>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Ideał cioci Fruzi
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1906“
Wydawca M. Kossakowska
Data wyd. 1906
Druk M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


IDEAŁ CIOCI FRUZI.
(Obrazek).

Ludka była ulubienicą cioci Fruzi, wybraną z pomiędzy siedmiorga rodzeństwa Bahozów, „siostrą jej duchową,“ jak panna Eufrozyna pompatycznie zwykła się wyrażać. Faktem jest, że przeznaczoną została do tej roli już w kołysce, od pierwszego tygodnia życia prawie.
Spojrzawszy uważnie na małą, ciocia zamyśliła się głęboko i rzekła, niby w natchnieniu proroczem:
— To będzie kobieta wielkiego serca i niepospolitego charakteru!
Chociaż trudno było, a nawet niepodobna, dopatrzyć się jakichkolwiek danych, usprawiedliwiających sąd o tyle stanowczy o ile przedwczesny, nie znalazł się w zebraniu dosyć licznem z powodu chrzcin małej, nikt, ktoby śmiał zapytać:
— Na czem pani dobrodziejka opiera tak pomyślną wróżbę?
Bez widocznego cienia przyszłych wysokich zalet, z garstką instynktów co najwyżej, osoba „wielkiego serca i niepospolitego charakteru“ leżała czerwona — niby jagódka i cała w potach od upału, w jakim na złość hygienie i zdrowemu rozsądkowi, bez powietrza niemal kazano jej dnie przepędzać.
Mlaskała językiem i, chociaż dokumentnie, przez hożą mamkę nakarmiona, żuła malutki paluszek.
Badacz opierający zdanie na wnioskach konkretnych, dopatrzył by się tu łacniej skłonności do łakomstwa, pesymista dojrzałby bez wątpienia chciwość; panna Eufrozyna jednak miała swój własny pogląd, lecz nie lubiła go wyjaśniać ani motywować.
Przywykła, by wierzono jej na słowo — i zawodu nie doznała.
Na ogólne zaufanie składało się dość przyczyn poważnych i decydujących:
Przedewszystkiem: ciocia Fruzia należała do kobiet niezwykłych. Za taką miała się sama, co w dziewięćdziesięciu na sto wypadków rozstrzyga kwestyę, działa suggestyjnie i wyklucza najlżejsze nawet wątpliwości. Jedni pociągają drugich. Tak też było tutaj.
Że panna Eufrozyna jest osobą „niezwykłą,“ głosili wszyscy, którzy ją znali, znajomi tych znajomych i nawet zupełnie obcy ludzie. Czy jeszcze nie dosyć?…
Powtóre: ciocię Fruzię los obdarzył majątkiem znacznym w gotowiźnie i domem w Warszawie, co prawda przy ulicy trzeciorzędnej, lecz domem z oficyną i placami, zajmowanymi na cyklodrom lub ślizgawkę, względnie do pory roku.
Potrzecie: ciocia Fruzia posiadała brata, który niegdyś do Ameryki emigrował i tam fortuny się dorobił, trwając dotychczas w bezżenności.
Nie mając stałego zatrudnienia, wolna od obowiązków, panna Eufrozyna rzadko uczęszczała na zabawy, nawet w najpiękniejszych swoich latach nie oddawała się rozrywkom. Czytała wiele, po części wszakże bez wyboru, chłonęła książki masami całemi, uważała się za skrajnie postępową, co gdyby nie jej zalety i „niezwykłość“ wstrzymałoby pewno kuzynów od powierzenia cioci wyróżnianego przez nią dziecka.
Nie oddaliby może nawet Ludki bądź co bądź, gdyby nie okoliczność, że bocian hojnie ich opatrzył, a folwark dziesięciowłókowy słabo odpowiadał potrzebom rodzinnym.
Panna Eufrozyna zmniejszała tymczasem o jedną siódmą ich obowiązki i ciężary rodzicielskie, a kto wie, co przyniesie jutro. Po Ludce może na Gabrunię przyjdzie kolej, a potem na Stefę. Wszystko zależy od Ludki — od jej sprytu i zrozumienia rzeczy.
Na nieszczęście, Ludka ani myślała liczyć się z przyszłością sióstr młodszych. Kończyła już rok ośmnasty, a Gabrunia i Stefa musiały uchodzić za podlotki, mimo figurek silnie rozwiniętych, nosić krótkie suknie, cierpieć z rezygnacyą swój stan przymuszony w imię miłości siostrzanej i czekać, aż ona miejsca im ustąpi.
Nie ustępowała — i nawet pośrednio nie wpłynęła niczem na zmianę warunków. Rodzice brali jej to za złe. Czy słusznie — zobaczymy.
Jako „siostra duchowa“ cioci Fruzi, Ludka musiała zaślubić ideały drogie sercu cioci i dążyć do wskazanych przez nią celów.
To wszystko zalecała wdzięczność, silnie przez ciocię rozbudzana i podtrzymywana, kosztem uczuć innych.
Zaślubienie ideałów cioci Fruzi przedstawiało dylemat bardzo trudny.
Najważniejsza, że nie były one ani jasne ani stałe.
Panna Eufrozyna wahała się w ich wyborze, lecz za żadną cenę nie chciałaby tego przyznać. Dlaczego — to już jej specyalna tajemnica.
Społeczeństwa przechodzą od wieków krótsze lub dłuższe fazy niezdecydowania, niepewności, wahań. Kierunki się zmieniają, ideały więdną, ustępują nowym — gdyby inaczej było, na czemże zasadzałby się postęp, ruch nieustający nigdy, prący naprzód masy ludzkie!
Lecz społeczeństwa co innego, a ciocia Fruzia także co innego.
Społeczeństwa mają swoich kierowników, którzy im wytykają drogę rzucając snopy światła na ścieżki nieurobione, strome, twarde, ponad przepaściami się wznoszące, gdy ciocia Fruzia szła z kagankiem bladym, zlepkiem frazesów pustych i nie wiedziała dokąd dąży. W jednem tylko była pewną: na punkcie samodzielności kobiet przez pracę i zarobek.
To był postulat niewątpliwy.
O samodzielności ciocia Fruzia mówiła bardzo często i z upodobaniem. Czuła się pionierką wybitną tej idei, posiadającą prawo głosu i pewne tytuły do uznania. Nie chciała być powojem, który siłą własną utrzymać się nie może, więc oplata dęby; na ramieniu mężczyzny nigdy się nie wsparła, lecz odważnie, śmiało przez całe swoje życie kroczyła sama.
Zawsze sama, zawsze silna, niezłomna, dojdzie tak do grobu, gdy siostry jej podpory szukały, utraciwszy i opłakawszy, oglądały się za nową. Powoje, bluszcze marne!…
Ciocia Eufrozyna nie wzięła pod uwagę, że nietylko mogła śmiało chodzić wszędzie sama, (do teatru, cyrku, Towarzystwa muzycznego, łyżwiarskiego, cyklistów, wioślarzy i t. d.) lecz jeździć w karecie zamkniętej, otulona rotundą sobolową lub gronostajową. Nie wspomniała że trudy były jej obce, nieznaną też nędza bliźnich i nigdy, nigdy nie odczutą.
Tylko samodzielność kobiet leżała jej na sercu. Dla idei, dla przykładu, zajęła się Ludką i poprowadzi tę dziewczynę nowemi drogami, na które sama wejść nie mogła, chociaż pragnęła całem sercem.
Czasy się zmieniły — dziś już łatwiej; wszystko można osiągnąć, wszystko zdobyć, najwyższy szczebel samodzielności niedostępnym nie jest.
W tym czasie właśnie Ludka ukończyła pensyę, bez wielkich odznaczeń, średnio, jak przystoi osobie, dla której teraz dopiero podwoje wiedzy się otworzą. Ciocia powinszowała jej i radziła wybrać po wakacyach przedmiot dalszych studyów.
Ponieważ Ludka sama wybrać nie umiała, z długich debatów i rozmyślań wyłonił się kurs nauk handlowych. W czułym, a obszernym liście, panna Eufrozyna doniosła rodzicom, że zabezpiecza Ludkę od przeciwności losu, zapewnia jej oręż niezawodny, siłę — potęgę — samodzielność, drogą pracy zarobkowej, specyalnej.
Ten rodzaj bezpieczeństwa nie przypadł do gustu rodzicom panienki. Bogata ciotka mogła dużo łatwiej, a przedewszystkiem prędzej tę kwestyę rozstrzygnąć. Przeznaczyć posag, wydać dziewkę za mąż i sprawa skończona.
Wiedzieli że Fruzia ma zajączki, ale żeby aż takie, ktoby myślał!...
Byli ciężko dotknięci i strapieni srodze. Ojciec postanowił zabrać Ludkę na wieś; paru sąsiadów młodych mają w okolicy, może więc się uda, bez pomocy ciotki, zabezpieczyć dziecko dawnym starym trybem.
Napisał do Ludki słów parę na kartce, dołączonej do listu dłuższego, lecz otrzymał w zamian odmowę wyraźną, a stanowczą. Córka donosiła, że za mąż wyjść nie myśli, ma bowiem dążenia znacznie wyższe, cele sięgające dalej.
Nie żałowała tego kroku, bo w parę tygodni później jedna z koleżanek przedstawiła jej brata swego, studenta, który miał również dążenia rozległe i podniosłe cele — czy na odwrót — a w kobiecie widział druha. Zrozumieli się odrazu, co Ludkę uszczęśliwiło niewymownie.
Przed ciocią jednak trzymała znajomość nową w tajemnicy.
Pan Bahoza tymczasem, w sposób oględny dał do zrozumienia kuzynce że specyalność handlowa nie przystoi tak bardzo pannie obywatelskiej ich rodu i stanowiska, bo on sam przecież, choć wynosić się ani chwalić nie lubi, piastuje z wyboru urząd sędziego gminnego, a cioteczno-wujeczny siostrzeniec żony zaręczył się z hrabianką. Tę ostatnią okoliczność należy uwzględnić, aby chłopaka nie ominęła świetna koligacya i pokaźny posag. Dla rodziny trzeba czasem coś poświęcić, bo jeśli stosunki rodzinne dają nam prawa, wkładają też i obowiązki.
Panna Eufrozyna rozważyła list ojca Ludki wszechstronnie.
— Może Franuś ma racyę — rzekła do pupilki. Może zaszkodzimy interesom Gucia, pokrzyżujemy plany!... Pomimo że kastowość jest zabytkiem przestarzałym, który zwalczać się godzi wszelkiemi siłami, a fumy szlacheckie są poprostu nonsensem, gdyby wszakże ten rodzaj samodzielności twojej kuzynkowi szkodził, to w takim razie...
— Jak ciocia sobie życzy — odparła Ludka.
— Nie o mnie tutaj idzie!
— I nie o mnie chyba.
— No, niby tak — ponieważ Gucio…
— Do wszystkiego, co ciocia każe, zastosuję się chętnie.
Panna Eufrozyna miała już dosyć głośnego kucia towaroznawstwa, algebry, chemii, buchalteryi, słówek angielskich, nazw cudacznych, od których kręciło jej się w głowie.
Dawno przyszła do wniosku, że samodzielność, osiągnięta za pomocą nauk handlowych, drogo kosztować będzie nie tylko siostrzenicę lecz i ją. Zwarjują obydwie.
Co zaś dotycze Ludki — i ona pozbyła się złudzeń. Student flirtował ze wszystkiemi, kradł całusy, podsuwał bileciki czułe pierwszej lepszej z brzegu. Nie patrzyła już na niego, ale dużo się napłakała i dużo wycierpiała.
Kursy handlowe poszły w kąt. Ludka doznała ulgi, odetchnęła; ponieważ jednak ciocia mówiła, że ona znajduje się obecnie bez steru i kierunku, czuła, iż sytuacya tak fatalna nie może trwać długo. Wypadało ją ratować bez najmniejszej straty czasu.
Rozmyślania zajęły znowu kilka dni. Ciocia wyrzekała, płakała niemal nad słabym rozwojem dróg pracy kobiecej.
— W którą stronę się obrócić? do czego się wziąć? biadała rozpaczliwie.
Naraz błysnęła jej myśl piękna:
— Ludko, zostaniesz lekarzem.
— Ciotuniu!
— Nie mów nic. Wszystko ci ułatwię, wszystko urządzę sama. Nie potrzebujesz palcem ruszyć. Pojedziemy do Szwajcaryi! Nie krępuje nas brak środków, dzięki Bogu, a dla takiego celu pieniędzy żałować nie będę — ja pionierka postępu i samodzielności!…
— Ależ, ciotuchno!
— Bądź spokojna!
— Kiedy ja…
— Nie kłopocz się i niemartw. Gdy u mety staniesz, zazdrościć będą, hołdy składać — i tobie i mnie. Ja znam ludzi. Och, czemu nie jestem trochę młodsza!… pracowałybyśmy wspólnie, ramie przy ramieniu. Och, moje sny, Ludko!
— Ciotuniu najdroższa!
— Skarbie mój! siostro…
— Doprawdy — ja nie wiem, ciociu, czy…
— Ale co ja wiem. Możesz mi zaufać.
— Jeśli nie wytrzymam?
— Co? Ty — taka młoda!
— Krajanie, trupy…
Ciotka stuknęła się palcem w czoło.
— Nerwy… hm. Zapomniałam — to ważne. Lepiej dokładnie wszystko zbadać naprzód, niźli cofać się potem z musu w połowie drogi.
Co innego wszakże badać, a co innego przewidywać. A nuż Ludka nie wytrzyma tych wszystkich okropności, na które zmuszona będzie patrzyć, studyując medycynę! Nie mając z góry pewności pod tym względem, wypadnie chyba porzucić piękny lecz zbyt śmiały projekt.
Myśl ta napełniała ciotkę żalem i podniecała do ryzyka:
Iść przebojem! Nawyknienie jest tylko kwestyą czasu.
A jeśli Ludka nie nawyknie? Jeśli pójdą na marne i trudy i koszty?
Po nieudanych próbach oswojenia siostrzenicy, (przy biciu drobiu), z widokiem krwi i śmierci, uznawszy środek ten za zbyt radykalny i okrutny, panna Eufrozyna znalazła punkt wyjścia. Zamiast robić doświadczenia na tle kuchenno-domowem, zwróci się do wiedzy. Niechaj ona rozstrzygnie i zadecyduje.
Z planem gotowym, panna Eufrozyna kazała Ludce ubrać się i, nie tłomacząc nawet swych zamiarów, tak bardzo ich dobrego skutku była pewną, powiozła siostrzenicę do szkoły dentystycznej.
Pomysł był genialny. Drobne operacyjki, dokonywane w lecznicy przy szkole, miały zahartować nerwy Ludki, sama zaś nauka służyć za wstęp i niejako pierwszy etap wykształcenia lekarskiego.
Ludka odetchnęła. Względna swoboda, towarzystwo trochę zbyt różnorodne, lecz wesołe, zuchowate, śmiało idące naprzód po kawałek chleba, ożywiło ją. Nie kuła już dniami całemi, natomiast zaczęła dbać o wygląd zewnętrzny, uczesanie, suknię. Wyładniała i nabrała wdzięku.
Ciotka śledziła pilnie jej postępy w nauce, czytała kursa, rozpatrywała program. Cieszyła ją hygiena, jako cząsteczka idąca na przyszły rachunek; zachwycała anatomja głowy ludzkiej. A gdyby jeszcze przedmiot ten rozszerzyć — parę lekcyi na tydzień urządzić w domu, pod kierunkiem człowieka starszego, poważnego…
Myśl wyborna! — za chwilę list do doktora H., pełen próśb, będących jednak stanowczem żądaniem, był w rękach pokojówki, która dla pośpiechu miała go osobiście doręczyć; gdy rozległ się głos dzwonka, gwałtowny, naglący.
Zgrabna Józia pobiegła otworzyć, a w tej-że chwili sanitaryusze pogotowia wnieśli na rękach bladą, pół żywą Ludkę.
— Zabita! krzyknęła panna Eufrozyna płacząc.
Przyszła lekarka żyła wprawdzie, lecz piękny gmach cioci rozsypał się w gruzy. Pierwsza operacya — i oto runął ze szczętem. Co prawda — operacya niezwyczajna!… Dwa zęby, zdrowe jak u psa młodego, trzeba było wyjąć, właściciel ich bowiem plomb nie znosił, a cierpieć nie potrafił. Dentysta szarpnął raz i drugi, zęby się oparły przyczem gaz rozweselający wprowadził pacyenta w takie uniesienie, że wyskoczył z fotela operacyjnego, zaczął tłuc, łamać co popadło, grożąc asystentom, że z nimi się rozprawi.
Kto żyw uciekał; Ludka ze strachu spazmów dostała, a później zemdlała. Ktoś wezwał pogotowie.
Niedoszły nauczyciel anatomii pokiwał siwą brodą i radził przerwać studya, przedewszystkiem zaś operacye, jeśli ciocia nie chce siostrzenicy zgubić. Panna Eufrozyna z rozpaczą w duszy przyjęła wyrok.
Obie panie zaczęły teraz bywać u znajomych, przyjmować u siebie, uczęszczać do teatru, na koncerty, słowem, bawić się.
Ludka powitała radośnie zmianę trybu życia — w programie ciotki był to stan przejściowy, wynikły z ciężkiej konieczności. Panna Eufrozyna znalazła się znów na rozdrożu. Błądziła, szukała, macała… Wreszcie namacała:
— Sztuka!
Jeden wyraz — lecz wypełniony treścią… Jak ona mogła z myśli go usunąć — przygasić ogień, który w każdej duszy płonie, a w duszach niezwykłych może być wulkanem!…
Cisnęła się do ołtarza wiedzy, chłodnej, surowej, niepomna, że królewski tron sztuki dostępny dla każdego i co za prawa daje, jakie przywileje!…
Samodzielne, wolne artystki są zarazem najszczęśliwszemi kobietami.
A więc Ludka będzie artystką. Śpiew, talent najcudniejszy zostanie jej udziałem — w dodatku zaś gra skrzypcowa.
Niestety, głos uczynił cioci zawód. Profesor powiedział bez ogródki, że z tego materyału nic się nie da zrobić. Skrzypek natomiast obiecywał cuda. Ale kazał muzyce wyłącznie czas poświęcić i pracować z całych sił.
— Już ja za Ludkę ręczę! upewniała ciocia.
— Jeść nie będę, spać nie będę, na chwilę nie odpocznę! zaręczała siostrzenica. Pięciopalcówki i gamy przepełniły lokal. Za ciasno im było, biegły zatem do mieszkań sąsiednich i w górę i niżej, czyste i fałszywe, równe i poszarpane, w tępię wolnem, allegro i allegretto, i piano i forte, gnały na podwórze, na strychy i do piwnic. Królowa sztuka wkraczała we wszystkie kąty i zakamarki domu.
Gdy o ósmej rano przyszła artystka ujęła smyczek, po pierwszych mocno drżących tonach i niemniej fałszywych, ktoś z okna wychylił głowę i na stróża wrzasnął:
— Co się dzieje, Michale, na miłosierdzie Boskie?
Chłop czapkę na uszy mocniej wcisnął i odparł z flegmą.
— Ano nic, panna od gospodyni kota za ogon ciągnie.
Gdy wytrwała w swych trudach do południa, ze wszystkich piętr wołano:
— Michał!
— Michał, do stu tysięcy dyabłów!
— Michał, do milionkroć set!…
Muzyka ucichła; drugie śniadanie dali na stół, goście przyszli, siedzieli i gawędzili. Odpoczynek przymusowy trwał parę godzin; później gamy jęczały do zmroku.
Lokatorzy klęli. Ktoś energiczniejszy wezwał pomocy stróża:
— Zrób co, żeby umilkła, bo się powściekamy!
Mimo zapowiedzi wypadku takiego nie było; część sąsiadów opuściła dom panny Eufrozyny, a wytrwalsi otrzymali ulgę. Pracując po dziesięć godzin dziennie, Ludka grała coraz lepiej, udręczenie się zmniejszało, ten i ów chwilami z przyjemnością słuchał. Technika wykazywała postęp znaczny. Profesor tryumfował.
Ani ciocia jednak ani siostrzenica nie czuły się szczęśliwe. Przepracowana, z wypiekami na twarzy, Ludka żyła w gorączce ciągłej; panna Eufrozyna chodziła stale z obwiązaną głową. Migrena, szum w uszach, drganie powiek trapiły biedaczkę.
Pragnęła uciec gdzieś daleko — schować się… Sztuka jest niewątpliwie pięknym darem lecz z łatwością nie przychodzi. Może malarstwo, rzeźba nie osłabiają tak, nie denerwują…
Cóż kiedy Ludka do rysunku na nic…
Tu cioci myśl błysnęła:
— Autorka!
Zjawił się obraz kojący pogodny: biurko zarzucone papierami, lampa z zielonym kloszem — dokoła cisza i nic więcej, tylko papieru trochę, atrament, garstka piór… Duch twórczy płynie w górze, myśli wiją się w wieńce niby kwiaty, cudna przędza snuje się i tka we wzory, barwy, cienie…
Autorka! Więc Orzeszkowa, Konopnicka, Marennowa, Rodziewiczówna, Hajota… Siostrzenica grała w dalszym ciągu, a ciotka chodziła po redakcyach, szukając wskazówek, co należy czynić. Wreszcie dała ogłoszenie do kuryerów.


∗                                        ∗

„Henryk Bibiński — poeta
nauczyciel literatury,“
— Bibiński! Henryk!
Panna Eufrozyna mocno pobladła i siedziała zamyślona przez resztę wieczoru. Przeżywała wspomnienia jakieś, które to nazwisko obudziło. Nazwisko — pusty dźwięk…
Pan Bibiński tymczasem miał pierwszą lekcyę z Ludką. Młody, przystojny blondyn, mówił zajmująco. Dziewczyna słuchała uważnie, chciwa wiedzy.
Czas leciał — miesiące upływały…
„Bibiński Henryk
dyrektor towarzystwa H.“
Panna Eufrozyna zbladła jeszcze bardziej niż przy czytaniu pierwszego biletu.
Zbladła i krzyknęła:
— Ten sam!
Siwy jegomość wyciągnął do niej rękę:
— Dawnośmy się nie widzieli, pani droga;
— Życie przeszło — odparła stara panna smutnie.


∗                                        ∗

— Kuńdziu, Gabryniu, Stefko, wołał pan Bahoza — Fruzia oszalała teraz już naprawdę!
— Bój się Boga, mężu!
— Tatusiu, trzeba Ludkę zabrać!
— Patrz, co napisała. Zaręcza Ludkę z jakimś drabem i sama za niego się wydaje.
— To niepodobieństwo!
— Czytaj.
„Drodzy Franiowie. Proszę was na mój ślub z panem Henrykiem Bibińskim, dn. 10 września i na zaręczyny Ludki z panem Henrykiem Bibińskim, o ile wybór jej uzyska wasze przyzwolenie.

Szczęśliwa całą duszą Fruzia.“

Niech umrę, jeśli rozumiem, co to wszystko znaczy!
— Łatwe do zrozumienia. Bzik wyraźny, zresztą nie od dzisiaj!... Każdyby poznał, a myśmy się łudzili... Dwoje głupców... Zaprzepaściliśmy dziecko, biedna nieszczęśliwa Ludka!...
— Czekaj, mówił pan Bahoza, mitygując żonę. Pozwól mi myśli zebrać... Coś mi się przypomina... Bibiński... Bibiński... Bi... Mam... Wszakże to ten chłystek — niepamiętasz?... wysoki, z bródką... ten, co o niego tyle awantur było. Starzy kłócili się, bo matka trzymała stronę Fruzi, a ojciec przysiągł, że ją wydziedziczy, gdyby za takiego golca wyszła, tymczasem młokos ani widać myślał o niej. Nie oświadczył się nawet i uciekł na posadę gdzieś daleko.
— Nic nie wiem — nie pamiętam — takie stare dzieje. A gdyby nawet — co tu ma do czynienia nasza Ludka?... Bibiński — jeśli ten — jest przecież starym dziadem — no, i dwie chyba nie wyjdą za jednego.
— Tu już jestem jak tabaka w rogu.
— A więc mi nie perswaduj! Idzie ci o konie; serce matki nie zrazi się takiemi trudnościami, wszystkie przezwycięży! wołała pani Franciszkowa, rozdrażniona srodze. Na wieś poślę, chłopskim wozem do kolei wlec się każę, a w Warszawie będę jeszcze dziś.


∗                                        ∗

Byli oboje, a nawet z córkami, które uparły się zobaczyć, jak będzie wyglądała ciocia Fruzia w wianku i welonie.
Dwie pary stanęły razem u ołtarza; zamiast zaręczyn był także i ślub Ludki, opatrzonej przez „siostrę duchową“ nietylko talentami, naukami fachowemi, lecz w dodatku i posagiem.

K. Szaniawska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.