I Sfinks przemówi.../Do autora „Knajpy“
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Do autora „Knajpy“ |
Pochodzenie | I Sfinks przemówi... |
Wydawca | Instytut literacki „Lektor“ |
Wydanie | pośmiertne |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Szanowny Panie!
Prosisz mnie o przedmowę do Twej sztuki. — Tytuł jej „Knajpa“ — Czyż tu przedmowa potrzebna? To samo się tłumaczy. Mordownia umysłów i zanik serc, hodowla złych instynktów, chorób i przyczyna domowej nędzy moralnej i materialnej. — Czy to za ostre? — Nie, wcale. — Knajpa w naszym kraju to rozwielmożniony i do potęgi doprowadzony „Assomoir“ proletarjatu. — Tylko ta knajpa, którą Pan z takim realizmem i serdeczną prawdą odmalowałeś — to grób ludzi inteligentnych, którzy w niej toną jak w zgniłych oparach, unoszących się nad bagniskiem. — Nałóg pijaństwa, nałóg kart — są tak silne, jak nałóg knajpy. — Pokoje do śniadań, bufety, zastawione przekąskami, tumany kurzu i dymu, kufle oblane pianą — i ten nieokreślony gwar, buchający z knajpy, jak z czeluści wulkanu, musi mieć dziwny czar, ciągnący ku sobie mężczyzn. — Do knajpy idą ludzie pracy, ludzie, którzy żyją złoconą nędzą — którzy mają ledwie na kawałek mięsa i książki i obuwie dla dzieci. — A przecież codziennie przed bufetem rozpoczyna się taniec kieliszków i delikatny brzęk szkła nie ustaje na chwilę. — Stoliki przepełnione — mali, bladzi, o zuchwałym wyrazie twarzy chłopcy z dziwną ironją roznoszą alkohole. Wystarczy spojrzeć na twarz takiego „piccola“ i wysondować wyraz jego oczu, aby odczuć, ile pogardy mieści się w duszy tego dziecka dla tych, którym służy. W sztuce swej umieściłeś Pan właśnie taki kwiat dziecinny, więdnący w atmosferze knajpy i równocześnie przeciwstawiłeś mu tragiczną postać subjekta, wybierającego się ciągle na wieś. — Te dwie postaci stanowią już same przez się prawdziwie piękno dzieła Pana. — Co głównie ujmuje w całej sztuce, to owa prawda tła, to umiejętne ugrupowanie smutnych i bolesnych szczegółów, wśród których się rozgrywa los całej rodziny. „Assomoir” Zoli, który jest trzymany mniej więcej w tym tonie dramatycznej roboty, grany był w Paryżu... tysiąc razy z rzędu. — „Knajpa“ Pana w teatrze nie powinna schodzić z repertuaru. Teatr może zdziałać wiele. Uzewnętrznianie pewnych objawów życia — skoncentrowanie w jednym wieczorze szeregu faktów lub kilkunastu — działa silnie i dodatnio na masy — Tragiczność wieje z Pana sztuki, tragiczność fatalizmu przyczynowego, a więc możliwego do odwrócenia. I w tem widzę dużą moralność dzieła Pana. — Nie zostawia wizji beznadziejnej — przeciwnie, dozwala wierzyć w to, że tak być nie powinno i być nie może. — Kobiety zwłaszcza powinny być Panu wdzięczne. — Z wielką odwaga odsłoniłeś pan prawdę i poruszyłeś prawdziwą ranę naszego społeczeństwa. — Napozór rana to nic nieznacząca i przesada zda się nazywać pociąg do knajpy „raną“ — Ale zastanówmy się tylko, co te knajpa pociąga za sobą. Pomińmy szczerbę w budżecie, choć to jest może najboleśniejsza strona tej sprawy. Budżet bowiem w niezamożnej rodzinie, to podstawa domowego spokoju, stopień kultury umysłowej dzieci, równowaga w wzajemnem przywiązaniu całej rodziny. Lecz — oto — mąż i ojciec, który w knajpie wypowiedział się cały przy kuflu piwa, który zwierzył się ze wszystkiem swoim towarzyszom, powraca do domu i zasiada do wspólnego stołu zły, kwaśny, milczący. Nie ma już mówić o czem, bo tam — w knajpie — interesował się już dosyć zewnętrznie i odkrył to, co miał w głębi swej duszy. — Pod wpływem podniecającym alkoholu, gwaru, towarzystwa — czuł się ożywiony, pełen energji i sił żywotnych. — Dom wydaje mu się smutny, ciemny i samotny. — Przestaje rozumieć swoich i interesować się nimi. Tu panuje inna atmosfera, tu niema śmiechu i lekceważenia jutra. Jakieś poczucie obowiązku krąży dokoła. Przygnębienie ogarnia go całego. Pragnie wyspać się, a gdy zabłyśnie gaz na ulicach, przypomnienie gazu w knajpie kołacze do jego duszy. I już go niema — chwyta palto — od progu rzuca: „Ja zaraz wrócę“ — i oto tragiczna sylwetka sunie wzdłuż murów kamienic w kierunku, gdzie z jasno oświetlonych drzwi wybuchają kłęby pary i nieokreślonego gwaru. Idzie, jakby zahipnotyzowany, gnany konieczną potrzebą zobaczenia bufetu — marmurowego stolika i pogrążenia osłupiałego wzroku w bombę „z kołnierzem“, którą ironiczny „piccolo“ postawi przed nim, szastając wykrzywionemi i zbyt wielkiemi butami. I powoli zaczynają się ciągnąć do knajpy — całe serje mężczyzn samotnych lub żonatych. — Jedni twierdzą, że dlatego przychodzą, bo nie są żonaci, inni zaś dlatego właśnie, iż są żonaci... Kto prawdę odgadnie? — Piwo leje się strumieniami, a z niem ostatni nieraz cent, a z niem całe potoki pustych, czczych frazesów, rzucanych bezmyślnie — dla zabicia czasu, dla wypełnienia przestrzeni. Czasem wybucha kłótnia, czasem słychać odgłos policzka. I — ot człowiek, zbezczeszczony często w chwili nieprzytomnego uniesienia, wywołanego kongestją krwi od wypitego alkoholu i zatrutego powietrza. Wymiana zdań, poszukiwania sekundantów, a rezultat, jeśli nie fatalny, to znów nowa orgia w knajpie i pochłonięcie grosza. — Najczęściej jednak — przetrawienie nocy na bezmyślnem wchłanianiu w siebie trunków i wleczenie się strasznie melancholijne po pustych ulicach uśpionego miasta. — „Chodźmy jeszcze na bombę“ — a dalej: „chodźmy na czarną kawę“. I tak sunie tragiczna karawana wzdłuż ulic, a wpół otwarte drzwi knajp czyhają na swych smutnych gości. Tymczasem pod lampami, pomiędzy łóżeczkami dzieci, czuwają żony, dręcząc się widmem przyszłości i tem, co będzie jutro. Myśl ich biegnie w ślad za temi czarnemi cieniami, co wzdłuż domów w szarudze nocnej się snują. — Są takie, które śmielsze i bardziej zrozpaczone idą śladem, szukają — czasem znajdą i oto ukazują się nagle z oczyma łez pełnemi: — „Chodź do domu!“ — Lecz mężczyzna wspaniały i pełen poczucia własnej godności, odsuwa kobietę szorstkim gestem: „Idź, nie rób mi wstydu!“ — Idzie dalej, aby pokazać swą wolę — idzie i ginie, tak, jak zginął Karpiński w sztuce Pana. A razem z nim ginie przywiązanie żony, ginie szacunek jego dzieci. — Polecać sztuki Pana nie będę. Jej myśl przewodnia sama mówi za siebie. Prostota jej formy scenicznej jest tu zaletą, gdyż łatwiej duch utworu będzie wyczuty i zrozumiany przez szerokie masy. Wysnułeś pan swoją sztukę z serca, bo pełno w niej tego serca i tej miłości dla społeczeństwa, którego tragiczne śmierci powstają z drobnych przyczyn. Taką „drobną przyczyną“ jest knajpa; chwyciłeś ją Pan silnie i postawiłeś w całej nagości przed oczy widza. Niech te oczy spojrzą jasno, szczerze, nie przez zaczarowaną mgłę knajpianej trucizny, a pożytek z dzieła Pana będzie wielki i niezaprzeczony.
Zechciej przyjąć wyrazy mego prawdziwego szacunku
i najszczerszej życzliwości, z jaką pozostaje
- Kraków, dnia 14. grudnia, 1902.
- Kraków, dnia 14. grudnia, 1902.