzo wiele do powiedzenia ci. Choćbyś więc zasypiał, musisz mi dotrzymać towarzystwa.
— Jak pani rozkaże — odpowiedział z pewnem ociąganiem się Debray.
— Drogi panie Debray — powiedział bankier — proszę cię, byś się nie trudził słuchaniem po nocy niedorzeczności mej żony, zwłaszcza że i ja mam z nią do pomówienia.
Tym razem cios był tak silny i tak jawnie wymierzony, iż wprost oszołomił nietylko Debraya, ale i baronową nawet. Spojrzeli na siebie, jakby szukając wzajemnej pomocy przeciwko tej napaści. Nieprzełamana władza pan domu odniosła jednakże triumf.
— Nie sądź bynajmniej, że cię wypędzam, drogi panie Debray — zabrał znów głos baron — wcale nie... Jedynie nieprzewidziane okoliczności sprawiły, iż muszę się rozmówić dziś jeszcze z mą żoną. Proszę mi tego nie brać za złe.
W odpowiedzi Debray burknął słów parę, skłonił się i wyszedł, zawadzając o sprzęty.
Gdy tylko drzwi się zamknęły za nim, odezwała się baronowa:
— Nikt nie dałby wiary, jak bardzo śmieszni są czasem mężowie.
Danglars zaczepkę tę zbył milczeniem. Usiadł na miejscu Debraya na kanapie i zaczął bawić się z pieskiem.
Piesek wszelako o wiele więcej miał sympatji dla Debraya, niż dla pana, to też nietylko, że przyjął pieszczoty obojętnie, ale nawet starał się ugryźć rękę go głaszczącą. Wtedy Danglars porwał pieska za kark i rzucił go na ziemię.
— Zaprawdę, czynisz pan olbrzymie postępy — rzekła baronowa głosem najswobodniejszym, bez zmarszczenia nawet — dotychczas nie byłeś przynajmniej ordynarny, gdy dzisiejsze twe postępowanie ujawnia, że stałeś się skończonym brutalem.
— Bo dziś właśnie jestem w gorszym, niż zazwyczaj humorze.
Herminja spojrzała na bankiera z wyrazem najwyższej pogardy; ongi wzrok taki poskramiał zawsze Danglarsa, teraz nie zwrócił nań nawet uwagi.
— A cóż mnie to może obchodzić, że pan jesteś w złym humorze?!... powiedziała, wyprowadzona z równowagi tym chłodem męża.
— A jednak obchodzić cię to musi, zwłaszcza, gdy to niezadowolenie moje zwraca się na tych, którzy objadają mnie przy stole, zajeżdżają mi konie, a jakby tego nie było dosyć, niszczą jeszcze mą kieszeń.
— Cóż to za jedni są ci panowie, którzy czynią zamachy na twą kieszeń?
— Mówię o jegomościach, którzy w przeciągu godziny potrafili zubożyć mą kasę o siedemkroć sto tysięcy franków.
— Nie rozumiem pana.
— Owszem, rozumiesz mnie doskonale. Mówię o pożyczce hiszpańskiej, na sprzedaży której straciłem powyżej wspomnianą sumę.
— A skądże na mnie, lub na znajomych moich spadać ma odpowiedzialność za tę stratę? — zawołała z gniewem baronowa — a zresztą, proszę pana bardzo, abyś ze mną nie rozmawiał nigdy o pieniądzach, języka tego nie nauczyłam się ani u rodziców, ani też w domu mego pierwszego męża.
— Wiem o tem, nie mieli oni przecież ani jednego grosza do stracenia.
— Niemniej te wszystkie spekulacje pańskie są dla mnie nieznośne.
— W zdumienie wprowadzasz mnie, pani. Dotychczas bowiem byłem przekonany, że moje obroty giełdowe interesują cię nad wszelki wyraz.
— Mnie? Cóż za niedorzeczność!
— Tak, panią. Przytoczyć mogę fakty, na potwierdzenie mych słów! Ot, w lutym roku zeszłego pani pierwsza wspomniałaś mi o papierach Haiti: „zdawało się“ wtedy pani, że jakiś statek wpłynął do Havru i przywiózł ze sobą wiadomość o znacznej dywidendzie papierów. Zawierzyłem tym twym przeczuciom i zakupiłem ile się tylko dało tych papierów, na czem zyskałem, przyznać muszę, czterysta tysięcy franków, sto tysięcy z których oddałem jak najsumienniej pani. Prawda, że tak było?
W marcu znów szło o koncesję na budowę linji kolejowej. Trzy Towarzystwa ubiegały się o nią. Powiedziałaś mi wtedy, ty, najzupełniej daleka od wszelkich spekulacyj, że jakieś przeczucie (znów „przeczucie!“) mówi ci, iż pozwolenie to uzyska towarzystwo „Południowe“. Znów dałem posłuch słowom twym i pocichu zakupiłem większość akcyj tego towarzystwa, które... koncesję wspomnianą istotnie otrzymało, a wtedy akcje towarzystwa tego potroiły swą wartość. Zarobiłem na operacji tej coś trzy miljony, z których 750,000 franków oddałem pani.
— Ależ panie, na Boga!... do czego to długie opowiadanie ma nas doprowadzić? — zawołała baronowa, która to bladła, to czerwieniła się naprzemian.
— Cierpliwości, dopłyniemy do końca. W kwietniu — byłaś na obiedzie u ministra. Mówić tam miano o wypędzeniu z Hiszpanji Don Carlosa. Na wieść tę zakupiłem co najrychlej rentę hiszpańską, a gdy istotnie ten pretendent do tronu został wydalony z granic swej ojczyzny — obligi, rzecz prosta, zyskały znacznie w cenie, na czem zyskałem sześćkroć, z których znów ci oddałem 150,000 tysięcy.
— Cóż dalej?
— Otóż po tych szczęśliwych operacjach, rzeczy brać zaczęły gorszy obrót. Pewnego poranka powiedziałaś mi, po twym zwykłym wieczorowym z Debrayem flircie, że Don Carlos uciekł z Bourges i wkroczył do Barcelony. Sprzedaję więc na gwałt moje hiszpańskie obligi za każdą cenę... Nazajutrz okazało się jednak, iż wiadomość była fałszywa, dzięki czemu właśnie straciłem wspomniane na początku tej rozmowy naszej siedemkroć sto tysięcy franków.
— I cóż stąd?...
— Cóż z tego? Wniosek bardzo łatwy do wysnucia. Dawałem pani czwartą część mych zysków, przeto pani winnaś mi teraz zwrócić część czwartą mych strat.
— Wszystko to, co mi pan opowiadasz, niema wprost sensu. Nie pojmuję przytem, z jakiej racji zamieszałeś nazwisko pana Debraya do tej całej historji?
— Uczyniłem to dlatego, że gdybyś wypadkiem nie miała 175,000 franków, których się domagam, to możebyś mogła pożyczyć je sobie u przyjaciół? A pan Debray właśnie należy do tej liczby...
— Niech pan sobie to wytłumaczy — zawołała z gestem oburzenia baronowa.
— Tylko bardzo proszę bez żadnych krzyków i póz dramatycznych, gdyż tem zmuszasz mnie do przypomnienia ci słów Debraya, który ze śmiechem powiedział przecież, gdyś mu wyliczyła 50,000 franków, po szczęśliwej operacji z akcjami kolei „Południowych“, że wynalazł nakoniec sposób wygrywania w ruletę — nic nie stawiając, a więc nic nie ryzykując.
Baronowa wybuchnęła nakoniec gniewem.
— Nikczemny! Miałbyś odwagę powiedzieć mi może, że nie wiedziałeś o tem wszystkiem?!
— Ja, pani, bynajmniej nie mówię, że nie wiedziałem. Zechciej sobie jedynie przypomnieć, iż postępowanie moje od lat czterech, to jest od czasu gdy faktycznie przestałaś być moją żoną, było zawsze nietylko poprawne, ale i logiczne. Coś na parę miesięcy przed rozejściem się naszem, zapragnęłaś kształcić się w śpiewie u tego słynnego barytonisty!... Zgodziłem się na to, zwłaszcza że sam brać zacząłem lekcje tańca u pewnej baletnicy z Londynu.
Wkrótce straciłaś gust do śpiewu i zasmakowałaś w dyplomacji, której tajników uczyć cię zaczął sam osobisty sekretarz samego pana ministra. I przeciwko temu nic a nic nie miałem, zwłaszcza, że za ostatnie lekcje z własnej płaciłaś kieszeni. Teraz spostrzegam jednak, iż zaglądać zaczynasz i do mojej kasy, i że to, na początek, kosztowało mnie już siedemkroć sto tysięcy franków. Otóż na tem musi być już basta, moja pani. Albo niech pan dyplomata daje lekcje gratis, a ja będę tolerował, albo też niech mi jego noga więcej w mym domu nie postanie.
— Tego już zawiele, mój panie — zawołała młoda kobieta, szarpiąc na sobie koronki — przekraczasz wszelkie granice! I z jakiej dobrej racji mnie mówisz to wszystko, gdy — według twego zdania — cała wina ciążyć ma na panu Debray? Nie jest to zbyt ładne oskarżać mężczyznę, a kobietę zato napastować!
— Alboż ja znam pana Debraya — podchwycił Danglars — alboż go znać pragnę?... Czy szukam jego rad?... jego wskazówek chcę słuchać?... Nigdy nie grałem na giełdzie, to wszystko jest sprawą twoją, pani, nie moją.
— Ale od rad dawanych przez Debraya, gdy na nich korzystałeś — nie uchylałeś się bynajmniej, prawda?
— Ach te kobiety! Zdaje im się zawsze, iż są genjuszami zręczności, gdy im się uda mieć kilka romansów na boku, o których cały Paryż wie dobrze, a mąż, mimo to, nie żąda rozwodu. Może zresztą i są zupełnie ślepi mężowie, ja jednak od pierwszej chwili małżeństwa naszego, wiedziałem o każdym twym kroku, znałem każdą twą myśl...
A ty byłaś przekonaną, że mnie oszukujesz niespostrzeżenie i pyszniłaś się ze swej zręczności. Zaś rezultat tego wszystkiego był taki, że w tobie, cudzołożnicy, miałem żonę zawsze jak najsłodszą i najbardziej uległą, zaś twoi wszyscy kochankowie, od de Villeforta poczynając, a na Debrayu kończąc, drżeli na mój widok.
Byłem panem domu, a o to mi tylko chodziło. O twoją miłość i kobiecą cześć — nie dbałem nigdy.
Dopóki nazwisko de Villeforta nie zostało wymówione, baronowa dość zimno przyjmowała zarzuty, dopiero gdy je usłyszała, — zbladła śmiertelnie, powstała i z wyciągniętemi rękoma postąpiła w stronę męża, jakby chciała wydrzeć mu z piersi całą znaną mu tajemnicę.
— Pan de Villefort?... A on z jakiej racji w twej tyradzie się znalazł? Co to ma znaczyć?
— Znaczy to, moja pani, że pan Nargonne, twój pierwszy małżonek, nie będąc ani filozofem, ani bankierem, a przekonany, że nic nie poradzi na twe flirty z panem podprokuratorem królewskim, — umarł ze zgryzoty, albo może ze złości, że cię zastał w stanie błogosławionym, po dziesięciu miesiącach swej nieobecności.
Jestem może niedelikatny, mówiąc ci to. Ale ja tę moją szorstkość uważam za swą zaletę, ponieważ okazała się ona nader korzystna w mych handlowych interesach.
Wracając jednak do pana Narbonne, zastanowić się warto, dlaczego on się sam zabił, zamiast zabić kochanka? Otóż uczynił tak właśnie z przyczyny, iż nie posiadał majątku, któryby go przywiązywał do życia.
Ja go posiadam, więc się nie zabiłem, zaś nie pozbawiałem życia i twych kochanków również, ponieważ i twa miłość, i wierność — były mi najzupełniej obojętne.
Nie zabiję więc i Debraya. Niech tylko nie przyprawia mnie więcej o straty, a przedewszystkiem niech pokryje część przegranej, jaka z jego winy mi się zdarzyła. Inaczej byłby bankrutem, a jako taki — niech ucieka.
Pani Danglars słuchając tego wszystkiego była nawpół omdlała. Myślała o Villeforcie, o scenie obiadowej, o tym nawale nieszczęść, które od paru dni na jej dom spadać zaczęły i spokojne dotąd zacisze przeobraziły w widownię gorszących zajść.
Danglars nie spojrzał nawet na żonę, aczkolwiek starała się zemdleć, i wyszedł do swych apartamentów bez jednego słowa pożegnania.


ROZDZIAŁ XII.
MAŁŻEŃSKIE PROJEKTY.

Lucjan Debray dzień w dzień odwiedzał baronowę około godziny dwunastej przed południem, gdy jednak nazajutrz po scenie, opisanej w poprzednim rozdziale nie przybył, pani Danglars kazała zaprząc do powozu i sama wyjechała.
Danglars obserwował z poza firanek ten wyjazd i dał rozkaz, by dano mu natychmiast znać, gdy pani powróci. Minęła jednak godzina druga, a jeszcze nie wróciła. Wtedy sam wsiadł do powozu i kazał się wieźć do izby deputowanych, gdzie się zapisał na listę mających przemawiać przeciwko budżetowi.
Od godziny dwunastej do drugiej zaś bankier nie opuszczał swego gabinetu, sprawdzał olbrzymie księgi, liczył, robił notatki, przyjmował wreszcie rozlicznych interesantów, a pomiędzy innymi i majora Cavalcanti, który bardzo punktualnie przybył, aby podnieść swą sumę.
Gdy wyszedł z posiedzenia, po ostrzejszej niż zazwyczaj mowie przeciwko rządowi, Danglars przy wsiadaniu do powozu wydał polecenie zawiezienia się na pola Elizejskie Nr. 30.
Monte Christo był właśnie w domu, że jednak przyjmował kogoś u siebie, rozkazał poprosić Danglarsa, aby ten zechciał poczekać na niego w salonie.
W czasie tego oczekiwania drzwi się otworzyły i do salonu wszedł jakiś mężczyzna w księżym stroju, który znajdował się w domu hrabiego na stopie poufałej, ponieważ złożył ukłon gościowi i przeszedł do dalszych pokoi.
W chwilę potem te same drzwi, po przez które wyszedł ów ksiądz, ponownie się otworzyły i na ich progu stanął Monte Christo, z temi na ustach słowy:
— Zechciej wybaczyć mi, kochany baronie, me małe opóźnienie, lecz miałem jakiegoś interesanta, a następnie przywitać się musiałem z dobrym moim znajomym, księdzem Bussonim, który tylko co przybył do Paryża, a którego być może zauważyłeś, jak przechodził przed chwilą?
— Ale o cóż tu idzie? odpowiedział Danglars — to ja raczej winienem prosić o wybaczenie, że pozwoliłem sobie przybyć do hrabiego w nieodpowiedniej chwili.
— Owszem, kochany baronie, jestem ci bardzo rad, siadaj, bardzo cię proszę. Ale cóż ci to jest?... mój Boże! wyglądasz, jakbyś był nie w humorze? I powiem ci, baronie, szczerze, że mnie to przeraża, smutek finansisty bowiem jest jak kometa, zaś te wróżą przecież zawsze nieszczęście.
— Od pewnego czasu, zły los zdaje się mnie ścigać, istotnie, — odpowiedział Danglars.
— Cóż u Boga! Czyżbyś znowu w grze swojej chybił na giełdzie?
— To nie. Na pewien czas bowiem jestem już wyleczony. Złe wieści za to otrzymałem z Tryjestu.
— Czy być może?? Mówisz pan, zapewne, o bankructwie domu Jakóba Manfredi?
— O nim właśnie. A miałem u niego zgórą miljon do odbioru.
— Czy podobna! A to istotnie fatalność.
— Dodaj pan do tego niepowodzenie z pożyczką hiszpańską... Piękny koniec miesiąca!
— To pan istotnie tak dużo straciłeś na tych obligach hiszpańskich?
— Ni mniej ni więcej, tylko siedemkroć sto tysięcy!
— Że to pan, taki gracz wytrawny, dałeś się tak podejść!
— To wina mojej żony. Śniło jej się, że Don Carlos wkroczył do Hiszpanii.
— Czyż był to jednak sen tylko? Przecież nawet urzędowy „Monitor“ podał tę wiadomość fałszywą, jak się okazało następnie? I straciłeś pan, jak powiadasz, aż siedemkroć sto tysięcy franków? Tam do djabła! Dla fortuny trzeciorzędnej jest to cios bądź co bądź bardzo poważny.
— Jakto trzeciorzędnej? — zaoponował Danglars, upokorzony nieco podobną klasyfikacją.
— A tak — odpowiedział Monte Christo — ja bo dzielę wogóle majątki na trzy kategorie. Majątkiem pierwszego rzędu nazywam taki, który składa się z wartości niezniszczalnych, zupełnie pewnych, jak ziemia, kopalnie i obligacje państw wielkich, jak Anglja, Stany Zjednoczone, Francja... byleby te wszystkie wartości przewyższały sumę stu miljonów franków.
Majątkiem drugiego rzędu jest fortuna, na którą się składają fabryki lub posiadanie rent państw pierwszorzędnych na sumę pięćdziesięciu miljonów minimum.
Majątkiem zaś trzeciego rzędu nazywam kapitały przynoszące dochód ze spekulacji, a więc zależnie od wypadku, któremi pierwsza lepsza wiadomość telegraficzna zachwiać już jest zdolna. Otóż jeżeli fortuna taka, na ruchomych piaskach spekulacji oparta, a rozporządzająca kapitałem około piętnastu miljonów, dajmy na to, zacznie tracić miesięcznie około dwóch miljonów, no to po upływie pół roku znaleźć się może nad brzegiem przepaści. Otóż pan, panie baronie, zdaje się, że jesteś właśnie w takiem położeniu?...
— Trochę zadaleko pan zaszedłeś, — odpowiedział Danglars z żartobliwym pozornie uśmiechem, przy którym jednak twarz mu mocno zbladła. — Powiem panu przytem, że dosyć kiepski jest z ciebie, hrabio rachmistrz. Straciłem ja wprawdzie na hiszpańskich obligach i na bankructwie w Tryjeście coś około dwóch miljonów, z innych natomiast moich spekulacyj, trochę więcej szczęśliwszych, aniżeli tamte, do kas moich wpłynęły całe góry złota. Od bankructwa, wierzaj, jestem jeszcze bardzo daleki.
— Ale na tej drodze już jesteś, już na nią wkroczyłeś.
— O nie!... panie. Stoję teraz na gruncie bezwzględnie już pewnym i trzebaby bankructwa trzech państw największych, bym i ja wraz z niemi zbankrutował.
— Da to się widzieć.
— Albo też, gdyby w całej Europie nieurodzaj się zdarzył, lub wreszcie gdyby rozstąpiły się, jak za czasów Faraona, wszystkie morza, by pochłonąć następnie me okręty. Że jednak bardzo jest wątpliwe, by się to wszystko wydarzyć mogło, więc i ja stoję nieco lepiej, aniżeli na bezwzględnie pewnych nogach. Ale dosyć o tem. Zechciej mi pan powiedzieć teraz, co jabym mógł uczynić dla pana majora Cavalcanti?
— Dać mu pieniędzy gdy tylko zjawi się u pana z jakim przekazem.
— Już to zrobiłem, ponieważ był właśnie w takim interesie dziś rano u mnie, przyczem przedstawił przekaz wystawiony na pana, a opatrzony podpisem księdza Bussoni. Rozumie się, że poleciłem mu, wypłacić natychmiast żądane czterdzieści tysięcy franków. Ale to jeszcze nie wszystko. Pan major bowiem otworzył u mnie ponadto kredyt dla swego syna.
— A ile, jeżeli wolno zapytać, przeznaczył on temu młodzieńcowi?
— Pięć tysięcy miesięcznie.
— To znaczy — sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Nie przypuszczałem — mówił dalej hrabia — by pan major Cavalcanti był aż tak wielkim skąpcem.
— Jeżeliby więc hrabia Andrzej zażądał wypadkiem więcej?...
— O, nie radziłbym dawać, ojciec bowiem gotów nie uznać tego długu. Nie znasz pan chyba tych miljonerów z tamtej strony Alp, to urodzeni harpagoni. Któż mu otworzył u pana kredyt?
— Dom Handlowy Fenzi, jeden z najsolidniejszych we Florencji.
— Nie mówię panu, byś miał stracić, radzę jednak zwracać najbaczniejszą uwagę na terminy weksli.
— Czyżbyś pan nie ufał temu panu Cavalcanti?
— Ja, kochany panie, na jego podpis dałbym bez chwili namysłu i dziesięć miljonów. Jego majątek należy do drugiego już rzędu, według mego systemu klasyfikacji, jaki ci przed chwilą, panie Danglars, wyłożyłem.
— A ja go brałem za zwyczajnego sobie majora i nic więcej. Rzecz szczególna, jaki on przytem niepozorny!
— Bardzo słuszne spostrzeżenie. Istotnie jego wygląd bardzo niewiele zapowiada. Ale wszyscy włosi prezentują się nieszczególnie.
— No, młody Cavalcanti ma już wygląd wcale dobry.
— Znów słuszność jest po pana stronie. Jest tylko nazbyt może bojaźliwy, lecz poza tem prezentuje się wcale przyzwoicie. Ale cóż? Znajdował się do tej chwili pod opieką bardzo surowego, jak mi mówiono, nauczyciela. Mój obiad w Auteuil był jego pierwszem wyjściem w świat.
— Wszyscy włoscy arystokraci zawierają związki małżeńskie pomiędzy sobą wyłącznie, podobno? — zapytał niedbale Danglars.
— Prawda, że jest to ich zwyczaj. Cavalcanti jednakże jest wielkim oryginałem i nic nie robi tak, jak inni. To też jestem prawie pewien, że po to wysłał syna do Francji, aby ten tutaj wyszukał sobie małżonkę.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien.
— A o jego majątku co pan słyszałeś istotnie konkretnego?
— Wiesz pan, że tak mówiąc zupełnie serjo, to faktycznie nie wiem nic. Tyle tylko, co o nim mówią. Zaś mówią, że ma mieć podobno miljony.
— No, a pana osobiste przekonanie?
— Według mego mniemania to i ród Cavalcantich, a ród to bardzo wielki, jak wiele innych, zakopał gdzieś w ziemi swe bogactwa, przyczem tajemnica skarbu jest wiadoma zawsze jednemu tylko człowiekowi, będącemu głową rodu.
Wie pan, iż w tem co pan mówi, musi być dużo prawdy, niejeden bogacz z za Alp przybyły rozporządza bowiem olbrzymiemi bogactwami, nie posiadając przytem jednej piędzi ziemi.
— A przynajmniej bardzo mało, ja naprzykład znam jeden tylko pałac Cavalcantich, w Lukka.
— A więc ma pałac — rzekł z uśmiechem zadowolenia Danglars — zawsze to coś znaczy.
— Tak jest. Choć sam nie mieszka w nim nawet, zadawalając się mniejszem mieszkaniem, gdy pałac zajmuje ministerstwo skarbu. Mówiłem, że stary jest sknerą.
— No, jak widzę, to nie jesteś zbyt wielkim jego przyjacielem?
— A skądże on miałby być moim przyjacielem? Pana majora widziałem coś trzy razy w życiu i wszystko, co wiem o nim, pochodzi od księdza Bussoni, lub od niego samego. On sam mówił mi naprzykład o swych zamiarach, jakie ma względem swego syna, przyczem dał mi do zrozumienia, iż widząc swój olbrzymi majątek leżący martwo we Włoszech, chciałby znaleźć jakiś sposób umieszczenia go w Anglji lub we Francji, by mógł dawać odpowiedni dochód. Weź pan jednak pod uwagę, iż aczkolwiek wielce ufam księdzu Bussoniemu, sam jednak nie ręczę za nic, absolutnie.
— Nic to nie szkodzi. W każdym razie jednak bardzo panu dziekuję za przesłanie mi takiego klijenta. Aha, jeszcze jedno, powiedz mi, hrabio, czy ci arystokraci włoscy, żeniąc synów, wyposażają ich odpowiednio?
— Zależy to od okoliczności. Znałem pewnego księcia, magnata z Toskanji, który dał synowi sto franków miesięcznie wszystkiego i tylko dlatego, że ten się ożenił wbrew jego woli. Przypuśćmy jednak, że Andrzej się ożeni zgodnie z widokami ojca, wtedy dostałby zapewne miljon, dwa... może nawet trzy miljony. Gdyby jego przyszłą żoną miała być córka bankiera naprzykład, wtedy ojciec, kto wie? — możeby chciał wziąć udział w interesach teścia swego syna? Gdyby jednak synowa była nie po jego myśli, wtedy — żegnajcie nadzieje!... Stary Cavalcanti schowałby klucz od swej kasy, i pan Andrzej żyćby musiał jak syn jakiejś mieszczańskiej rodziny, z gry w karty lub kości.
— W takim razie jegomość ten marzy może o jakiejś księżniczce krwi, peruwiańskiej choćby, i roją mu się korony Eldorada, i tym podobne?...
— Wprost przeciwnie, wszyscy ci wielcy panowie z poza tamtej strony gór żenią się zazwyczaj z bardzo zwykłemi śmiertelniczkami. Ale czybyś ty, kochany panie Danglars, miał zamiar podjąć się wyswatania młodego Cavalcantiego, że mi tyle w tym względzie zadajesz pytań?
— Niezłaby to była, myślę, spekulacja — ożenić podobnego magnata. A ja, jak pan wiesz, jestem spekulantem.
— Nie przypuszczam jednak, ażebyś pan zamierzał ożenić go z panną Danglars?... Nie chciałbyś tego przecież, aby Albert miał zamordować Bogu ducha winnego Andrzeja?
— Wicehrabia de Morcef bardzo mało dba o to, jak mi się wydaje — odpowiedział Danglars, wzruszając ramionami.
— Przecież jest on narzeczonym pańskiej córki?
— No... zaraz narzeczonym! Rozmawialiśmy parokrotnie o związku naszych dzieci z hrabią Morcefem... pani hrabina de Morcef wszelako i młody Albert...
— Czy nie chcesz pan powiedzieć czasem, że nie jest to partja, tak bardzo znów zazdrości godna?
— Już to niewątpliwie panna Danglars jest warta pana Morcefa.
— Baronówna Danglars będzie miała piękny posag?
— Nie idzie tu tylko o posag. Za pozwoleniem jednak pańskiem, czy mógłbym cię, hrabio, o jednę rzecz zapytać? Mianowicie, dlaczego nie zaprosiłeś pan do siebie na ów sławny obiad i hrabiostwa de Morcef?
— Owszem, prosiłem, ale mi odmówili, z powodu wyjazdu do Dieppe, gdyż pani de Morcef lekarz zalecił powietrze morskie.
— A tak, tak — rzekł Danglars z uśmiechem — morskie powietrze powinnoby jej pomóc.
— A to czemu?...
— Ponieważ w młodości niem tylko oddychała.
Monte Christo puścił mimo uszu tę uwagę, jakby jej nie słyszał.
— Jeżeli wicehrabia nie jest tak bogatym, jak baronówna Danglars — rozpoczął na dawny temat — nie można odmówić natomiast tego, iż z pięknej pochodzi rodziny?
— Nie ujmuję nic godności Morcefów, lecz i ja najzupełniej jestem zadowolony z mego nazwiska — odpowiedział Danglars.
— Zapewne, nazwisko pańskie, jednakże, nie jest tak znane i popularne jak nazwisko hrabiów Morcef; ozdobione jest ono przytem tytułem hrabiowskim, co zdaje się być dowodem jego starożytności. Bądź co bądź szlachta od pięciu wieków jest więcej warta, aniżeli patrycjusz od lat dwudziestu.
— I dlatego właśnie — podjął Danglars z szyderczym uśmiechem — wolę pana Andrzeja Cavalcanti od pana Alberta de Morcef.
— Czyżby Morcefowie ustępowali pod tym względem Cavalcantim?
— Wybacz, hrabio, muszę ci jednak powiedzieć, iż na francuskiej heraldyce znasz się najwidoczniej bardzo mało.
— Jestem tem bardzo zmartwiony.
— No, drobnostka. Dowiedz się jednak, iż barwa mego nawet, baronowskiego herbu, jest trwalsza aniżeli Morcefów.
— A to jakim sposobem?
— Ponieważ, aczkolwiek ja pierwszy z rodu posiadam tytuł barona, nazwisko Danglars należy mi się od wieków. Tymczasem z Morcefami jest zupełnie inaczej. Ojciec wicehrabiego Morcefa nie nazywał się bynajmniej w swej młodości Morcefem.
— Czy podobna?
— Posłuchaj, hrabio, tylko. Gdy byłem sobie, przed laty, małym komisantem, Morcef był wtedy rybakiem i nazywał się bardzo krótko Fernandem Mondego.
— Jesteś pan zupełnie pewien tego, co mówisz?
— Cóż u Boga!... Nakupowałem się dosyć ryb u niego i stąd znajomość.
— Dlaczegóż więc dajesz swą córkę jego synowi?
— Ponieważ Fernand i Danglars to dwaj dorobkiewicze, obaj uszlachceni i wzbogaceni i z tego powodu jeden najzupełniej wart drugiego, oprócz niektórych rzeczy, jakie o nim opowiadają, gdy o mnie powiedzieć się nie odważą.
— Cóż to znów takiego?
— E... nic!
— Domyślam się już, wzmianka pańska przypomniała mi bowiem pewien wypadek, jaki miał miejsce w Grecji, a który łączono z nazwiskiem Mondego.
— A więc pan słyszał o tem! Sprawa Ali-Paszy. Okryta jest ona mgłą tajemnicy i przyznam się panu, że dałbym wiele, gdybym mógł ją poznać.
— Nie byłoby to zbyt trudne dla pana, panie baronie. Musisz mieć przecież korespondentów na całym świecie, a więc i w Grecji, naprzykład w Janinie?
— Naturalnie.
— A więc, gdybyś chciał, mógłbyś napisać do swego korespondenta z zapytaniem, jaką odgrywał rolę francuz, imieniem Fernand, w katastrofie Alego Teleben?
— Prawda! Że też mi na myśl nie przyszło! — rzekł Danglars, zrywając się żywo z krzesła — dziś jeszcze napiszę.
— A gdybyś otrzymał zbyt jaskrawe dowody winy...
— Udzielę ich panu.
— Byłbym bardzo za nie panu wdzięczny.
Podniecony Danglars pożegnał się szybko, wskoczył do powozu i dał rozkaz jazdy kłusem.



ROZDZIAŁ XIII.
GABINET PODPROKURATORA KRÓLEWSKIEGO.

Zostawmy na chwilę w spokoju naszego bankiera i pospieszmy towarzyszyć pani Danglars w jej rannej wycieczce.
Powiedzieliśmy już, iż o godzinie wpół do pierwszej zażądała ona koni, a następnie wyjechała, dając rozkaz jechania w stronę St. Germain. W pobliżu Nowego Mostu wysiadła i udała się pieszo w boczną uliczkę.
Miała na sobie ubiór bardzo skromny, jak przystało na kobietę z dobrym smakiem, która wybrała się na ranną przechadzkę. Po przejściu paruset kroków wzięła fiakra i rozkazała się zawieźć na ulicę Harlay.
Gdy się znalazła w zamkniętym powozie, dobyła natychmiast z woreczka gęstą woalkę i osłoniła sobie nią szczelnie całą twarz, wiążąc silnie końce woala z tyłu słomkowego kapelusza, a następnie z uciechą przekonała się, patrząc w lusterko, iż jest do niepoznania, ponieważ pod gęstą czernią woalu nie sposób było rozpoznać rysów, widać było jedynie białą cerę i błyszczącą źrenicę oka.
Gdy dorożka stanęła na miejscu, pani Danglars szybko uregulowała należność, a następnie z nadzwyczajną lekkością przebiegła schody i weszła do sali Straconych Stąpań.
Rankami w sądach bywa zazwyczaj bardzo dużo interesantów, to też pani Danglars przemknęła się przez salę niepostrzeżenie i dotarła do przedpokoju prokuratora królewskiego. Gdy się tam znalazła, nie potrzebowała nawet wymieniać swego nazwiska, gdyż natychmiast podszedł do niej jeden z urzędników z zapytaniem, czy jest tą osobą, której pan prokurator przyobiecał dać posłuchanie, a gdy dała odpowiedź potwierdzającą, wprowadził ją bez zwłoki bocznym korytarzem do gabinetu prokuratorskiego.
De Villefort siedział przy biurku, tyłem odwrócony do drzwi. Usłyszawszy, że ktoś wszedł do pokoju, odwrócił się żywo, wstał i zamknął drzwi na zasuwkę, następnie opuścił zasłony u okien i dopiero po przekonaniu się, że nikt ich ani słyszeć, ani widzieć nie może, zwrócił się do przybyłej ze słowy:
— Dziękuję pani bardzo za jej słowność.
Następnie podsunął krzesło, a gdy pani Danglars usiadła, rozpoczął rozmowę wyrazami:
— Bardzo już dawno nie miałem szczęścia rozmawiać z panią sam na sam, to też przykro mi bardzo, że spotykamy się w tak smutnych okolicznościach.
— Niemniej, jak pan widzisz, przybyłam na pierwsze twe, panie, wezwanie, aczkolwiek rozmowa ta z pewnością przykrzejszą będzie dla mnie, aniżeli dla ciebie.
De Villefort uśmiechnął się gorzko.
— Pojmujesz pan zapewne moje zdenerwowanie — ciągnęła dalej pani Danglars — zechciej mnie więc oszczędzać, proszę. Iluż to winnych w tym pokoju drżało i okrywało się wstydem, a teraz ja, również drżąca i wstydem okryta, na tem samem siedzę krześle! Zlituj się więc pan nade mną i cieplejszem słowem wzmocnij, bym nie widziała w sobie kobiety występnej, a w panu groźnego sędziego.
De Villefort westchnął głęboko.
— I ja, pani, mam przekonanie, że miejsce moje jest nie w fotelu sędziego, lecz na ławie oskarżonych.
— Jakto, pan?!... ze zdziwieniem rzekła baronowa.
— Tak jest, ja.
— Zdaje mi się, że położenie swe w nazbyt czarnych widzisz kolorach — rzekła pani Danglars, a w jej pięknych oczach rozbłysło przelotne światełko.
— Na dnie każdej namiętności spotyka się zawsze męczarnie i dlatego to Ewangelja, to niewyczerpane źródło pociechy dla nieszczęśliwych, daje nam cudowny przykład córki rybackiej i żony wiarołomnej. Przyznam się panu, że ilekroć przypomnę sobie minione rozkosze młodości mojej, tak już ode mnie oddalonej, zdaje mi się zawsze, że mi je Bóg wybaczy, bo już cierpieniami aż nadto je okupiłam. Tak mówię ja, kobieta. Lecz pan jesteś mężczyzną, którego świat zawsze przecież uniewinnia, a młodość burzliwie spędzona nawet podnosi w wielu oczach, czegóż się więc obawiać możesz, jakie robić sobie wyrzuty?
— Znasz mnie pani dobrze — odpowiedział de Villefort — obłudnikiem nie jestem, a przynajmniej nie udaję nigdy takiego bez potrzeby. Jeżeli zaś me czoło wygląda posępnie, to dlatego, że je kirem przyoblekło bardzo wiele nieszczęść, jeżeli serce skamieniało, to dlatego jedynie, by było zdolne wytrzymać dalsze ciosy. I ja nie byłem takim, jak jestem, w dniach młodości mojej, w dniu mych zaręczyn, gdy siedziałem przy boku mej pierwszej narzeczonej, nad brzegiem południowego morza, w Marsylji.
Od tego czasu jednak zmieniło się bardzo wiele w mojej duszy. A świadomość złych czynów popełnionych tkwi w sercu i umyśle jak rana, zatrutą dana strzałą. I wyrzucamy sobie: dlaczego postąpiliśmy tak właśnie, gdy można było inaczej: dostojniej, uczciwiej, lepiej?... Tak cierpią umysły męskie. Wy, panie, przeciwnie. Bardzo rzadko doznajecie wyrzutów sumienia. Być może dlatego, iż bardzo rzadko działacie według własnej woli; wszystkie postępki wasze nieomal zawsze są wam narzucone, przez wolę silniejszą, męską: błędy więc wasze są prawie zawsze wynikiem występku innych.
— Czy tak jest, jednak, czy inaczej, to błąd, który ja popełniłam, był błędem moim własnym i poniosłam za niego wczoraj karę bardzo ciężką.
— Biedna ty jesteś, biedna — rzekł de Villefort, ściskając silnie dłoń swej byłej przyjaciółki — kara, jaka cię spotkała, była ciężka, jednakże...
— Co?
— Jednakże muszę ci, pani, powiedzieć: zbierz wszystką swą odwagę, całą moc duszy, bo do tej chwili nie znasz jeszcze sprawy tej w całości.
— Boże wielki!... zawołała pani Danglars z przerażeniem — cóżby jeszcze być mogło?
— W sprawie tej pani widzisz tylko przeszłość, przeszłość mroczną i posępną, gdy tymczasem może mieć ona przyszłość... przyszłość jeszcze bardziej ponurą, okropną, krwawą nawet.
Baronowa, znając zimną krew de Villeforta, przeraziła się tem jego uniesieniem tak dalece, że mimowoli otworzyła usta do krzyku, głos jednak zamarł jej w piersiach.
— Jakim sposobem ta przeszłość zmartwychwstała? — zawołał de Villefort — jakim sposobem z głębi grobu wyszła na świat? — pojąć nie mogę.
— Prosty wypadek, niestety, to sprawił — powiedziała Herminja.
— Wypadek?... o nie! W takich razach niema wypadków.
— A czyż nie był to wypadek, że hrabia Monte Christo nabył ten sam dom właśnie? Czyż nie wypadek sprawił, że kopać kazał w ogrodzie?... by na powierzchnię ziemi wydobyć szczątki mojej biednej dzieciny?
— Otóż jestem zmuszony powiedzieć pani, że hrabia Monte Christo nie mógł znaleźć przy kopaniu ani skrzynki okutej, ani też szkieletu nowonarodzonego dziecka, ponieważ pod temi drzewami, w ogrodzie tym, nie było ich wcale. I to jest właśnie najokropniejsze.
— Nie było ich wcale? — powtórzyła pani Danglars, wlepiając osłupiały wzrok w twarz prokuratora królewskiego, w spojrzeniu którego malował się najokropniejszy przestrach. — Nie było wcale?... powtórzyła raz jeszcze.
— Nie — potwierdził de Villefort, opuszczając czoło na ręce skrzyżowane, na stole leżące — nie było ich tam, nie było!...
— Czyż nie w tem miejscu pochowałeś nasze dziecię? Tak przecież mówiłeś... Dlaczegóż mnie oszukiwałeś?... W jakim celu?... powiedz pan!
— Owszem pochowałem je tam, w ogrodzie i w miejscu, o którem ci mówiłem. Posłuchaj jednak, pani, dalej, posłuchaj, a użalisz się nade mną niewątpliwie.
— Ach, mój Boże!... jakżeż okropnie pan mnie dręczysz i przerażasz. Mów pan jednak, słucham.
— Pamiętasz może, jak się skończyła ta noc okropna, kiedyś na łóżku leżała nieomal konająca, w tym adamaszkowym pokoju, a ja — niemniej drżący i skołatany, oczekiwałem chwili twego rozwiązania. Dzieciątko przyszło nakoniec na świat... lecz oddano mi je w ręce bez oddechu, martwe, jak się zdawało.
Pani Danglars porwała się z krzesła, jakby prądem elektrycznym rażona.
— Myśleliśmy, że nieżywe — powtórzył de Villefort — włożyłem więc ciałko do skrzynki, poszedłem do ogrodu, wykopałem dół i pospiesznie pogrzebałem. Zaledwie zdążyłem zasypać skrzynkę ziemią, w pierś mą ugodził nóż Korsykanina, który kiedyś zaprzysiągł mi zemstę. Uczułem straszliwy ból, chciałem krzyknąć, lecz w tej chwili straciłem przytomność i padłem na ziemię. Nigdy nie zapomnę, jak ogromny dowód wielkiego serca dałaś wtedy, gdy sama konająca nieomal, wyszłaś niemniej do ogrodu, by mnie szukać, a potem ratować. Dzięki twym staraniom jedynie, wróciłem do życia wtedy.
— Po paru dniach wróciłaś do domu swego, ja zaś jako powód rany, podałem pojedynek.
Długo jednak chorowałem, coś cztery miesiące. Kazano mi dla wzmocnienia sił wyjechać następnie na południe, gdzie przebyłem rok cały nieomal. Gdy powróciłem nakoniec do Paryża, dowiedziałem się na wstępie, że owdowiałaś, a potem wyszłaś za pana Danglarsa.
Myśl o mogiłce naszego dziecka nie dawała mi jednak spokoju. Pewnej nocy udałem się do pałacyku w Auteuil, który pozostawał bez zmiany własnością mego teścia, a następnie poszedłem do ogrodu i zacząłem kopać. Była późna jesień. Przez lato trawa bujnie się rozrosła, a jesienią nikt jej nie zbierał. Kopanie szło mi z trudnością, wykopałem jednak dół dość głęboki, a jednak skrzynki dokopać się nie zdołałem. A jednak napewno w tem samem kopałem miejscu, przypomniałem sobie bowiem, iż właśnie w tejże chwili, gdym wtedy dół, po ułożeniu trumienki, zaczął zasypywać, dosięgło mnie uderzenie sztyletu, otóż po ciosie otrzymanym upadłem nie na ziemię, co dobrze pamiętam, a i ty to zapamiętałaś może, lecz na ławeczkę, sztucznie ze złomów skał uczynioną. Obejrzałem się tedy, — ławeczka znajdowała się tuż poza mną. Kopałem więc dobrze. A jednak skrzynki nie było...
— Skrzynki nie było!... powtórzyła jak echo pani Danglars, przytłoczona wzruszeniem.
— Nie myśl, pani, bym poprzestał na tej jednej nieudałej próbie — ciągnął dalej opowiadanie de Villefort — wielokrotnie powracałem nocą do ogrodu i przekopałem go cały miejsce przy miejscu, i skrzynki nie znalazłem nigdzie.
Zacząłem rozmyślać i doszedłem do przekonania, że Korsykanin po dokonaniu zabójstwa — jak mniemał, odkopał skrzynkę i zabrał ją ze sobą. Na co by jednak człowiek miał zabierać ze sobą trupa?
— By mieć jakiś dowód — zrobiła uwagę Herminja.
— O nie, pani! To przypuszczenie jest zgoła bezpodstawne. Lecz nasuwało się przypuszczenie drugie, bardziej logiczne, nieomal pewne nawet: dziecko żyło i dlatego zbrodniarz zabrał je ze sobą.
Pani Danglars krzyknęła okropnym głosem i chwytając dłonie de Villeforta, zawołała:
— Moje dziecko żyło! I ty żywą dziecinę pogrzebałeś, nie przekonawszy się uprzednio, że jest martwe?! Ach!
— Czyż mogę wiedzieć?... Czyż ja wiem cośkolwiek?! — odpowiedział de Villefort wpatrując się przytem w baronową takim wzrokiem, iż zdawało się, iż lada chwila opuści go rozum i wpadnie w obłęd lub w szaleństwo.
— O moje dziecię! — zawołała baronowa, padając na krzesło i chustką tłumiąc szlochania.
Villefort tymczasem wrócił do przytomności; a gdy się to stało, zrozumiał natychmiast grozę położenia, postanowił przeto, dla odwrócenia burzy macierzyńskiej, nad jego głową się zbierającej, przejąć zbolałą matkę tą samą trwogą, jakiej sam doznawał.
— Czy pani jesteś zdolna pojąć — rzekł, powstając z krzesła i zbliżając się do baronowej, aby słów jego ciszej wymawianych nie mógł dosłyszeć nikt, prócz jednej baronowej, — że jeżeli tak się stało istotnie, to jesteśmy zgubieni oboje, i tak jest prawdopodobnie, to dziecię żyje i ktoś zna tajemnicę jego urodzenia. Że zaś Monte Christo mówił przy nas o wykopaniu dziecka, co było kłamstwem, a co za tem idzie, — strzałą, skierowaną w naszą stronę, on jest panem tej naszej wspólnej tajemnicy i los nasz trzyma w swej ręce.
— O Boże! Boże miłościwy!
De Villefort na te wykrzykniki odpowiedział rumieńcem tylko.
— Ale to dziecię, to dziecię!? — powtórzyła matka, powracająca ciągle do jednej i tej samej myśli.
— Ileż razy i ja go szukałem! — odpowiedział de Villefort, załamując ręce — ileż razy przywoływałem je, w czasie długich bezsennych nocy, ileż razy zapragnąłem posiadać bogactwa królewskie, aby mieć możność zakupienia miljona tajemnic, od miljona ludzi i wśród nich odnaleźć własną. Aż nakoniec po długich namysłach doszedłem do przekonania, że korsykanin, tak bardzo od swojej ojczyzny daleki, mógł zrobić z dzieckiem dwie jedynie rzeczy. Albo je utopić...
— Niepodobieństwo! — krzyknęła pani Danglars — przez zemstę zabić można człowieka, ale z zimną krwią rzucić do rzeki dziecko maleńkie — nie sposób.
— Albo je oddał do domu podrzutków — dokończył prokurator.
— Tak, tak się stało, jestem tego pewna.
— Pospieszyłem więc natychmiast do szpitala i dowiedziałem się, że tej samej nocy, dn. 20 września dziecię jedno było istotnie wrzucone do koła; owinięte było ono w połowę cienkiej serwety płóciennej rozdartej rozmyślnie; na pozostałej połowie widniała połowa herbu i litera „H“ pod połową korony baronowskiej.
— A więc dziecię moje żyje! Bo to moja bielizna. Tak właśnie była wszystka znaczona, pan Nargonne był bowiem baronem, a ja mam przecież na imię Herminja. Dzięki ci Boże, że chociaż dziecię moje nie umarło! Gdzież ono jest? Gdzie jest dziecię moje?
— Alboż ja wiem? — odpowiedział de Villefort z rozpaczą w głosie. — Czyż pani sądzisz, że gdybym wiedział, narażałbym cię na tyle nerwowych wstrząśnień i przeprowadzał przez wszystkie stopnie uczuć, od niepokoju, bólu, trwogi, aż do radości?... jak dramaturg, lub romansopisarz? Nie, niestety. Jakaś kobieta w sześć miesięcy potem zgłosiła się z drugą połową serwety i zażądała, by jej wydano dziecię, co uczyniono.
— Trzeba było się dowiedzieć, czegokolwiek o tej kobiecie, odnaleźć ją.
— Mniemasz pani, że nie starałem się o to? Znam się doskonale na śledztwach i, upewniam cię, użyłem wszelkich środków, jakimi rozporządza policja i nic nie odkryto. Nie zniechęciłem się tem wszelako, przez cały długi szereg lat badałem, szukałem, śledziłem... wszystko napróżno. Teraz podwoję jeszcze usiłowania i prowadzić je będę, zaręczam ci, że wytrwale, bo obecnie już nie samo sumienie, ale jeszcze i bojaźń dodawać mi będzie bodźca.
— Nie zdaje mi się jednak, by hrabia Monte Christo miał istotnie coś wiedzieć. Z jakiej racji miałby nas prześladować?
— O pani, wierzaj, że złość ludzka jest bezkresna, przewyższa ona z pewnością dobroć Boga. Czyś pani spoglądała w oczy tego człowieka, gdy nam to wszystko opowiadał?
— Nie. Niezwykły to, ale przedewszystkiem bardzo dziwny człowiek. Moją uwagę zwróciło jedno tylko, to mianowicie, iż w czasie tej całej wspaniałej uczty, jaką dla nas przygotował, sam nic nie jadł, zadawalając się małymi łykami wody jedynie.
— Tak, to prawda i ja to spostrzegłem. Gdybym wiedział wówczas tyle, ile wiem teraz, nichym nie wziął do ust, w przekonaniu, że pragnie nas otruć.
— A jednak byłbyś się pan mylił, jak się okazuje.
Niewątpliwie... a jednak, niech mi pani wierzy, że ten człowiek ma jakieś względem nas zamiary. I dlatego to właśnie chciałem się z panią rozmówić, bo pragnąłbym uzbroić panią przeciwko całemu światu, a zwłaszcza przeciwko niemu. Powiedz mi, pani — zapytał prokurator, wpatrując się w baronową mocniej i głębiej niż zazwyczaj — czyś nigdy, nikomu, nic nie mówiła o naszym związku?
— Nigdy i nic nikomu!
— Pani rozumie mnie, że jeżeli zapytuję: nikomu, to znaczy — proszę wybaczyć mi tę moją natarczywość — nikomu, absolutnie nikomu na świecie?
— O... rozumiem pana doskonale — odpowiedziała baronowa, rumieniąc się silnie — i przysięgam, że nie mówiłam nikomu, nikomu absolutnie.
— Czy nie mówisz pani czasami przez sen?
— Śpię zawsze spokojnie jak dziecię, czy już zapomniałeś?
Silny rumieniec wystąpił przy tych słowach na twarz baronowej, zaś bladość na twarz Villeforta.
— Prawda — rzekł tak cicho, że ledwo go było można dosłyszeć.
— A więc? — rzuciła pytanie baronowa.
— Wiem już, co mi czynić należy — odpowiedział de Villefort — od dziś za tydzień najdalej wiedzieć będę, co to za jeden jest ten pan de Monte Christo, skąd pochodzi, jakie ma zamiary i dlaczego w obecności naszej mówił o dziecku, które rzekomo miało być zakopane w jego ogrodzie?
Prokurator królewski wypowiedział słowa te takim tonem, że nawet hrabiego przejęłyby dreszczem, gdyby je był słyszał.
Potem uścisnął rękę, której baronowa ucałować mu nie pozwoliła, i z szacunkiem odprowadził ją aż na korytarz.
Pani Danglars po wyjściu z pałacu sprawiedliwości wsiadła do innego fiakra, który ją zawiózł do miejsca, gdzie jej własny powóz na nią oczekiwał.



ROZDZIAŁ XIV.
BAL LETNI.

Tegoż samego dnia i o tej samej nieomal godzinie, w której pani Danglars miała naradę w gabinecie prokuratora królewskiego, powóz podróżny zajechał na ulicę Helder i stanął na dziedzińcu domu Nr. 27.
Po chwili, drzwiczki się otworzyły i z powozu wysiadła pani de Morcef, wsparta na ramieniu syna.
Albert, po zaprowadzeniu matki do jej apartamentów, udał się do siebie, gdzie się przebrał, a następnie pojechał na pola Elizejskie do hrabiego Monte Christo, który go przyjął z nader życzliwym uśmiechem, lecz nic ponadto.
Rzecz dziwna, że nikt kroku dalej posunąć się nie mógł w zażyłości z hrabią. Jeżeli ktoś chciał przebojem iść dalej i przekroczyć określoną granicę, trafiał nieodmiennie na chłód, jakby na skałę nieprzebytą.
Morcef, który z otwartemi rękoma biegł nieomal, żeby go jak najprędzej powitać, dojrzawszy chłodny uśmiech i wyszukaną grzeczność, z jakiemi go przyjęto, opuścił ręce i ledwo ośmielił się podać jednę, co już było zadość uczynieniem zwyczajowi tylko, który domaga się na powitanie podania ręki właśnie, a nie uścisku.
Monte Christo podał również rękę gościowi, przyczem podaną rękę uścisnął nawet, nie był to wszelako uścisk przyjacielski, lecz taki, jaki się daje pierwszemu lepszemu interesantowi, zwyczajowy.
— Otóż już mnie pan ma znów u siebie, bo już przyjechałem!
— Jakże się pan miewa?
— Przyjechałem przed godziną.
— Z Dieppe?
— Treport.
— A prawda.
— I odrazu po wyjściu z domu jestem u pana.
— To bardzo grzecznie z pańskiej strony — odpowiedział Monte Christo tonem tak ugrzecznionym a chłodnym, iż zdanie wypowiedziane równało się zupełnie okresowi: „cóż mnie to obchodzi“.
— Cóż tu u pana słychać?
— O wiadomości pan zapytujesz?... Mnie, cudzoziemca?
— Nie udawaj, hrabio, niewiniątka; gdy zapytuję cię, hrabio, o wiadomości, to znaczy, czyś czasem nie zrobił czego dla mnie?
— Czyżbyś mi dał, wicehrabio, jakieś polecenie? — odpowiedział Monte Christo, udając zaniepokojenie.
— No, no!... i bez polecenia można było coś nie coś zdziałać dla mnie.
— A więc powiem panu, że pan Danglars był u mnie na obiedzie.
— O tem, że będzie, wiedziałem już przed wyjazdem, bo właśnie dla uniknięcia konieczności spotkania się z nim opuściliśmy przecież Paryż!
— Lecz o tem pan nie wiesz, że na obiedzie tym był również pan major Cavalcanti wraz ze swym synem, Andrzejem, młodzieńcem bardzo dorodnym.
— A!... ten książę włoski, o którym, zdaje się, że mi pan już wspominał?
— Nie należy przesadzać, panowie ci używają tytułu hrabiowskiego jedynie.
— Powiadasz pan: „używają“, czyżby to znaczyć miało, że nie mają do niego prawa?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć? A zresztą: oni tego tytułu używają i wszyscy tak ich tytułują, czyż to więc nie na jedno wychodzi, jakby go mieli rzeczywiście?
— Dziwny z pana zaprawdę człowiek. Mniejsza o to zresztą. Cóż tedy?
— Ano nic. Pan Danglars tylko bardzo dużo i z ogromnem ożywieniem rozmawiał z panem Cavalcantim, ojcem. O tobie — jednem nie wspomniano słowem.
— Co dowodzi, że wiele o mnie myślano, a to mnie do prawdziwej doprowadza rozpaczy.
— O cóż panu idzie? Panny Danglars nie było przecież w gronie mych gości... Lecz prawda, panienka ta mogła przecież w domu myśleć o panu?
— O to jestem spokojny, bo jeżeli nawet myślała, to w ten sposób, jak ja myślę o niej.
— Szczególna sympatja! Więc nienawidzicie się oboje?
— Bynajmniej. Ja w każdym razie nie żywię dla niej napewno podobnego uczucia. Więcej nawet powiem — mam wrażenie, iż jest ona materjałem na kochankę najbardziej rozkoszną, czarującą... tylko nie na żonę. Kochankę, widzisz hrabio, można porzucić, gdy z żoną o wiele trudniejsza jest sprawa. Panna Danglars nie wydaje mi się, by była kobietą pewną, którejby można było śmiało powierzyć swój honor.
— Wymagający jesteś nieco, mój wicehrabio.
— Być może. Być może, iż myślę o niepodobieństwie, pragnąc znaleźć sobie taką żonę, jaką mój ojciec znalazł dla siebie.
Monte Christo, gdy słowa te usłyszał, zbladł silnie, a sprężyny pistoletów, które w chwili tej właśnie oglądał, odskoczyły nagle.
— Ojciec pański był więc w swem małżeństwie tak bardzo szczęśliwy? — zapytał zcicha.
— Matka moja, hrabio, jest zaprawdę kobietą wyjątkową. Dotąd jeszcze piękna i pełna najwyższych zalet umysłowych. Wracam z Treport. Dla każdego innego syna towarzystwo matki byłoby ciężarem, a co najwyżej familijną przyjemnością, wypełnieniem obowiązku, gdy ja spędziłem z nią tych kilka dni tak miło, swobodnie, poetycznie... jak gdybym przeżył chwile te w towarzystwie królowej Mab, czy Tytanji!
Mając taki ideał na oczach, czyż mogę myśleć o zaślubieniu... panny Danglars? Czy teraz pojmujesz, hrabio, dlaczego podskoczyłbym z radości, gdyby tak panna Eugenja pewnego pięknego poranku zrobiła jak najsłuszniejszą, przyznać to należy, uwagę, że ja, w porównaniu z nią, nazbyt lotnym jestem atomem i że mam w swym majątku tyle zaledwie tysięcy, ile ona ma miljonów?
Monte Christo uśmiechnął się.
— Długo nad wszystkiem rozmyślałem — ciągnął dalej Albert — Franciszek przepada ze ekscentrycznościami, chciałem więc, by się zakochał w pannie Danglars, napisałem do niego w tym sensie aż cztery jak najbardziej płomienne i ogniste listy — i wszystko napróżno, odpowiedział mi bowiem, że jest wprawdzie oryginałem, dziwactw swoich jednakże nie posuwa aż tak daleko, by cofał raz już dane słowo.
— To mi prawdziwa przyjaźń, odstępować komu innemu żonę, której sami nie chcemy, chyba na kochankę!
— A Franciszek przyjeżdża właśnie, co zresztą dla pana jest wiadomością najzupełniej obojętną, ponieważ obdarzałeś go, hrabio, zawsze nie nazbyt znów wielką sympatją.
— Ja?... cóż znowu! na jakich danych urobiłeś sobie, wicehrabio, podobny pogląd? Ja swą sympatją obdarzam wszystkich, wszystkich lubię.
— Czy i ja także jestem na tej wielkiej liście lubianych umieszczony? Dziękuję!
— Nie mieszajmy rzeczy różnych. Otóż ja kocham ewangielicznie, jak to Bóg nakazuje, absolutnie wszystkich, poza tem nienawidzę... paru zaledwie osób. Wracając jednak do pana Franciszka d‘Epinay... kiedyż on przyjeżdża?
— Niezadługo. To wpływy pana de Villeforta jego powrót, jak mi się zdaje, tak bardzo przyspieszyły. Panu prokuratorowi królewskiemu bardzo pilno bowiem wydać swą córkę za mąż, zupełnie tak samo jak pan Danglars, który również chciałby gwałtem pozbyć się swej panny Eugenji z domu.
— Pan d‘Epinay jest najzupełniej do pana niepodobny, ten gotów jest z poddaniem przyjąć swój los!
— Tak. I oto do tego stopnia, że już zaczął myśleć o białym krawacie. Poza tem ma on dla Villefortów poważanie. Pan prokurator królewski uchodził zawsze za człowieka surowego, ale i sprawiedliwego.
— Chwała Bogu — rzekł Monte Christo — jest więc przynajmniej choć jeden człowiek na tym świecie, którym pan nie pomiatasz, jak tym biednym Danglarsem.
— Może to stąd pochodzi, że nie jestem zmuszony do żenienia się z jego córką?
— A, mój drogi panie!... zdaje mi się, że jesteś nieco złośliwy! A najzupełniej niepotrzebnie tak bezustannie się pan miotasz przeciwko temu swemu związkowi z panną Danglars. Pozwól tylko czasowi, by pracował dla ciebie, a kto wie, czy pan pierwszy będziesz miał chęć cofnięcia danego słowa?
— Czy tak? — zapytał Albert ze zdumieniem.
— Ależ tak, kochany wicehrabio, bądź spokojny, i wiedz, iż nikt tak bardzo znów nie myśli o tem, by cię gwałtem prowadzić do ołtarza. Mówiąc jednak serjo, powiedz mi, wicehrabio, czy istotnie byłbyś kontent, gdyby miały się zerwać te stosunki?
— Dałbym za to połowę swego życia.
— A więc — kto wie?... bo i pan Danglars napewno dałby za to miljon franków conajmniej.
— Czyż możliwe, by spaść na mnie mogło szczęście tak nagle! — zawołał Albert, wymawiając to, zlekka się nachmurzył. — Ależ hrabio, jakież pan Danglars ma powody?
— Widzisz, wicehrabio, jaki jesteś dumny i egoista, jak cię to dotknęło, że pan Danglars pomyśleć mógł o zerwaniu związku. Otóż bankier okazał się człowiekiem złego smaku i woli istotnie kogo innego, niż pana.
— Któż to jest taki?
— Nie wiem, staraj się pan sam to zbadać.
— Dobrze. Pojmuję pańską dyskrecję. Posłuchaj pan jednak. Matka moja... a raczej nie matka, lecz ojciec chciałby wydać w tych czasach bal.
— Bal?... w lecie?...
— Bale letnie są teraz bardzo w modzie. Otóż, czy nie byłbyś pan natyle łaskaw, ażeby zaprosić na bal ten panów Cavalcantich, ojca i syna?
— Kiedyż bal ten się odbędzie?
— W najbliższą sobotę.
— Major Cavalcanti pojutrze wyjeżdża.
— W takim razie zechciej zaprosić wicehrabiego Andrzeja.
— Wiesz, wicehrabio, iż prośbą swą wprowadzasz mnie w duży kłopot. Ja tego młodzieńca najzupełniej nie znam, i najzupełniej za niego nie ręczę.
— Dlaczego go pan przyjmujesz w takim razie u siebie?
— To zupełnie inna sprawa. Został mi on polecony przez bardzo zacnego księdza, który jednak co do niego mylić się może bardzo. Zaproś go pan do siebie wprost, ale nie żądaj, bym ja go do domu waszego wprowadzał. Gdyby tak później ożenił się on z panną Danglars, to możebyś miał do mnie wtedy o to urazę, a nawet chciał się strzelać ze mną. Zresztą ja sam nie wiem, czy będę mógł być na tym balu u państwa?...
— A to z jakich przyczyn?
— Przedewszystkiem dlatego choćby, że mnie nikt nie zaprosił.
— Właśnie po to jedynie przyszedłem. Moja matka bardzo cię prosi o to.
— Pani hrabina de Morcef? — zapytał hrabia ze drżeniem — pamiętała o mnie i mnie na bal ten zaprasza?
— Nie bądź, hrabio, zbyt skromnym. Nie należysz do jednostek, o którychby się zapominało tak łatwo. W czasie naszego pobytu w Treport bezustannie mówiliśmy o tobie. Matka moja jest naprzykład zdumiona twym młodzieńczym wyglądem. I wiesz co?... podejrzewam, iż tak, jak hrabina G. bierze cię za lorda Ruthwena, tak matka moja widzi w tobie znów Cagliostra. Więc będziesz u nas, hrabio, w sobotę?
— Skoro hrabina de Morcef o to prosi, będę. A pan Danglars z rodziną, czy będzie również?
— Naturalnie. Chcielibyśmy mieć również u siebie tę wielką postać Temidy, pana de Villeforta, wątpimy jednak bardzo, by nam się to mogło udać. A ty, czy tańczysz hrabio?
— Ja?
— Tak jest, ty. Cóż byłoby w tem dziwnego?
— Prawda. Ja jednak nie tańczę, lecz za to bardzo lubię patrzeć na tańczących. A pani hrabina de Morcef czy tańczy?
— Nigdy. Będziecie więc rozmawiali. A matka moja tak bardzo pragnie porozmawiać z panem!
— Czyż tak?
— Daję ci na to słowo honoru. I przyznam ci się, hrabio, że ze wszystkich znanych mi osób, ty jeden zdołałeś zwrócić na siebie jej większą uwagę.
Albert sięgnął po kapelusz i powstał, hrabia odprowadził go do drzwi.
— Wiesz, wicehrabio — powiedział — żałuję bardzo, iż ci wspominałem o Danglarsie.
— Przeciwnie, jestem ci bardzo za to, hrabio, wdzięczny.
— Kiedyż powraca pan Franciszek?
— Za pięć, sześć dni najwyżej, przyczem jego ślub ma się odbyć natychmiast po przyjeździe państwa de Saint Meran.
— Przyprowadźże go do mnie, gdy tylko się zjawi w Paryżu.
— Postaram się zadość uczynić twemu życzeniu, hrabio. A teraz do widzenia, w sobotę.
Po odjeździe Morcefa, hrabia zwrócił się do Bertuccia.
— Cóż tam? — zapytał.
— Jeździła do sądu, w którym bawiła około półtorej godziny, a potem wróciła prosto do domu.
— W takim razie, kochany panie Bertuccio — rzekł hrabia — jednę ci teraz dać mogę radę, byś się udał jak najprędzej do Normandji i nabył tam posiadłość, o której ci już mówiłem.
Bertuccio skłonił się w milczeniu, a ponieważ jego życzenia były najzupełniej zgodne z otrzymanym rozkazem, wyruszył w podróż tego samego jeszcze wieczora.



ROZDZIAŁ XV.
INFORMACJE.

Pan de Villefort dotrzymał słowa, które dał swej byłej przyjaciółce i postarał się o zebranie wiadomości, dotyczących hrabiego Monte Christo.
Tego samego dnia jeszcze napisał list do pana de Boville, który, jako były inspektor więzień, był tem samem w bliskich stosunkach z organami bezpieczeństwa.
Po paru dniach otrzymał odpowiedź tej treści:
„Osoba, tytułująca się hrabią de Monte Christo jest bardzo znana pod nazwiskiem lorda Vilmora, bogatego cudzoziemca, który jest w ciągłych podróżach i obecnie przebywać ma w Paryżu. Osobnik ten jest również znany pod imieniem księdza Bussoni, kapłana sycylijskiego, o jak najlepszej na Wschodzie reputacji, gdzie czynił bardzo wiele dobrego“.
De Villefort odpowiedzią tą się nie zadowolił, lecz napisał powtórnie do policji, już paryskiej, z rozkazem, by ta zasięgła o tych dwóch cudzoziemcach informacyj, jak najbardziej szczegółowych. Polecenia te wykonane zostały z dużym pośpiechem i po upływie paru dni zaledwie pan prokurator królewski otrzymał następujące dane:
„Ksiądz Bussoni przyjechał do Paryża na jeden miesiąc tylko, zamieszkuje obok kościoła Ś-go Sulpicjusza w małym domku jednopiętrowym, w którym znajdują się cztery pokoje: dwa na górze i dwa na dole. Dwa pokoje na parterze są umeblowane: w pokoju jadalnym jest stół, sześć krzeseł i biała szafka sosnowa zastępująca kredens, drugi pokój gra rolę salonu; jest on wymalowany na biało bez żadnych ozdób i mieści w sobie: stół ustawiony na małym dywaniku, cztery krzesła i dwa fotele stojące przy kominku; pod oknem biurko i fotel trzcinowy.
Z powyższego daje się wyprowadzić wniosek, iż ksiądz poprzestaje na sprzętach nieodzownie potrzebnych. Na górze jest gabinet do pracy, zapełniony książkami teologicznej wyłącznie treści i bardzo skromnie umeblowana sypialnia. Ksiadz całe dnie spędzać ma nad książkami. Gdy ktoś przyjdzie, służący naprzód bacznie go ogląda przez otwór wycięty w drzwiach, a gdy zobaczy osobę nieznajomą, lub taką, której wygląd mu się nie podoba, mówi, iż księdza niema w domu, a nawet — że niema go w Paryżu. Na takiej odpowiedzi bardzo wielu poprzestaje, wiedząc, że ksiądz bardzo dużo podróżuje i często przebywa poza domem.
Każdemu zgłaszającemu się ubogiemu służący daje jałmużnę, bez względu na to, czy pan jego jest w Paryżu“.
Zaś informacja druga:
„Lord Vilmore mieszkał przy ulicy Fontaine. Anglik jakich wielu, turysta, szafujący pieniędzmi bez rachuby. Zajmował bardzo wielki apartament, w którym zresztą przebywał bardzo rzadko, a jeszcze rzadziej sypiał. Nie lubił i nie chciał mówić wcale po francusku, aczkolwiek pisze w tym języku najzupełniej poprawnie“.
Na drugi dzień po otrzymaniu przez prokuratora królewskiego informacyj tych, jakiś mężczyzna zbliżył się do pomalowanych na zielono drzwi domku stojącego obok kościoła Ś-go Sulpicjusza i zapytał się o księdza Bussoni.
— Ksiądz wyszedł rano i jeszcze nie powrócił — odpowiedziano mu przez drzwi.
— Ja na odpowiedzi tej poprzestać nie mogę — powiedział przybyły — ponieważ jestem przysłany przez taką osobę, dla której nie można nie być w domu. Chciej więc donieść o tem swemu panu.
— Już panu mówiłem, że jeszcze nie wrócił.
— Jak wróci, proszę mu oddać ten bilet i ten zapieczętowany pakiet. Wieczorem, o godzinie 8-mej spodziewam się, że ksiądz Bussoni będzie w domu?
— Będzie napewno.
Przybyły oddalił się, o godzinie ósmej powrócił jednak, a, gdy mu otworzono, wszedł do wnętrza, przyczem miał możność stwierdzenia, z zewnętrznych znak uszanowania, jakiemi go przyjął służący, iż jego list wywarł skutek.
— Ksiądz czeka w bibljotece — zakomunikował służący przybyłemu.
Nieznajomy po schodach, bardzo nierównych notabene, udał się na górę i wszedł do wskazanego pokoju, w którym stała na stole niewielka lampa, przyczem jej światło padało na stół jedynie, i ujrzał przed sobą księdza w sukni zakonnej i z głową zakapturzoną, jak to było zwyczajem mnichów średniowiecza.
— Czy mam honor mówić z księdzem Bussoni? — zapytał przybyły.
— Tak jest, panie. Pan zaś przychodzi od pana Bovilie, dawnego intendenta więzień, w imieniu prefekta policji?
— Tak, panie, jestem ajentem bezpieczeństwa, policji paryskiej — odpowiedział niepewnym głosem przybyły, przyczem na jego twarz wystąpił silny rumieniec.
Ksiądz włożył wielkie okulary, które mu zasłaniały nietylko twarz, ale i skronie, następnie usiadł, gestem zapraszając przybyłego, by uczynił to samo.
— Słucham pana — rozpoczął ksiądz rozmowę, dość czystą francuszczyzną, lecz z usilnym akcentem włoskim.
— Zlecenie, którego się podjąłem — zaczął mówić przybyły — jest kwestją zaufania, tak dla tego, który go dopełnia, jak i dla tego, który je powierzył.
Ksiądz skłonił się w milczeniu.
— Nieskazitelność wasza, ojcze duchowny, jest znana prefektowi policji, to też zwraca się on do pana w kwestji dotyczącej bezpieczeństwa publicznego. Spodziewamy się, iż żadne związki przyjaźni, ani inne względy nie okażą się zdolne do zniewolenia pana, byś miał ukrywać prawdę przed obliczem sprawiedliwości.
— Byleby tylko, mój panie, sprawy, o które chcesz pytać, nie dotyczyły skrupułów mego sumienia. Jestem kapłanem, więc tajemnice spowiedzi muszą być dla mnie święte.
— Bądźcie, księże, spokojni, pytania moje w niczem nie naruszą spokoju waszego sumienia.
— A więc zechciej pan mówić, słucham.
— Czy ksiądz zna hrabiego Monte Christo?
— Chcesz pan mówić zapewne o panu Zacone?
— Więc jego nazwisko istotnie jest Zacone?
— Monte Christo jest nazwiskiem, jakie pan Zacone otrzymał wraz z tytułem hrabiowskim, nie zaś jego nazwiskiem rodzinnem.
— Mniejsza zresztą o nazwisko, lecz czy pan znasz dobrze tego pana Zacone, a jeżeli — to kto on jest taki i jaka jest jego wartość moralna?
— Pan Zacone jest przedewszystkiem synem bogatego kupca z Malty, którego znałem osobiście. Otóż jego syn, powiększywszy jeszcze majątek ojca, kupił sobie, nie wiedząc co robić z pieniędzmi, tytuł hrabiowski, po nabyciu uprzedniem małej wysepki na morzu Śródziemnem, znanej pod nazwą Monte Christo. Pod względem moralnym jest bez zarzutu. Oto wszystko, co mogę z czystem sumieniem powiedzieć o nim.
— A skądże te jego niezmierne bogactwa?
— Niezmierne?... E, to przesada! Ma on, jak myślę, nie więcej jak dwieście, do trzystu tysięcy lirów rocznego dochodu.
— Czy pan zna tę jego wyspę Monte Christo?
— Znam, jak ją zna każdy, kto przez Palermo, Neapol i Rzym udaje się do Francji, ponieważ musi około niej przejeżdżać.
— Jest to podobno miejscowość zachwycająca?
— Eh!... to tylko naga nieomal skała.
Dlaczegóż więc pan Zacone kupił tę skałę?
— Ażeby zostać hrabią. We Włoszech, by zostać hrabią, trzeba mieć koniecznie hrabstwo.
— Czy służył w wojsku?
— Podobno w marynarce.
— Jesteś, księże, jego spowiednikiem?
— Nie, panie, on jest, o ile mi się zdaje, wyznania luterańskiego.
— Jakto?... Więc jest on luteraninem?
— Podobno, nie twierdzę tego bynajmniej, a zresztą, o ile mi wiadomo, wolność wyznania jest zabezpieczona we Francji?
— O, bez wątpienia. Nam zresztą nie o to chodzi bynajmniej, jaka jest wiara tego pana, lecz jakie są czyny? To też w imieniu pana prefekta policji wzywam pana, byś powiedział wszystko, co jest ci, księże, wiadome o nim.
— Uchodzi on za człowieka bardzo pokornego i miłosiernego; nasz Ojciec Święty zrobił go nawet kawalerem Chrystusa, a zaszczytu tego dostępuje bardzo niewielu, za najbardziej choćby doniosłe zasługi oddane chrześcijaństwu na wschodzie. Ma on zresztą pięć, czy sześć orderów podobno, jakie otrzymał za zasługi wyświadczone monarchom i państwom.
— Przyjaciół posiada?
— Wszyscy, których zna, są jego przyjaciółmi.
— Musi mieć jednak i nieprzyjaciół również?
— O, ma. Największym z nich jest niejaki lord Vilmor.
— Któż to taki i gdzie przebywa?
— Nic nie wiem o nim, absolutnie. Zaś mieszka w chwili obecnej w Paryżu, przy ulicy Chausse d‘Antin, lecz numeru domu nie pamiętam. Był przed paroma laty w Indjach z panem Zacone.
— Jak pan sądzisz, czy ów pan Zacone ongi, zaś dziś hrabia Monte Christo był kiedykolwiek dawniej we Francji, czy też jest w jej granicach po raz pierwszy?
— Na to pytanie mogę odpowiedzieć panu jak najbardziej kategorycznie. Nie był nigdy przedtem we Francji, zaś mogę to twierdzić z całą pewnością, ponieważ coś przed pół rokiem zwracał się do mnie z prośbą o udzielenie mu garści informacyj, dotyczących Paryża i wogóle Francji. Wskazałem mu wtedy pana majora Cavalcanti.
— Acha. No, już o jednę tylko rzecz zapytam się jeszcze pana, lecz zaklinam cię, książę, na honor i na miłość Chrystusa, byś mi powiedział prawdę.
— Tylko prawdę mówiłem dotychczas i z pewnością z ust moich nie usłyszysz pan kłamstwa.
— Czy wiesz w jakim celu hrabia de Monte Christo kupił dom w Auteuil?
— Owszem, wiem, sam mówił mi o tem. Nabył go, by założyć tam szpital dla warjatów, na wzór założonego już przez barona de Pisani, w Palermo. Czy znasz pan ten szpital?
— Tylko ze słyszenia.
— Doskonały zakład.
Po tych słowach ksiądz powstał, dając tem poznać wysłańcowi prefekta, iż wywiad uważa za skończony.
Przybyły zrozumiał to i podniósł się również z krzesła. Ksiądz odprowadził go aż do drzwi, które sam otworzył, gość skłonił się wtedy i wyszedł.
Pojazd stojący u drzwi, odwiózł go wprost do pana prokuratora królewskiego.
Nie upłynęła godzina, gdy ten sam powóz znów odjechał, kierując się ku ulicy, gdzie zamieszkiwał istotnie lord Vilmor, a nie przy ulicy Chausse d‘Antin, jak mylnie ksiądz Bussoni informował.
Przybysz skreślił bilet do lorda, prosząc go o chwilę rozmowy. Lord kazał odpowiedzieć, iż przyjmie go o godzinie 12, po powrocie z teatru.
Nieznajomy cofnął się, lecz o godzinie 11-ej m. 30 zjawił się znowu. Wtedy powiedziano mu, że lord jest wzorem punktualności i że przybędzie napewno, za dziesięć minut.
Gość oczekiwał w salonie, który nie różnił się niczem od przeciętnych salonów pałacowych.
Po ośmiu minutach oczekiwania, gdy zegar kończył wydzwaniać godzinę dwunastą, otworzyły się drzwi i w ich ramach ukazała się wyniosła postać lorda Vilmora.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, o twarzy okolonej bakenbardami rudej barwy, śniady, włosy blond, szpakowate, odziany w garnitur skrojony w angielskim najzupełniej guście: z wysokim kołnierzem, jakie noszono w roku 1811-ym; biała kaszmirowa kamizelka, pantalony, o 2 centymetry za krótkie, dopełniały stroju.
Jeszcze będąc na progu odezwał się łamaną francuszczyzną:
— Panu jest zapewne wiadome, że ja nie mówię po francusku?
— Wiem o tem, iż pan nie lubisz posługiwać się naszym językiem — odpowiedział posłaniec prefekta policji.
— Pan jednak możesz mówić po francusku, bo aczkolwiek ja nie mówię tym językiem, to jednak go rozumiem.
— Mówić więc będziemy po angielsku, ponieważ język ten jest mi znany — odpowiedział przybyły.
— Doskonale — rzekł lord akcentem rodowitego anglika.
Przybyły oddał wtedy lordowi list prefekta, który Vilmor przeczytał z iście angielską flegmą.
— Pojmuję, czego ode mnie żądają, możesz więc pan zapytywać.
I znów posypały się pytania te same zupełnie; jakie były zadawane księdzu Bussoni.
Że jednak lord Vilmor był nieprzyjacielem Monte Christo, przeto udzielał odpowiedzi w tonie zupełnie innym, wszystkie dane były szczegółowo obfitsze. Lord Vilmor opowiedział więc naprzód młodość hrabiego, który jego zdaniem, w dziesiątym roku życia wejść miał do służby jakiegoś maharadży, znajdującego się w wiecznej wojnie z anglikami i w Indjach właśnie lord spotkał się z hrabią po raz pierwszy na polu bitwy. W czasie tej wojny Zacone był wzięty do niewoli i, jako jeniec, wysłany do Anglji z przeznaczeniem pełnienia służby na okrętach lecz udało mu się umknąć. Przyszła rewolucja grecka. Zacone wstąpił do szeregów greckich i w czasie tej służby udało mu się odkryć kopalnie srebra w Tessalji, co zachował jednak w ścisłej tajemnicy. Dopiero po bitwie nawaryńskiej, gdy rząd grecki się utrwalił, zażądał od króla Ottona przywileju na prawo wydobywania kruszcu w odkrytej przez siebie kopalni.
Z tej to kopalni właśnie pochodzi ogromny majątek Monte Christo, który mu daje trzy do pięciu miljonów rocznego dochodu. Dochód ten jednak zniknie, jak tylko kopalnia się wyczerpie, co ma niezadługo już nastąpić.
— Nie wiesz pan przypadkiem, w jakich celach hrabia przybył do Francji?
— Chce spekulować na kolejach żelaznych. Jest przytem bardzo zdolnym chemikiem i fizykiem, pomiędzy innemi wynalazł nowy system telegrafów, który starać się będzie wprowadzić w użycie.
— Ile też może on wydawać rocznie?
— Myślę, iż około sześciusetkroć stu tysięcy franków.
— A nie wiesz pan przypadkiem jakich szczegółów, dotyczących kupna przez hrabiego domu w Auteuil?
— Napewno nie wiem nic, słyszałem tylko, iż miał on odkryć tam źródła mineralne, o właściwościach wprost wyjątkowych i ma zamiar je eksploatować.
— Mówią, że nie masz pan dla niego zbyt wiele sympatji, czy jest to zgodne z prawdą?
— Najzupełniej. Nienawidzę tego dorobkiewicza i z tego powodu, iż w czasie swego pobytu w Anglji uwiódł żonę jednego z moich przyjaciół.
— Jeżeli go pan do tego stopnia nienawidzisz, dlaczegóż nie zemścisz się na nim?
— Biłem się już z hrabią trzykrotnie — odpowiedział anglik — pierwszy raz na pistolety, raz drugi na szpady i raz trzeci na rapiry.
— Jakiż był wynik tych spotkań?
— Za pierwszym razem zdruzgotał mi ramię, za drugim — uszkodził płuca, w ostatniej wreszcie walce zadał mi tę oto ranę:
Anglik pokazał przybyłemu bliznę czerwoną jeszcze, co było dowodem, iż rana niedawno się zagoiła.
— W następnem spotkaniu padnie on z mej ręki, jeżeli tylko Bóg na niebie — z nienawiścią zakończył swe opowiadanie lord Vilmor.
— Jednakże, jak mi się zdaje — rzekł nieznajomy — nieobrałeś pan może drogi najwłaściwszej do usunięcia go.
— Myli się pan. Po całych dniach wprawiam się w strzelaniu i biorę lekcję fechtunku od najpierwszych mistrzów.
Podniecenie anglika, najwidoczniej obłąkanego demonem nienawiści było tak wielkie, iż wysłannik prefekta uważał za wskazane zakończyć badanie, poprzestając na tem, czego się dowiedział.
Ukłonił się więc i wyszedł.
Zaś domniemany lord Vilmor, gdy tylko usłyszał, iż brama zatrzasnęła się za wysłańcem prefekta, wszedł do sypialni, zerwał blond perukę, rude faworyty i fałszywą brodę, następnie starł tłuszczem ciemną farbę z twarzy, zerwał plaster, przewybornie naśladujący krwawą bliznę i stanął w swej naturalnej postaci hrabiego Monte Christo.
De Villefort (on to bowiem sam wziął na siebie rolę posłannika prefekta) wracał do siebie w doskonałym nastroju ducha, najzupełniej spokojny i prawie zupełnie pewien, że ze strony hrabiego Monte Christo nic mu nie zagraża.
Po raz pierwszy od chwili obiadu w Auteuil zasnął bez udręczeń i spokojnie przespał noc całą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.