[53]HYMN
W poranek każdy, chłodny, modry i jednaki,
Ponad ostatnim piętrem oglądam wysoko
Opadające zwolna ptaki
W toń głęboką.
Jak migdał jestem gorzki,
Jak ranek czuły,
Związały mnie dorożki,
Ulice skuły.
Zaklęci
W gorycz głazów,
O, święci, zestąpcie z obrazów!
Robotnicy,
Przeszyci o świcie gwizdawką fabryk,
Dzieci drobne,
Ze snu biegnące w ranki chłodne do szkół —
Dość już! Niech każdy prosto z ulicy
Wzleci,
Gdzie niebo miota chabry modre.
[54]
Popatrzcie na nas. Widzicie:
Idziemy uśmiechnięci
Skąpać w błękicie
Aureolę obcości wokół bladych czół.
Któryś to miasto okuł
W mostów żelaznych pierścień,
Zwieszonych nad rzeki,
O, czemuś mnie zagubił w twem straszliwem mieście,
Wiecznie daleki?
Spójrz, oto dnie.
Rosnę olbrzymi
Głową zaplątany w druty,
Bity przez aeroplanów śmigi.
Przedmioty za witryną szyby
Pogasły. Słońce dymi.
Jarkie ślepia tramwajów wystawy potłukły,
[55]
Z wystaw fryzjerskich idą malowane kukły,
Za ręce się ujęły jabłka i peruki,
Psy włażą na przystanków karminową żerdź,
Oczy pękają, jak huki:
Oto błękitna śmierć.
Bądź mną na jedną chwilę,
Niech Cię w gardło łaskocą dni — ćmy, jak motyle,
Samochody dreszczem grozy
Prują dymiące i szkarłatne żyły,
Niech szary mózg otoczy Ci tuman narkozy,
W który drzewa, drzewa zielone się wryły.
Wieczorem, gdy Cię pragnę w złoceniach perspektyw,
Jak bochna chleba,
On się wychyla, Twój czarny detektyw:
Komin fabryk, jak fallus, wbity w ruję nieba.
[56]
Straszny, jak święto,
Pusty, jak dzień,
Któryś mnie rzucił w otchłań niepojętą,
Rzuć na mnie cień.
Zaryty w kamień i wplątany w płomień,
Widzę, jak w korze drzew pulsuje zielonawy ogień,
Słyszę Cię w traw szeleście,
Zamknięty w ogień niebieski:
Ja jeden widzę w Twem straszliwem mieście,
Że śnieg jest z wieczora niebieski.
Który co wieczór słyszę chód anielskich stąpań,
Niech mnie wreszcie owionie chłód Twych wniebowstąpień.