Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.
SĄD PRZYSIĘGŁYCH.

„Sprawa Benedykta“, jak ją nazywano w całem mieście, budziła, zwłaszcza w wyższych warstwach Paryża, ogromne zainteresowanie.
Rzekomy książę Cavalcanti, stały gość restauracji Paryskiej, Wielkich Bulwarów, Opery, Lasku Bulońskiego i wszystkich innych miejsc zabawy, w czasie swego krótkiego błyszczenia na bruku stolicy świata, — pozawierał dużo znajomości.
Znał go cały Paryż — powiedzieć można śmiało. To też, gdy się dostał do więzienia, dzienniki były przepełnione opisami jego zbytkownego życia w ostatnich miesiącach, a także różnymi epizodami jego życia na galerach.
Nic dziwnego przeto, iż przebiegiem procesu zainteresowani byli wszyscy, a zwłaszcza ci, którzy go znali osobiście, gdy był on „księciem Cavalcantim“, to też wszyscy oni starali się być na posiedzeniu, aby zobaczyć na ławie oskarżonych pana Benedykta, zabójcę swego towarzysza z galer.
Wiele osób uważało jednak, iż Benedykt jest jedynie ofiarą pomyłki sprawiedliwości, ci ostatni z całą stanowczością twierdzili, iż major Cavalcanti lada chwila zjawi się w Paryżu, udowodni, iż jego syn nigdy na galerach nie był i zażąda uwolnienia syna.
Już około godziny dziesiątej rano było bardzo rojno w przedsionkach sądu, a gdy nakoniec otwarto salę sądową, na godzinę przed otwarciem posiedzenia, momentalnie miejsca, zarezerwowane dla publiczności, wypełniły się po brzegi uprzywilejowaną publicznością, tak, iż sala robiła wrażenie salonu jakiegoś ambasadora, czy księcia krwi.
W dniu tym pogoda była wymarzona, jaka się czasami zdarza jesienią, która nam wynagradza zbyt krótkie dni lata i wiosny, chmury, jakie pan de Villefort widział zrana, zasłaniające wschód słońca, rozproszyły się jakby pod działaniem sił czarodziejskich i dały dzień jesienny piękniejszy od wiosny, bo już może ostatni przed zimą.
Beauchamp, jeden z królów dziennikarstwa, a jako taki, znajdujący wszędzie zarezerwowane dla siebie miejsce, lornetował wszystkich na prawo i na lewo, to też spostrzegł natychmiast Chateau Renaud i Debraya, którzy z łaski policjanta dostali się na salę.
— Zobaczymy więc niezadługo naszego przyjaciela — rzekł pierwszy dziennikarz.
— A zobaczymy, niestety, jaśnie oświeconego księcia! — odpowiedział Chateau Renaud. — Niech wszyscy djabli wezmą tych z za morza i z za gór przybywających „arystokratów“!
— I jakich, w dodatku! Jego protoplastów znaleźć można w „Boskiej Komedji“ przecież.
— Będzie zapewne skazany na śmierć?... Jakie jest twe zdanie co do tego? — zapytał dziennikarza Debray.
— Mój kochany — odpowiedział Beauchamp — to ja raczej powinienbym się ciebie o to zapytać. Przecież ty lepiej, aniżeli my, dziennikarze, znać możesz nastroje sądownictwa. Widziałeś się zapewne z prezesem sądu? Cóż on mówił?
— Zadziwi cię z pewnością jego zdanie w tej sprawie. Powiedział, że sprawa Benedykta, jedynie dzięki ubocznym okolicznościom nabrała tak wielkiego rozgłosu, zaś w gruncie rzeczy jest nader zwyczajna, zaś sam Benedykt nie jest bynajmniej jakimś na wielką miarę zbrodniarzem, lecz tylko bardzo przeciętnym sobie łotrzykiem i niczem więcej, zręczniejszym jedynie od innych.
— E, to wygląda mi na zdanie snoba... — rzekł Beauchamp z niezadowoleniem — były galernik, a tak wspaniale odgrywający rolę księcia w dodatku!
— Czyż wspaniale?... zaoponował Chateau Renaud — być może w twoich oczach, ty obrzydły demokrato, który się cieszysz, gdy ci się uda zaobserwować złe manjery u książąt lub hrabiów. Co do mnie jednak, to od pierwszego rzutu oka wydał mi się on bardzo podejrzany.
— A jednak bywał on nawet u ministrów...
— No i w tem niema nic tak bardzo znów dziwnego — odpowiedział Chateau Renaud, wzruszając ramionami — skąd ci ministrowie wasi znać się mają nie już na książętach, lecz choćby na dobrem wychowaniu?...
Beauchamp parsknął krótkim śmiechem i rzekł:
— Wiesz, drogi Chateau Renaud, że twoje słowa bynajmniej nie są pozbawione dowcipu! Z przykrością przyjdzie mi przyznać, iż są one nietyle złośliwe, ile prawdziwe.
— Lecz jeżeli ja — rzekł Debray do dziennikarza — rozmawiałem z prezesem, to ty miałeś zapewne wywiad u prokuratora królewskiego?
— Nie można było ani marzyć o tem. Pan de Villefort od tygodnia zamknął się w swym gabinecie i nikomu absolutnie się nie udzielał. No, nic dziwnego! Tyle ciosów, zakończonych tak tajemniczą śmiercią jego córki...
— Tajemniczą śmiercią?... Co chciałeś powiedzieć tem określeniem? — zapytał Chateau Renaud.
— Udawaj, że nie rozumiesz... ze względu, iż stało się to w domu arystokraty! — odpowiedział Beauchamp, podnosząc lornetkę do oczu. — Lecz czekajcie no!... Zdaje mi się, że to ona?... Tak, to pani Danglars... A mówiono, że wyjechała!
— Pani baronowa? — zawołał Chateau Renaud — no, proszę! W tydzień po ucieczce córki i w trzy dni po bankructwie męża... ukazywać się publicznie... to prawdziwa odwaga!
Debrayowi krew uderzyła do czoła. Odwrócił się szybko.
— Z czego wnioskujesz, że to pani Danglars? — powiedział. — Ja widzę jedynie jakąś zawoalowaną damę, o nieznanych mi ruchach. Może to matka pana Cavalcantiego? Ale wracajmy do tego, coś nam mówił o Walentynie?...
— A prawda. — Otóż jestem niesłychanie ciekawy, dlaczego to pani de Villefort nie pokazuje się nigdzie?
— Biedna kobieta — rzekł Debray — zapewne jest ona zajęta destylowaniem wody melisowej albo rozwiązywaniem innych zagadnień chemicznych podobnego rodzaju. Czy wiecie, że ona na te zabawki chemiczne wydaje do pięciu tysięcy franków rocznie? Bardzo żałuję, iż jej tutaj niema, lubię ją bowiem bardzo.
— A ja wprost przeciwnie — odezwał się Chateau Renaud — nienawidzę jej i tylko instynktownie, ponieważ bynajmniej nie mam do tego żadnych uzasadnionych przyczyn. Wracajmy jednak do tego, o czem mówiliśmy przedtem.
— Chcesz pomówić o tych tak bardzo licznych wypadkach nagłych śmierci w domu de Villefortów? — zapytał Beauchamp. — Otóż czy chcecie wiedzieć, co mi mówiła nie dalej jak wczoraj pani ministrowa, żona mego bezpośredniego szefa? Powiedziała mi ni mniej ni więcej, tylko to, że w domu pana prokuratora królewskiego przebywać musi jakiś wielki morderca, truciciel.
Debray i Chateau Renaud spojrzeli na siebie, bo zdanie takie im już na myśl przychodziło.
— I któżby mógł być tym zbrodniarzem?
— Edwardek, naturalnie!
Nagły wybuch śmiechu przerwał mowę dziennikarzowi.
— Ależ to żart!... zawołali Debray i Chateau Renaud jednocześnie.
— Wcale nie żart — tonem zupełnie serjo odpowiedział Beauchamp. — Cała służba Villefortów jest tego zdania. Edwardek — to dziwne dziecko! Jeżeli kocha kogo, to może jedynie matkę, lecz dlatego zapewne, że ta mu na wszystko pozwala. Poza nią — nienawidzi wszystkich, wszystkim stara się dokuczyć. Jest to mały Neron i Kaligula w jednej osobie. Stara się niszczyć dookoła siebie wszystko. Raz potruł wszystkie kaczki i łabędzie w ogrodzie. Łowi ptaki w sidła, by im obrywać kolejno: łapki, skrzydełka, łepek. On to, według twierdzeń służących, miał otruć panią de Saint Meran i Wawrzyńca, bo byli starzy i brzydcy, a następnie Walentynę, bo ta mu nie pozwalała przychodzić do pokoju dziadka, którego lubił szczypać po rękach.
— Lecz skąd mógłby wziąć truciznę? — zapytał Debray!
— Czy ja wiem?... Z laboratorjum swej matki, być może!
— Mój kochany — odezwał się Chateau Renaud — mógłbym przysiąc prawie, iż nie wierzysz w najmniejszej mierze temu wszystkiemu, co nam tu opowiadasz. Lecz cóż to?... i hrabiego de Monte Christo niema tutaj?
— Trudno się temu dziwić! Ma on tej całej sprawy aż nadto u siebie w domu. Naprzód policja nie dawała mu spokoju, teraz znów okazało się podobno, że ci panowie Cavalcanti, jego podeszli najwięcej, przedstawiając mu pofałszowane listy i przekazy.
— A czy nie wiesz, panie Chateau Renaud — zapytał Beauchamp — jak się też miewa pan Morrel?
— Już trzy razy byłem u niego, lecz nigdy go nie mogłem zastać w domu. Jego siostra mówiła mi jednak, iż czuje się on najzupełniej dobrze.
Wtem dał się słyszeć głośny szmer w przyległych pokojach, coraz bardziej zbliżający się, a po chwili woźni, otwierając drzwi, obwieścili uroczystym głosem:
— Sąd idzie!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.