Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
AKT OSKARŻENIA.

Panowie sędziowie zajęli swe miejsca wśród głębokiej ciszy.
Pan de Villefort, będący głównym przedmiotem nietylko ogólnej uwagi, ale i uwielbienia, ze zwykłym mu spokojem zajął swe miejsce na fotelu prokuratora, a następnie pewnym wzrokiem rozejrzał się dokoła.
Wszyscy ze czcią wpatrywali się w tę postać wyniosłą i twarz, która zdawała się być uosobieniem samej sprawiedliwości.
Z pewnym rodzajem trwogi spoglądano na tego budzącego postrach człowieka, którego posłannictwem było przemawiać zawsze i tylko — w imieniu prawa.
— Niech żandarmi wprowadzą oskarżonego — wydał rozkaz prezes, gdy już się uciszyło na sali.
Wtedy oczy wszystkich zwróciły się ku drzwiom, przez które wejść miał Benedykt.
Gdy wszedł, zdumienie ogarnęło wszystkich, ukazał się bowiem oczom patrzących nie typ galernika bynajmniej, lecz raczej „dandy“ z Wielkich Bulwarów.
Twarz spokojna, uśmiechnięta, ubiór czarny, od najlepszego krawca, biała kamizelka, tej samej barwy śnieżna chustka na szyi, w lewej ręce świeżo wyprasowany kapelusz.
Po wejściu na salę, wzrok oskarżonego przebiegł szybko po publiczności i po sędziach, zatrzymując się dłużej na prezesie i prokuratorze.
Przed Benedyktem zasiadł jego adwokat, broniący go z urzędu (Benedykt nie chciał brać własnego, uważając najwidoczniej, iż jest to rzecz bez znaczenia), człowiek o jasnych włosach, bardzo młody i wzruszony bardziej, aniżeli sam oskarżony.
Prezes dał nakoniec rozkaz odczytania aktu oskarżenia, zredagowanego, jak już o tem wspominaliśmy, przez nieubłaganego de Villeforta.
Nigdy może prokurator królewski nie był tak zwięzłym i tak wymownym. W żywych i soczystych barwach przedstawił naprzód przeszłość zbrodniarza, jego pociąg do złego od lat najmłodszych, jak tego dowodziło jego fałszerstwo, dokonane w szesnastym roku życia. Potem udana przyjaźń okazywana byłemu towarzyszowi z galer, mająca na celu podstępne wciągnięcie w zasadzkę i wreszcie bestjalskie zamordowanie go, wielokrotnemi pchnięciami sztyletu.
Całe oskarżenie było napisane po mistrzowsku i ono samo przez się było zdolne zgubić Benedykta w oczach tak sędziów przysięgłych, jak i opinji publicznej.
Benedykt jednak nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi, słuchał czytania znudzony, jakby dotyczyło ono nie jego bynajmniej.
W czasie tego czytania pan de Villefort niejednokrotnie badał obwinionego swem surowem spojrzeniem, lecz nie zdołał go zmusić ani razu, aby spuścił oczy, aczkolwiek wzrok miał przeszywający, który wprost obezwładniał zazwyczaj najbardziej zatwardziałych zbrodniarzy.
Gdy akt oskarżenia został nakoniec odczytany do końca, prezes rozpoczął badanie.
— Oskarżony — powiedział — twoje imię i nazwisko?
— Niech pan prezes zechce darować — rozpoczął swą obronę były książę Cavalcanti — lecz ja, z przyczyn, które zostaną później wyjaśnione, nie mogę przyjąć zwykłego porządku zapytań. Jestem gotów odpowiedzieć na wszystkie, lecz w porządku zmienionym, tak, że na pytanie pierwsze odpowiem na ostatku.
Prezes zdziwiony spojrzał na sędziów przysięgłych.
Benedykta nie wyprowadziło to bynajmniej z równowagi.
— A na pytanie: ile masz lat, zechcesz odpowiedzieć?
— Owszem. Mam lat dwadzieścia jeden; ściślej mówiąc, do wieku tego dojdę za dni kilkanaście, gdyż urodziłem się w nocy z dnia 27. na 28-y, miesiąca września 1817 roku.
Gdy de Vilefort usłyszał tę datę, podniósł nagle głowę.
— Miejsce twego urodzenia?
— Przyszedłem na świat w Auteuil, pod Paryżem.
Pan de Villefort, po usłyszeniu ostatnich tych słów, znów uniósł głowę i spojrzał na Benedykta z takim przestrachem, jakby ujrzał głowę Meduzy.
— Czem się trudniłeś?... Jakiemi sposobami zdobywałeś środki do życia?
— Naprzód byłem fałszerzem — odpowiedział Benedykt z najzimniejszą krwią, podnosząc z wdziękiem chusteczkę batystową do ust — potem trudniłem się złodziejstwem, wreszcie zostałem mordercą.
Po tem cynicznem oświadczeniu cała sala wybuchła jednym wielkim głosem oburzenia, gniewu i wzgardy.
Nawet sędziowie w osłupieniu wysłuchali słów tych, świadczących najlepiej o przepastnych głębinach cynizmu tego urodzonego, jak się okazywało, zbrodniarza.
De Villefort ścisnął sobie rękoma skronie, a potem powstał nagle, strasząc ludzi swą przerażającą bladością.
— Pan prokurator szuka czego? — zapytał Benedykt z dworską grzecznością.
De Villefort, bez słowa odpowiedzi, padł z powrotem na krzesło.
— Teraz zechcesz nam już powiedzieć może swe nazwisko? — zapytał głęboko oburzony prezes. — Widać dlatego nie chcesz wyjawić swego nazwiska, by wszyscy i bez tego odgadli je z czynów!...
— Przyznać muszę, iż pan prezes z zadziwiającą intencją odgadł me pragnienie — odpowiedział Benedykt z pełnym czaru uśmiechem — istotnie, dlatego właśnie prosiłem pana, szanowny panie prezesie, byś zechciał zmienić porządek zapytań.
Już nie zdumienie, lecz groza zawisła nad salą. Już przeczuwano, iż z tych chmur, zbierających się złowrogo, uderzy niezadługo piorun.
— A zresztą — ciągnął dalej Benedykt z niezmąconym spokojem — nie odpowiedziałem odrazu na zapytanie pana prezesa: jak się nazywam?... nie dlatego, bym odpowiedzieć nie chciał, lecz dlatego, że sam nie wiem tego. Jak bywali na świecie królowie bez ziemi, tak ja... jestem bez nazwiska. Nie mam żadnego, bo do żadnego nie mam prawa... Jest mi wiadome nazwisko mego ojca.
Krwawy blask jakiś przysłonił oczy Villeforta, a z jego już nie bladej, lecz sino-zielonej twarzy spadać zaczęły duże krople potu, zatrzeć których nie była zdolna konwulsyjnie drżąca ręka.
— A więc powiedz nam chociaż nazwisko swego ojca? — odezwał się prezes, wśród głuchej ciszy, jaka od pewnego czasu panowała w sali.
— Ojcem moim jest prokurator królewski — zabrzmiało po chwili.
— Prokurator królewski? — w najwyższem zdumieniu powiedział prezes, nie spostrzegając, jak straszliwe wrażenie sprawiły wyrazy te na Villeforcie — prokurator królewski?...
— Tak jest — z nonszalancją odpowiedział Benedykt — a jeżeli pan chcesz koniecznie, bym wymienił nazwisko, więc je powiem: ojcem moim jest pan Noirtier de Villefort, tu obecny królewski prokurator.
Uderzenie setki piorunów w środek sali nie mogłoby wywołać większego wrażenia.
Te objawy wzburzenia były tak zrozumiałe i żywiołowe, iż prezes nie pomyślał nawet o tem, iż winien je uciszyć. Sam zresztą był niemniej przejęty i wzruszony, tak, iż po upływie chwili był zdolen do zawołania:
— Zbrodniarzu!... bez czci, wiary i sumienia!... jak mogłeś w swej bezczelności zajść tak daleko!
Kilkanaście osób otoczyło fotel prokuratora królewskiego, z wyrazami współczucia i żalu.
W drugim kącie sali powstało również zamieszanie, ponieważ jakaś kobieta dostała naprzód ataku histerycznego, a potem wpadła w omdlenie do tego stopnia silne, iż nie mogli jej docucić solami.
W czasie całej tej wrzawy Benedykt stał wyprostowany, nieskazitelnie wytworny, z niezmiernie zimnym uśmiechem na twarzy.
A gdy się nakoniec uciszyło, ponownie zabrał głos.
— Panowie sędziowie! — mówił — zapewniam was, iż daleki byłem od myśli wywoływania zgorszenia. Nigdy nie pozwoliłbym sobie na to. Nie pojmuję nawet, z jakiej racji pan prezes pozwolił sobie na rzucanie ciężkich obelg w mą stronę. Bo cóż ja takiego uczyniłem? Na zadane sobie pytania — powiedziałem prawdę. A czyż moją jest winą, iż ta prawda zdaje się być potworną? — Powiedziałem, iż ojcem moim jest pan de Villefort... Słowa te gotów jestem poprzeć dowodami!
W głosie i postawie obwinionego była taka pewność siebie i powaga, iż niedawna wrzawa zamieniła się znów w głuche milczenie, a spojrzenia wszystkich skierowały się na prokuratora królewskiego, siedzącego bezwładnie w fotelu.
— Ależ — zaoponował prezes, przeglądając papiery — gdy badał cię sędzia śledczy natychmiast po aresztowaniu, powiedziałeś mu wtedy przecież, iż nazywasz się Benedykt, i że urodziłeś się na Korsyce?
— Sędziemu śledczemu powiedziałem to jedynie, co powiedzieć uważałem za wskazane. Nie chciałem bowiem, by zeznania moje zostały osłabione następnie, lub nawet zmienione. Bóg może wiedzieć, co z zeznaniem takiem i ze mną nawet, staćby się mogło?... tutaj — to co innego. Tutaj wyjawiłem nazwisko mego ojca publicznie, dzięki czemu mam bezwzględną pewność, iż tajemnica mego urodzenia wszystkim stanie się wiadomą.
Więc raz jeszcze powtarzam wam, panowie sędziowie, iż urodziłem się w nocy z dnia 27 na 28 września 1817 roku w Auteuil, jako syn pana prokuratora królewskiego, de Villeforta.
Nie wystarcza wam to zeznanie moje, jako gołosłowne? Chcecie dowodów? A więc urodziłem się na pierwszem piętrze domu, znajdującego się przy ulicy Fontaine, a oznaczonego numerem 28, w pokoju obitym karmazynowym adamaszkiem. Gdy przyszedłem na świat, ojciec mój powiedział matce mej, że nie żyję, owinął mnie w serwetę oznaczoną literami „H N“ pod koroną baronowską, włożył w drewnianą skrzynkę, wyniósł następnie do ogrodu i tam żywego zakopał...
Jeden żywy dreszcz przebiegł słuchających.
— Skądże znać możesz te wszystkie szczegóły? — zapytał prezes.
— Właśnie chciałem to opowiedzieć, panie prezesie. Otóż do ogrodu, tej samej nocy właśnie, zakradł się człowiek pewien, korsykanin, który ojcu memu zaprzysiągł śmiertelną zemstę. Człowiek ten stał ukryty za drzewem i widział, jak ojciec mój coś zakopywał w ziemi i właśnie w chwili, gdy ten kończył swą zbrodniczą pracę, zadał cios w serce, jak mu się zdawało. Następnie, w mniemaniu, iż kuferek ten skarb zawiera, wykopał go i tem ocalił mi życie.
Korsykanin ten, gdy przekonał się, że żyję, oddał mnie do szpitala podrzutków, gdzie mnie zapisano pod numerem 37. W trzy miesiące później żona tego korsykanina przybyła z Rogliano do Paryża i zgłosiła się do szpitala, ażeby mnie odebrać, co jej się udało, ponieważ pokazała połowę przedartej serwety. Takim oto sposobem, aczkolwiek urodziłem się pod Paryżem, na Korsyce się jednak wychowałem.
Tutaj Benedykt zamilkł. W sali głuche panowało milczenie.
— Mów dalej — rzekł prezes.
— Mogłem być szczęśliwy niewątpliwie u tych zacnych ludzi, którzy mnie kochali i wychowywali bardzo starannie. Ale cóż? — przewrotna moja natura okazała się silniejszą i zacząłem kroczyć po ścieżkach zbrodni, poczynając od małych przestępstw, rzecz prosta. Widząc tę moją zbrodniczość rzekł raz, słyszałem, przybrany ojciec mój, do przybranej matki mojej: „Nie jego to wina, że jest on taki, jak jest. Zbrodnię bowiem ma on we krwi. To wina jego ojca“. Gdy usłyszałem te słowa, przestałem złorzeczyć Bogu, a zacząłem przeklinać mego ojca. On jest winien wszystkiemu, nie ja. Od chwili przyjścia mego na świat przeznaczeniem mojem było — być zbrodniarzem. Zamiast chrztu świętego otrzymałem chrzest krwi: żywcem zostałem zakopany, zakopany przez ojca! Zbrodnię więc od kolebki wykołysała mi dola, a kolebką był przytem grób. Nie dziwcie się więc mej goryczy, nie dziwcie się, że tak spokojnie wyliczałem wam wszystkie me zbrodnie. A jeżeli i to ma być mi za jeszcze jednę więcej zbrodnię policzone, to mnie ukarzcie za nią!... ale i przyznajcie, iż mojem przeznaczeniem było: być wrogiem społeczeństwa i użalcie się nade mną!
— Któż jest matką twoją? — zapytał prezes.
— Matka moja myślała, żem umarł, nie była więc wspólniczką zbrodni mego ojca. Z tej przyczyny nie starałem się dowiedzieć, jakie było nazwisko matki mej i nie znam go do dziś.
W tej chwili głośny, przenikliwy krzyk, jak ostrze noża przeciął powietrze. Krzyk ten przeszedł następnie w szloch rozpaczy.
Sprawczynią zamieszania była ta sama kobieta, która już poprzednio zemdlała. Dostała ona teraz jeszcze silniejszego ataku nerwowego, tak, iż musiano ją wkońcu wynieść z sali. Przy cuceniu okazało się, po zerwaniu gęstej zasłony, iż kobietą tą była baronowa Danglars.
— Wszystko, co mówisz — powiedział po chwili namysłu prezes do oskarżonego — to są tylko słowa. Puste słowa, nic więcej. Czy masz na poparcie słów tych jakieś dowody?
— Chcesz pan dowodów? — rzekł Benedykt poważnie — więc spojrzyj pan na pana de Villeforta, a potem żądaj ode mnie dowodów.
Oczy wszystkich zwróciły się wtedy, rzecz prosta, na prokuratora królewskiego, który, pod ciężarem spojrzeń tych, opuścił fotel swój i wyszedł na środek sądowej sali, z włosami w nieładzie i z wykrzywioną bólem twarzą.
— Ojcze mój! — zawołał Benedykt — żądają ode mnie dowodów, czy chcesz, ażebym je przedłożył sądowi?
— Nie, nie!... nie trzeba! dowody tutaj są zbędne.
— Jakto — zbędne?... zaoponował prezes — co pan przez to chciałeś powiedzieć, co to znaczy?
— To znaczy — odpowiedział de Villefort — iż próżno próbowałbym walczyć ze śmiertelnym ciosem, który we mnie ugodził. Panowie sędziowie!... Widzę, iż jestem w ręku Boga Mściciela. Nie potrzeba żadnych dowodów. Sam bowiem przyznaję, iż wszystko, co zeznał ten młodzieniec, — jest prawdą.
Słowom tym odpowiedziało tylko echo. Odezwać się bowiem nikt nie miał odwagi.
— Panie prokuratorze królewski! — zawołał prezes — ależ odbiegła cię chyba chwilowo przytomność umysłu? Zastanów się nad tem, coś powiedział, wróć do przytomności.
De Villefort za całą odpowiedź skłonił głowę na piersi.
— Panie — rzekł do prezesa — jestem zupełnie przytomny; ciało moje tylko cierpi, to wszystko. Stwierdzam, iż człowiek ten powiedział całą prawdę i tylko prawdę. Ja sam to przyznaję, a tem samem przyznaję się do winy, to też oddaję się pod władzę pana prokuratora królewskiego, mego następcy.
Po słowach tych, wyrzeczonych głuchym i przytłumionym głosem, pan do Villefort chwiejnym krokiem postąpił ku drzwiom, które woźny otworzył przed nim szeroko, i wyszedł, zataczając się, z sali.
— No, proszę, a ja już myślałem o ożenieniu się z córką pana prokuratora królewskiego — zatroszczył się o siebie Debray — dobrze zrobiła biedna panienka, że wcześniej umarła!
— Posiedzenie skończone — zakomunikował prezes — a sprawa odłożoną zostaje do przyszłej sesji.
Po słowach tych, Benedykta wyprowadzono z sali, przyczem konwojujący go żandarmi postępowali z nim bardzo oględnie, z mimowolnymi objawami szacunku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.