Iława — Kwidzyn — Malborg/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Iława — Kwidzyn — Malborg |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego zbiór Inter arma |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1930 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały felieton Cały zbiór |
Indeks stron |
Natomiast doskonale powiodła się wyprawa w innym kierunku — do Sztumu i Malborga. Korzystaliśmy tego dnia z towarzystwa i wskazówek prezesa komitetu plebiscytowego, księdza Ludwiczaka. To też kiedy samochód mijał osiedla po drodze do Sztumu byliśmy dokładnie uświadomieni, który dom jest polski, a który niemiecki, ile każdy zakład, cegielnia, folwark gburski, czy latifundium magnackie zatrudnia robotników polskich, gdzie już odbywały się zebrania i wiece, jaki gdzie jest nastrój i duch plebiscytowy, co ludzie mówią i jak się zapatrują. Osiedla polskie łatwo zresztą poznać — niestety! — po lichszych zazwyczaj budynkach, słomianej strzesze stodoły i — stokroć niestety — po bardziej brudnem obejściu. Jedno bowiem trzeba Niemcom bezwzględnie przyznać — to wytrwałość i niezłomny upór we wdrażaniu materjalnej kultury. Ich drogi bite, wysadzone nieskończonemi alejami lipowemi, ich urządzenia przemysłowe, zabudowania, uprawa pól i kultura lasów czynią z tych krain Europę w najbardziej dodatniem znaczeniu tego wyrazu.
Nie zawsze, oczywiście, słomiana strzecha i zaniedbanie czystości obejścia znamionuje siedlisko Polaka. Niejednokrotnie doznaje się radosnego zdumienia na widok znakomitych gospodarstw i bezwzględnej czystości, zasobności, smaku, stosowanych przez polskiego właśnie mieszkańca tej strony.
Nie dojeżdżając do Sztumu, stolicy powiatu, zawierającego wysoki, bo 63 odsetek Polaków, zatrzymaliśmy się w Sztumskiej wsi (Stuhmsdorf). Na prawo i na lewo od drogi, stały murowane domki wśród falistych pól, rozchwianych od młodocianego, dorodnego zboża. Idąc od domu do domu, wszczynaliśmy rozmowę z mieszkańcami, którymi są sami Polacy. Mowa ich jest najzupełniej poprawna. Oto wyskoczyła z za proga na nasze spotkanie dziesięcioletnia Wilhelmina, zupełna z ruchów i barwy młoda sarenka. Włosy i przyodziewek jednakiej ma barwy, ni to glinki polnej na upale wyschniętej. Twarz, nogi i ręce, zapiekłe od słońca, czynią z niej, biednej sztumskiej plebiscytki, ideał niedościgły zdrowia, wzór dla wszystkich, jakie tam gdzie wegetują, dziewczynek świata, choćby o najbardziej zdecydowanej państwowości. Wilhelmina przestępuje z nogi na nogę, zaplata i rozplata drobne swe palce i nie może udźwignąć głowy, gdy ją tam mordujemy pytaniami o te nasze zatracone sprawy: czy chodzi do szkoły, ile w szkole dzieci, jak uczą, po jakiemu gadają... Nie wie biedactwo, że ona to właśnie jest tym skarbem naszego zjednoczonego narodu, którego wydać na zniemczenie nie możemy. I nie wydamy! Mocarstwa musiały walić się, trony w drzazgi druzgotać, moc piekła musiała pęknąć i runąć, ażeby «Wilhelmina» mogła się uczyć w tym «Stuhmsdorfie» po polsku. Lecz i teraz nie chodzi do szkoły, gdyż nauczyciel dręczy dzieci za ich polskość, wyśmiewa się, przedrwiwa, szydzi, przekręca i kpi sobie ze wszystkiego, co nie niemieckie. Odzyskawszy wreszcie głos ze ściśniętego gardła w obecności księdza Ludwiczaka, Wilhelmina spogląda nam w oczy prześlicznym bławatem swych wesołych źrenic i opowiada śmiało, co się w jej szkole dzieje. Relację córki potwierdza ojciec jej, reperujący wóz przed domem. Nie posyła dziecka do szkoły, gdyż nauczyciel dręczy dzieci w szkole za polskość. Do ochronki założonej przez panią hrabinę z Waplewa dziewczyna za stara. I tak oto lata przed domem, po drodze i po miedzach. (Coprawda każdy z nas robiłby na jej miejscu to samo, gdyby tak jeszcze raz mógł przeżyć szczęście jej radosnego dzieciństwa!)
Lecz my, starzy nienawistnicy przemocy, musimy jednak zapędzić Wilhelminę do szkoły. Już ów pan nauczyciel przestanie dręczyć dzieci. «Nie damy ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy!» W Berlinie zwalony został tron i skruszone, pono, berło nocy. Na zamku cesarskim powiewa, pono, sztandar rzeczypospolitej. Socjalistyczne zasady wolności, sprawiedliwości, braterstwa, wyzwolenia ze wszelkiego ucisku stanęły, pono, na miejscu siły przed prawem. Lecz nauczyciel pruski, tak samo jak za czasów Bismarcka i innych tam tyranów, znęca się nad dziećmi we wsi czysto polskiej. Na papierze istnieje prawo, iż wolno nawet w państwowej szkole uczyć po polsku w ciągu kilku godzin tygodniowo, lecz w rzeczywistości panuje to samo władztwo narodu nad narodem i przemoc zorganizowanego państwa nad bezbronnym ludem. Zewnętrzne rządy reakcyi zostały niby to zwalone, lecz rząd wewnętrzny małych łotrów, szczurów reakcyi, siedzących we wszystkich norach i szczelinach życia, po dawnemu nad tem życiem króluje.
W mieście Sztumie niemal wszystkie nazwiska kupieckie na szyldach mają czysto polskie brzmienie, lub polskie ze zniekształceniem niemieckiem. Każde dziecko, któreśmy zaczepili, odpowiadało najlepszą polszczyzną. Zwiedziwszy dom nowo-założonej ochronki polskiej, ruszamy dalej, gdyż narazie nie Sztum jest celem naszej wycieczki, lecz Malborg. Zdążamy tedy szosą na północ, wyminąwszy po drodze wspaniale pobudowane koszary tuż za miastem. Ktoś z nas, patrząc na owe koszary, czyni uwagę, iż przecie niema złego, coby na dobre nie wyszło. Takie koszary nie są do pogardzenia...
— Ba! Gdyby była dobra wola... — dorzuca ktoś drugi.
Falista okolica przesuwa się szybko przed oczyma. Mieszkania ludzkie na prawo i lewo od bitej drogi mają dla nas na razie o tyle znaczenie, o ile mieszczą w sobie ludność polską. Praca oświatowa na tym malborskim już terenie ogranicza się do wynajęcia trzynastu lokali na ochronki wiejskie. A plebiscyt za parę tygodni!
W oddali na pewnem wzniesieniu ukazują się szeroko i daleko nad całą okolicą panujące strzeliste wieże i masy jaskrawie czerwonych budowań. To Malborg. Wkrótce samochód mija przedmieście, gdzie na szyldach widnieją nazwiska o brzmieniu słowiańskiem, przeciska się przez wąską, starożytną bramę i wbiega na ulicę szeroką, podcieniami z obu stron zabudowaną, gdzie za lśniącymi witrynami mieszczą się sklepy i składy najzupełniej berlińskie. Uderza oczy stary ratusz z XIV wieku, lecz wszystkie spojrzenia skupiają na sobie olbrzymie strome mury i wieżyce. Wreszcie ukazuje się i sam sławetny obraz Matki Boskiej na zewnętrznym murze prezbiteryum kościoła, figura olbrzymiej wielkości. Nie mam tu miejsca na opis gniazda krzyżaków. Po zwiedzeniu go zostaje wrażenie nudy i pustki. Niema tam ani jednego dzieła sztuki, a to, co zostało wskrzeszone z ruiny zamczyska, z ruiny, w którą je pogrążył wandalizm Fryderyka II, zostało odrestaurowane na życzenie Wilhelma II z taką starannością, że jest pomnikiem nie tyle kultury, obyczajów i czasu krzyżaków, ile monumentem manii wielkości i krzyżackich gustów eks-cesarza. Cały ów zamek i znaczna większość dawnej twierdzy ma nowe, czerwone lub zielone dachy, nowe podmurowania i łuki przyporne, zaopatrzony jest w chodniczki, opatrzony drzewkami, wyszorowany, wymieciony, wyświechtany i wypucowany z pruską dokładnością, jak stary szyszak, któryby się chciało wsadzić sobie na głowę. Wiekowa zbójecka czatownia na litwiny, prusy i słowiany, która w ruinie taiła w sobie z pewnością dziką poezyę dzikich rycerzy z nad Nogatu, dziś, daleko bardziej, niż zamek w Kwidzynie, jest jakgdyby przechowywaną w wacie i dydaktycznie wydobywaną na pokaz z zamczystego pudełka. «Cokolwieczek zanadto tu jest czysto», — jakby powiedział rosyjski pisarz Szczedryn. Wskutek owego wymycia, wyszorowania i jakby wyczesania starego zamczyska od głębin przepaścistych fos pod zwodzonym mostem aż do szczytu «Marienburskiej wieży» jest ono symbolem dzisiejszej pruskiej duszy, jej łapczywości na cudze dobro i nienasyconego apetytu na cudzą duszę. Balk, Ulryk von Jungingen, krwiożerczy komtur Henryk von Plauen i tylu innych «in der Kutte und im Rittermantel Qawartiermejster Gottes» na ziemiach nadwiślańskich są tylko, jakgdyby herbem na chorągwi bojowej. To też rozmaici wschodnio-pruscy poeci opiewają swoje własne uczucia, pisząc hymny na cześć starego zamczyska, — jak, uczciwszy uszy, Bruno Pompecki:
«So leuchte du ewig vom Nogatstrand,
Weit hinaus in das alte Ordensland!
Steh fest auf der Wacht, du wuchtiger Bau,
Dass «deutsch» stets verbleibe der Weichselgau»,
«Lieder eines Westpreussen» Stuttgart 1905.
Oczyszczając stare gruzy, nowocześni krzyżacy wymietli, oczywiście, wszelkie wspomnienie o Polsce, która przecie przez kilkaset lat była w tym zamczysku u siebie, a jego zbójeckiego wnętrza używała na pożyteczny «generał», sejmik ziem warmijskich pod przewodem warmijskiego biskupa. Jedyną pamiątką po Polsce jest w jednej z dolnych sal oblężnicza kula z epoki Grunwaldu, tkwiąca w ścianie nad kominem. W górnej sypialni przemawia o Polsce umieszczona w marmurze allokucya eks-cesarza Wilhelma II, zapowiadająca wytępienie polskim strzechom Pomezanii, Warmii i Pomorza. Kustosz, oprowadzający nas po zamku i tytułujący na początku wizytacyi eks-cesarza Niemiec z nabożnem wywracaniem oczu «Seine Kaiserliche Majestät», ujrzawszy nasze skromne podpisy w księdze gości, już nam marmurowej tablicy nie wskazywał. Przeczytaliśmy ją sobie sami, w skupieniu ducha. Ta mowa zuchwała, umieszczona w marmurze i tkwiąca na ścianie dumnego zamku w Malborgu, dziś, po wszystkich perypetyach i wyniku wielkiej wojny, nasuwa na myśl przysłowie, zapisane przez cichego polskiego pracownika, Grzegorza Knapskiego w jego genjalnej, wiekopomnej książce p. t. «Adagia», prawdziwie stokroć bardziej wiekopomnej, niż ten malborski zamek: «W zgromadzeniu roztropnych głupi najpierwszy i najwięcej mówi».