W każdéj kropli słodyczy piołun się ukrywa,
I każdego cierpienia szczęście jakieś treścią
Jedno się z drugiém splata, jedno w drugie wlewa.
Gdy oczy od łez zaschłe płakać już nie mogą,
Serce biciem znużone zatrzyma się w łonie,
Czuję i boleść straszną i tę roskosz błogą,
W któréj życie się całe roztapia i tonie.
Gdzie boleść się poczyna? gdzie się roskosz kończy? Gdzie granice uczucia? gdzie dwóch światów krańce? Dwa bieguny przeciwne, co spaja i łączy? Czyśmy piekieł poddani? czy niebios wygnańce?
Cierpię alem szczęśliwy, — gdyby mi odjęto
Boleść błogosławioną i tę roskosz świętą,
Wolałbym śmierć nad życia zastygłą ruinę,
Bolem mrę, odradzam się i żywię i ginę...
Czuję żądło boleści jak z piersi dobywa
I męztwo męczennika i poryw do Boga.
Dusza we łzach skąpana młodnieje szczęśliwa,
Nie wiem, czy roskosz bardziej, czy mi boleść droga!
Życie — tajemnic węzeł, który śmierć rozcina, Pół chwilki wśród wieczności, a długie bez końca, Z jednéj strony kolebka, z drugiéj rozwalina, W środku trawka Hioba i promyczek słońca.
O boleści! tyś święta, w tobie Boża ręka
Złożyła ziarno dobra, które łza odżywia,
Każdy uścisk twój płodny, zbawczą twoja męka,
Ona krzepi, zolbrzymia, wznosi, uszczęśliwia.
Tobą oko się pali i czoło goreje, Piersi dyszą silniejsze, ręka się uzbraja, Usta zapałem zieją, dusza promienieje I proch upadły mocą twoją się podwaja.
Tyś natchnieniem proroków, męczenników siłą,
Poetów ogniem świętym i jasnością wieszcza,
W tobie Bóg wszystkie cnoty nadziemskie umieszcza,
By co wielkie dostępném tylko wielkim było.
Przez cię droga do niebios widzeń i zachwytu, Do roskoszy niebiańskich, do uniesień świętych, Ty na skrzydłach do Boga podnosisz błękitu I łamiąc słabych tylko, dźwigasz nieugiętych.