Idealiści/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.


Nie skończyłem w poprzednim rozdziale sprawozdania o rozmowie p. Zameckiego z p. Skryptowiczem, z obawy, bym nie naraził czytelnika na takie same rozczarowanie, jakiego doznał p. Tadeusz przy tej sposobności. Rozmowa ta nie miała bowiem na razie najmniejszego rezultatu, z powodu, iż p. Skryptowicz czuł się zbyt znużonym, by mógł rozważyć dokładnie treść odczytanego listu i wyrzec o niej swoje zdanie. Wszystkie zaklęcia p. Zameckiego były bezskutecznemi, przyjaciel jego oświadczył stanowczo, iż ból głowy nie pozwala mu w tej chwili ani czuwać, ani myśleć, i że przed godziną szóstą wieczór żadna potęga fizyczna lub moralna nie byłaby w stanie zniewolić go do tak nadzwyczajnego natężenia. P. Tadeusz nie wiedział, czy ma śmiać się, czy gniewać, w końcu atoli, przyzwyczajony już snać do sposobu życia i zwyczajów p. Karola, pogodził się ze swoim losem i odszedł, otrzymawszy solenną obietnicę, że najpóźniej o godzinie ósmej, p. Skryptowicz pojawi się w restauracyi, w której miano wspólnie zjeść wieczerzę, napić się piwa i uradzić, co było do uradzenia. Ten obrót rzeczy sprawił, iż panna Cecylia nie nadaremnie dręczyła uszy całego sąsiedztwa swojemi gamami, podczas gdy panna Wanda nie nadaremnie badała piękności poezyi polskiej w książce Cegielskiego; p. Zamecki bowiem, nie mając nic innego do czynienia, poszedł do p. Trzecieszczakiewiczowej i zaraz na wstępie miał sposobność przekonać się, o ile znośniejszym musi być pobyt w domu, w którym kwitnie poezya, od pobytu wśród zagorzałych zwolenników i zwolenniczek fortepianu. P. Trzecieszczakiewiczowa podzielała to zdanie i nie omieszkała opisać tego p. Zameckiemu, jak mocno dziękuje niebiosom, że Wandzia, jej siostrzenica, nie podziela zamiłowania „Cesi“ i „Helenki“ w muzyce; należy bowiem albo grać doskonale, albo wcale nie grać na fortepianie, a lada jakie brząkanie jest nieznośnem i irytującem nerwy. Natychmiast też Wandzia otrzymała polecenie pójść i powiedzieć Cesi, „aby już raz dała pokój tym ćwiczeniom“. Gdy się oddaliła ta młoda osóbka, p. Trzecieszczakiewiczowa jęła zachwycać się nią nad wszelki wyraz, i opowiadać, jakie to jeszcze naiwne, a jakie dobre stworzenie, a jakie młode i potulne jak wosk, z którego wszystko da się ulepić. Wprawdzie jeszcze główka przepełniona poezyą, ale to rzecz prawie nieunikniona w tak młodym wieku, i wyszumi to prędko, zwłaszcza gdy wszystkie skłonności Wandzi wskazują, że będzie ona kiedyś bardzo dobrą gospodynią. Niema też najmniejszej wątpliwości, że będzie dobrą żoną, chociaż jeszcze za wcześnie myśleć o tem, i w ogóle Wandzia nie prędko wyjdzie za mąż, zważywszy, że nie ma posagu, a w dzisiejszych czasach nikt nie zechce dziewczyny ubogiej, chociażby pięknej, skromnej i starannie wychowanej. P. Trzecieszczakiewiczowa zwierzyła się z tego powodu p. Zameckiemu, jak mocno wyrzuca sobie, iż zmuszoną się widzi wprowadzać swoją siostrzenicę w domy, w których są panny posażne i przyzwyczajone do życia wystawnego i zbytkowego. Osobliwie zaś nie na rękę jej jest ta poufała zażyłość z Podwalskimi, od której jednakowoż uchylić się nie może, bo od dziecinnego wieku najściślejsza przyjaźń łączy ją z panią Podwalską. Jest to osoba niezmiernie zacna, trochę może do przesady pobożna, ale tłumaczy się to zmartwieniami, których doznała i doznaje, a głównie z powodu córki. Helenka jest niezawodnie bardzo miłą osobą, ale to, niestety, przyznać trzeba, że nie postępuje ona sobie wobec matki tak, jak powinna. Bywa nieraz kapryśną, opryskliwą, a przytem trwoni majątek swój i matki, na co p. Podwalska w słabości swojej pozwala, bo nie może oprzeć się żadnemu zachceniu córki, jedynaczki. Już to jedynaczki zawsze bywają trochę popsute; dla Wandzi jest to wielkiem szczęściem, że nie ma rodziców, bo byłaby niezawodnie także zepsutem dzieckiem — ale niem nie jest, albowiem p. Trzecieszczakiewiczowa mimo miłości swojej dla tak blizkiej krewnej, a do tego sieroty, trzyma ją w wielkim rygorze. Gdyby pani Podwalska postępowała w ten sposób ze swoją córką, wszystko byłoby inaczej. Tak zaś, jak rzeczy stoją, już i wioska i kamienica zadłużone są ogromnie, i kredytu prawie już nie ma. Wszystko to zresztą dałoby się przeboleć, gdyby Helenka nie była tak lekkomyślną w każdym kierunku. P. Trzecieszczakiewiczowa nie lubi, broń Boże, ani powtarzać, ani słuchać tego, co ludzie mówią,ale mówią, i nikt im tego zabronić nie może. Przy tem nie da się zaprzeczyć, że Helenka w istocie zbyt długo i bez potrzeby brała lekcye od wielkiego mistrza tonów, i to zawsze wieczorami, po parę godzin dziennie, podczas których matka nie śmiała wchodzić do pokoju. Później ni ztąd ni zowąd zachciało jej się uczyć literatury, i jak przedtem wielki mistrz tonów, tak potem wielki historyk Kryspin nie wychodził prawie od pp. Podwalskich. Ludzie to wszystko widzą, opowiadają, przesadzają, świat jest bowiem do gruntu złym i karmi się obmową, jak chlebem powszednim. A już, nakoniec, co się tyczy p. Alfreda, to i świat nie winien. Siedm lat z górą trwa ten stosunek, i p. Podwalska sama ze łzami w oczach zwierzyła się p. Trzecieszczakiewiczowej, jakie ztąd wynikły skutki fatalne — a dotychczas żadne namowy, żadne przedstawienia nie były w stanie nakłonić Heleny, by albo wyszła za mąż za p. Zgorzelskiego, albo przynajmniej zerwała z nim raz na zawsze. P. Podwalska ze względu na swoje religijne i moralne zasady nie przeżyłaby może tego ciosu, gdyby Helenka nie wyszła za Alfreda, na wszelki wypadek atoli wypadałoby położyć koniec zgorszeniu i obrazie praw boskich i ludzkich, wynikającej z takiego stanu rzeczy, Ale Helenka powiedziała sobie, że musi mieć bogatego męża, i kto wie, czy nie postawi na swojem. Głupich nie potrzeba siać, sami się rodzą. Tych zapust właśnie, niejaki p. Weinstein, bardzo bogaty przechrzta, bywał bardzo często u p. Podwalskiej — p. Zamecki musiał go nawet tam spotkać. I o tych odwiedzinach mówiono to i owo, czego powtarzać się nie godzi. Bądź co bądź, ze względu na nadwerężony stan majątku, Helena nie powinna była stroić się tak kosztownie, jak tego nigdy przedtem nie czyniła...
— Pani dobrodziejko — przerwał w tem miejscu pan Zamecki, od dłuższego już czasu dający widome oznaki niecierpliwości i oburzenia, które nie uszły uwadze p. Trzecieszczakiewiczowej, ale mylnie przez nią były rozumiane i pobudzały ją tylko do coraz gorliwszego zajmowania się reputacyą panny Heleny. — Pani dobrodziejko, tego już nadto! P. Weinstein bywał u p. Podwalskiej, ponieważ traktował z nią o pożyczkę, w skutek której za rok cały majątek jej i jej córki stałby się był jego własnością. Wiem to doskonale, ponieważ wdałem się w ten interes i przeszkodziłem mu. Miła mi nader konwersacya pani dobrodziejki, ale płeć jej nie pozwala mi przedłużać tej przyjemności, wyłuszczeniem powodów, dla których sprawiłem ją sobie po raz ostatni. Żegnam panie, i jestem ich powolnym sługą.
Wyrzekłszy te słowa głosem drżącym od stłumionego gniewu, z drgającemi ustami, z roziskrzonym wzrokiem, p. Zamecki wziął kapelusz, skłonił się jak mógł najzimniej, najgrzeczniej i najpoważniej, i wyszedł, zostawiając skonfundowaną p. Trzecieszczakiewiczowę, jakoteż obydwie jej panienki, które w tej chwili wbiegły były do pokoju i nie mogły pojąć, co mogło stać się powodem tak oczywistego zerwania dyplomatycznych stosunków, jakiego były świadkami. Byłbym karygodnym nudziarzem, gdybym opowiadał obszernie, jak p. Trzecieszczakiewiczowa przyszedłszy do siebie z osłupienia, dostała natychmiast spazmów, i jak wszystko skrupiło się na p. Trzecieszczakiewiczu, gdy wrócił z biura, jakoteż na Wandzi. Dość będzie nadmienić, że Żolcio skomlił żałośnie, i że sprowadzony fiakrem dr. Czulicki puścił mu krew z łapki, a p. Trzecieszczakiewiczowej zapisał kali bromatum z malinowym sokiem, tłumacząc jej oraz, iż sztuka lekarska wobec psów i innych zwierząt okazuje się z konieczności mniej skuteczną, niż wobec ludzi, zważywszy, iż zupełnie uzdrowić może tylko wiara, a tej pieski nawet tak rozumne i miłe jak Żolcio nie mają, ponieważ nie posiadają duszy. P. Trzecieszczakiewiczowa zalała się łzami i wyznała, że nie może pogodzić się z myślą, aby Żolcio nie miał duszy, na co dr. Czulicki odpowiedział przytoczeniem kilkunastu ustępów z Pisma Świętego i z Ojców Kościoła, uzupełniając niedostateczną ich powagę powołaniem się na ks. Zygmunta Stodolskiego. Zacna matrona nie dała jednak za wygraną, ks. Stodolski powiedział jej był bowiem, iż Pan Bóg jest tak wszechmocnym, że jeźli taka Jego wola, to i pies może mieć duszę. Dr. Czulicki odparł, że ks. Stodolski jest mężem pełnym łaski i światła wyższego, który wie więcej, niż wszyscy uczeni, i którego każde zdanie, a więc i to, jest prawdziwem i trafnem. Co rzekłszy i utwierdziwszy p. Trzecieszczakiewiczowę w wierze, uzdrowił ją i odjechał.
Piątek uważany bywa tu i owdzie jako dzień feralny, i tym razem był nim w istocie dla wszystkich prawie osób, z któremi poznaliśmy się w ciągu niniejszego opowiadania. P. Zamecki nie mógł rozmówić się z p. Skryptowiczem, a natomiast rozmówił się z p. Trzecieszczakiewiczową w sposób powyżej opisany a wcale nieprzyjemny. P. Skryptowicz zbudzony, nim się wywczasował do woli, nie mógł zasnąć po odejściu p. Tadeusza, wdział szlafrok i pantofle i chodząc w szlafmycy po całem swojem pomieszkaniu, zrzędził na żonę, że go dała zbudzić, i że spóźniła się z obiadem, i że starała się wytłumaczyć ile możności z tych ciężkich przewinień. Nakoniec, gdy mu dano jeść, skosztował łyżkę rosołu, poczem bez podania przyczyny porwał talerz, łyżkę i wszystko co było na stole, i wyrzucił za okno, sam zaś wyszedł do swego pokoju, zatrzaskując mocno drzwi za sobą. P. Skryptowiczowa zaczęła płakać i zwołała w kuchni radę wojenną, aby dojść, czego właściwie mogło brakować rosołowi, lub czego było za wiele. Mężulek jej tymczasem ubrał się i wyszedł, oświadczając, że idzie na obiad do restauracyi, bo nie ma bynajmniej zamiaru żywić się ropą zaprawioną niedokwasem węgla. Pani Skryptowiczowa wniosła ztąd, że rosół musiał być przesolony i przydymiony, i poczęła płakać jeszcze mocniej; p. Skryptowicz zaś wyszedłszy za bramę, ochłonął z gniewu i irytował się już tylko sam na siebie, a po niejakim namyśle wrócił i przeprosił żonę, a nawet, ku wielkiej jej radości, zdecydował się spożyć resztę obiadu i gderał już tylko w przestankach, biorąc do tego asumpt z każdego ruchu żony i dzieci, z każdego sprzętu, który widział w pokoju, i z każdego słowa, które powiedziano. Nakoniec, posiliwszy się, wydał parę kategorycznych poleceń i wyszedł na dobre, w niezłym stosunkowo humorze, obiecawszy jedynie połamać kości kucharce, jeżeli nie zdecyduje się kupować lepszego mięsa, a urwać jej głowę, jeżeli nie znajdzie lepszej śmietany.
Najbardziej atoli dał się ten piątek we znaki p. Alfredowi. P. Aron Goldstein obiegł nadaremnie wszystkich kapitalistów, z którymi miał stosunki, żaden z nich nie miał ochoty powiększyć swojego zbioru autografów podpisem p. Zgorzelskiego, zwłaszcza gdy każdy posiadał go już w kilku egzemplarzach. P. Goldstein zapewniał, że „połamał sobie nogi“ w usługach naszego bohatera, ale że czasy teraz są bardzo ciężkie, i taki brak gotówki „na placu“, iż u milionera nawet nie znalazłby dziesięciu reńskich, gdyby go wziął za nogi i trząsł w powietrzu przez pół godziny. Ba — gdyby p. Zgorzelski dał jaki „drugi podpis“, znalazłyby się może pieniądze, nawet większe. P. Alfred odparł, że gdyby chciał prosić kogo o podpis, dostałby pieniędzy w banku, i nie potrzebowałby p. Goldsteina.
— Wiesz zresztą, że wkrótce ożenię się i zapłacę długi, których zresztą nie mam tak wiele, bo wszystkie weksle zaintabulowane są na Kruchówce.
— No, ale z tą Kruchówką już tymczasem bardzo krucho. Jest bank, z dwudziestoma tysiącami, i drugich dwadzieścia tysięcy wekslami, a cała Kruchówka warta dwadzieścia i cztery.
— Mniejsza o to, ja ci powiadam, że jeżeli mi za dwie godziny nie przyniesiesz tysiąc reńskich, to... widzisz ten rewolwer? Palnę sobie w łeb, i możesz sobie potem pisać na Berdyczów po tych szesnaście tysięcy, których ci braknie z Kruchówki.
— Aj waj, poco tego, poco pan mówi takie straszne rzeczy! Tu jest Pinkas Rosenblum, on zaraz da tysiąc reńskich, ale niech panna Podwalska podpisze weksel. On da i więcej.
— Jakże ty możesz być tak ograniczonym, abyś przypuszczał, że ktoś starający się o pannę będzie ją prosił o podpis na wekslu!
— Inny nie może, a pan może; ja wiem, że pan może.
— Nie, nie zrobię tego na żaden sposób. Nie mogę tego zrobić. — Tu p. Alfred przeszedł się parę razy po pokoju w głębokiem zamyśleniu, a nakoniec stanął przed Goldsteinem i popatrzył mu w oczy.
— Słuchaj — rzekł — czy Rosenblum poszedłby do panny Podwalskiej pytać się ją, czy to jej podpis?
— Aj waj, ja wiem już co pan myśli! To być nie może, ja nie robię takich geszeftów! Ja jestem faktor od złych i od dobrych podpisów, ale nie od takich... Tu pan Goldstein wielkim palcem prawej ręki wskazał przez swoje plecy znacząco w stronę, w której znajdował się miejscowy sąd karny.
P. Alfred wpadł w srogi gniew z powodu insynuacyi, połączonej z tym giestem, i postąpił sobie z p. Goldsteinem tak sumarycznie, jak się często postępuje z żydem, od którego się nie spodziewa dostać pieniędzy, t. j. wyrzucił go za drzwi. Zmęczony tą operacyą i pogrążony w czarnych myślach, bohater nasz siadł na sofie i włożywszy ręce w próżne kieszenie, w niemej zadumie wlepił oczy w drzwi, po za któremi znikł p. Aron. Trwało to z kwadrans, po którego upływie dało się słyszeć pukanie.
— Kto tam?
Drzwi odchyliły się lekko i ukazała się w nich postać tego samego rodzaju, co Goldstein, ale więcej ruda, zyzująca i chuda. Postać ta wsunęła się do pokoju tajemniczo, i zdjąwszy poprzednio kapelusz, uchyliła jarmułki dla wyrażenia większego jeszcze uszanowania, rozglądając się przytem na prawo i na lewo.
— Czego chcesz?
— Proszę jasnego pana, ja jestem Simche Berger. Ja nie jestem żaden faktor, ja jestem sam kupcem. Poco jasny pan wdaje się z tymi faktorami? To cygany! Ja myślę, że jasny pan potrzebuje pieniądzy? No, może jest jaki podpis?
— Zamknij drzwi, i chodź tutaj.
P. Simche Berger uskutecznił to polecenie, wyjrzawszy poprzednio na kurytarz, i zbliżył się do p. Alfreda na palcach, jak gdyby najmniejszy łoskot mógł przeszkodzić zawarciu interesu tak delikatnej natury.
— No, a kto podpisze? — zapytał po cichu.
— Panna Helena Podwalska, moja narzeczona.
— Cś, cś — zauważył p. Simche, kiwając głową w prawo i w lewo. — Taka piękna panna, hrabianka! To ona sama podpisze?
— Czy myślisz może pójść do niej i pytać się, czy podpisała?
— A gdzie tam! Ja przecież wiem, że to nie wypada. Jaśnie pan może być pewnym, że u mnie nikt nie będzie widział tego podpisu. Jaśnie pan włoży weksel w kopertę, i zapieczętuje ją swoją pieczątką, a ja na terminie oddam ją nietkniętą. A dużo jaśnie pan potrzebuje pieniędzy?
— Tysiąc reńskich.
— No, niech jaśnie pan zrobi weksel na tysiąc pięćset, i niech jaśnie pan weźmie podpis, a ja tu będę za dwie godziny i przyniosę pieniądze. Oto jest blankiet.
P. Simche wyszedł, a p. Alfred odsunął szufladę w stoliku stojącym obok sofy, i począł przerzucać znajdujące się tam papiery. Było tam wiele listów i biletów od Heleny, podpisanych jedynie jej imieniem chrzestnem. Po dłuższem szukaniu atoli p. Alfred znalazł list z podpisem: „Helena Podwalska“. Nie tracąc czasu, przystąpił do okna, położył blankiet wekslowy na podpisie i dość śmiałą ręką przekopiował go ołówkiem. Następnie wrócił do stolika i po ołówku wypełnił podpis atramentem, i posypał go starannie piaskiem. Porównał jeszcze kopię z oryginałem, uśmiechnął się i powiedział sam do siebie:
— Nikt nie może wiedzieć, do czego mu się przydadzą listy miłośne. Jest to niezły zwyczaj, chować takie szpargały... Jednakowoż — dodał po chwili, i nie dokończył frazesu. Zamyślił się na nowo, chodził niespokojnie po pokoju, a nareszcie porwał kapelusz i rękawiczki i popędził do mieszkania p. Podwalskiej.
Pomieszkanie to znajdowało się na przedmieściu, i łączyło w sobie komfort miejski z przyjemnościami wiejskiemi. Składało się z dworku dość okazałego, oddzielonego od ulicy pięknemi żelaznemi sztachetami i podwórzem ozdobionem gazonami i kląbami kwiatów. Ściana z dzikiego winogradu zasłaniała leżące na boku zabudowanie gospodarskie, za dworkiem zaś rozciągał się ogród dość obszerny, starannie utrzymany i otoczony parkanem. Pani Podwalska najmowała tę realność poczęści dla świeżego powietrza, poczęści z oszczędności, aby nie zajmować droższego pomieszkania we własnej kamienicy w mieście, poczęści zaś dlatego, aby nie mieszkać pod jednym dachem z lokatorami, których obyczaje religijne i domowe nieraz niejedno pozostawiały do życzenia. Jeden z nich jadał mięso w samą wilię Wniebowzięcia, o drugim wiadomem było, że nie bywa nigdy w kościele, trzeci nakoniec większe jeszcze dał zgorszenie, albowiem wydał córkę za luteranina. Pani Podwalska przedsiębrała kilka razy puryfikacyę, i pozbywała się tych niedowiarków, ale cóż, po złych katolikach sprowadzali się bezwyznaniowcy, a gdy tych awizowano, kamienica długo stała pustką i nie niosła intraty; aż nakoniec władza dla ściągnięcia zaległości podatkowych zaprowadziła sekwestr i powynajmowała apartamenta bez najmniejszego względu na uczucia i przekonania właścicielki domu. Od tego czasu pani Podwalska wyprowadziła się na przedmieście, odprawiwszy poprzednio za radą ks. Stodolskiego dziewięciodniowe nabożeństwo na intencyę nawrócenia się tych wszystkich, dla których państwo jest jedynym bogiem, a fiskus jego najwyższym prorokiem, i którzy mniemają, iż godziwą jest rzeczą grabić bliźniemu jego dochody z innego powodu, jak z powodu nieuiszczenia dziesięciny, mesznego, lub tym podobnych danin. Ksiądz Stodolski znajdował zresztą, iż ustronie, w którem schroniła się była ta zacna matrona, jest nadzwyczaj miłem — często też dla wytchnienia wyszedłszy na przechadzkę, kierował kroki swoje w tę stronę, bez względu na porę dnia lub roku. Wypadek taki zdarzył się był właśnie w chwili, w której i pan Alfred powziął zamiar podobny i wykonywał go pieszo, z przyczyn zbyt może jasno wyłuszczonych, wzgardziwszy ofiarowaną mu natrętnie pomocą rozmaitych dorożkarzy i fiakrów. Pani Podwalska, pod wielką parasolką ciemno-brunatnego koloru, wydawała rozkazy stróżowi, zajętemu na teraz w charakterze ogrodnika na kląbach przed dworkiem, gdy ksiądz Zygmunt przechodził poprzed sztachety i ujrzawszy ją, wstąpił na moment. Pani Podwalska podwójnie była wdzięczną przypadkowi, który to sprawił; jeżeli bowiem zawsze pragnęła z świętobliwych ust tego wzorowego kapłana czerpać światło nadziemskiej prawdy i nauki, to dzisiaj, jak mówiła, ciężyło jej coś szczególnie na duszy i niezmiernie potrzebowała jego rady. Gdy więc oglądnięto dalie, balsaminy, narcyzy i rezedy, i gdy przecudna pogoda zapraszała do pobytu na dworze, pani Podwalska poszła z księdzem do ogrodu i tam wynurzyła przed nim stan swojego sumienia.
Powodem jej strapień była Helenka. Nie ulegało to już żadnej wątpliwości, że podobała się niezmiernie panu Zameckiemu. Nie byłoby w tem nic złego, owszem, partya pod każdym względem świetna. Jeden tylko, ale bardzo ważny nasuwał się skrupuł zacnej matronie: czy można wydawać córkę za farmazona, za jawnego bluźniercę, którego dusza ponoś na wieki już jest potępioną i stwardniała w grzechu, jak glina w ogniu piekielnym?
Ksiądz Zygmunt bez wahania się uspokoił panią Podwalską w tej mierze. Niejedna święta pańska bywała żoną takiego grzesznika, i nieraz zdarzało się, że była ona pośredniczką cudu, albowiem poganin przejrzał jak Szaweł i nawrócił się. Co do p. Zameckiego nie ma wprawdzie tej nadziei, należy atoli uwzględnić, że Niebo pokarało go bogactwami, któremi jak wielbłąd objuczony, nie wnijdzie do królestwa wiecznego. Zostaną one tu na ziemi, i obrócone być mogą na chwałę bożą. Synowie szatana bywają częstokroć szczodrobliwymi dla swoich żon, jeżeli te są pięknemi, i panna Helena może się stać narzędziem, za pomocą którego złoto Lucypera już za życia pana Tadeusza w znacznej części obrócone być może na świętobliwe cele. Po śmierci zaś, która długo omijać nie może jawnogrzesznika, jej niewątpliwie zapisze majątek, nie ma bowiem bliższych krewnych, a dalsi sami posiadają znaczne majątki. Należy atoli użyć wszelkiej przezorności, i zniewolić go, ażeby przed ślubem część majątku darował, albo przynajmniej zapisał żonie. Wszystko to można uczynić, byle intencya była czystą, i skierowaną ku największej chwale Pańskiej.
Pani Podwalska nie wątpiła, że Helena, zostawszy raz panią Zamecką, zdoła wprawdzie nie nawrócić męża, ale zawsze nakłonić go do wielu ustępstw, przedewszystkiem zaś dysponować jego kasą, nader dobrze napełnioną i niezbyt szczelnie zamkniętą. Lecz tu nie koniec skrupułów. Wszak księdzu Zygmuntowi znanym jest aż nadto dobrze ten nieszczęsny stosunek Heleny z p. Zgorzalskim. Po tem, co się stało, głos ludzi i głos sumienia nakazuje nie zrywać z nim — byłoby to może grzechem śmiertelnym!
Ksiądz Zygmunt, w odpowiedzi, rzucił na panią Podwalską surowo strofujące spojrzenie. Był on pasterzem dusz i lekarzem sumień takim — jeżeli się godzi używać tu świeckiego porównania — jakimi bywają nieraz lekarze ciała. Nie cierpią oni, ażeby chory użalał się na objawy boleśne, o które go nie pytali, i których mu doświadczać nie pozwolili. Chory, który ma apetyt na słodkie potrawy wówczas, gdy nauka twierdzi, że powinien pożądać kwaśnych, jest już nader niesfornym pacyentem — gdyby zaś ośmielił się czuć gorąco w chwili, gdy zdaniem lekarza powinien mieć zimne dreszcze, byłby buntownikiem przeciw powadze nauki i miałby się z pyszna. Podobnie i ks. Stodolski nie cierpiał, by sumienie jego owieczek przemawiało z własnej inicyatywy, najmniej zaś, by poważało się ustawiać samo dyagnozę grzechu śmiertelnego, która była jego rzeczą, jako spowiednika. Nietylko więc wzrokiem, ale i słowy ostremi skarcił panią Podwalską za to, co nazwał rozpaczaniem o miłosierdziu bożem i o władzy kościoła, wobec której gładzą się i nikną grzechy najśmiertelniejsze, jak wrzód pod żelazem chirurga. Snać atoli szatan zwątpienia zbyt głęboko utopił był swoje szpony w sercu tej niewiasty, jakkolwiek bowiem skruszona wiła się prawie w prochu pod gromami wymowy ks. Zygmunta, i płakała, i całowała go w rękę tak, że druty ciemno-brunatnej parasolki dostały się w niebezpieczne sąsiedztwo z jego anielskiemi oczami — jednakowoż zawołała z łkaniem:
— Księże! Ojcze! Przebacz — ta myśl trapi mię pomimo mej woli, ona mię prześladuje nocami — lęk jakiś okropny sen mi odejmuje! Wierzę mocno, że grzechy mogą być odpuszczone, przebaczone, odpokutowane, ale powiedz mi ojcze, powiedz, że tutaj grzech nie trwa ciągle, że obraza Boga jest zmazaną! Wszak to dziecko, to dziecko, o którem wiesz księże — ono żyje, wyrzucone na nędzę, na hańbę, na znęcanie się i urągowisko obcych ludzi! Gdybym przynajmniej wiedziała, gdzie ono jest, przytuliłabym je, zajęłabym się niem — wszak to dziecko mojej córki! Ach, czemuż Helenka tak chciała koniecznie, czemu kazała wziąć je, zgubić gdzieś bez śladu! Ona jakaś silniejsza jest odemnie, nie czuje tego, czy lepiej umie ukryć swoje uczucia — wszak nieraz padałam jej do nóg, całowałam ją po rękach, błagałam ją o to dziecię! Od sześciu lat, ani modlitwa, ani twoje słowa i napomnienia, ojcze, nie mogę odpędzić odemnie tej myśli; nieraz gdy na chwilę zostanę sama, słyszę, jak coś kwili żałośnie, i wiem, o wiem dobrze, że to temu dziecku ktoś wyrządza krzywdę, ktoś obcy, zły, nieczuły. Niestety, Helenka jest nieubłaganą!...
— Napisano jest: jeżeli cię gorszy twoja ręka, utnij ją; jeżeli cię gorszy twoje oko, wyłup je! Helena ma słuszność, stało się złe, ale naprawiać go nie można, bo toby dało zgorszenie. Dziecię to jest dziecięciem grzechu — precz z niem, a jeżeli cię to boli, noś twój ból jako pokutę i karę niebios, i słuchaj kościoła, aby ta pokuta i kara nie dosięgła cię tam, gdzie już nie ma przebaczenia! Przestań więc pani jęczeć i płakać, i myśl lepiej o przyszłości swojej córki, którą naraziłaś i jeszcze narazić możesz twoją słabością. Miej pani zawsze w myśli to, co ci już tylekroć mówiłem. Potrzeba wam środków materyalnych, których wam wkrótce zabraknie, a bez których nie zdołacie dać Bogu zadośćuczynienia za wyrządzoną mu obrazę. Bóg sam podaje wam te środki; bierzcie je i czyńcie co możecie na jego chwałę.
— Ale czy uda się wziąć? — zagadnęła pani Podwalska, która powoli przychodziła do siebie, dzięki bezwzględnej ufności, jaką pokładała w księdzu. — Zamecki może się dowiedzieć.
— Zamecki, o ile uważam, zbyt jest zajęty Heleną, by dał wiarę pogłoskom, które musiały już dojść do jego uszu. Potrzeba atoli postępować sobie z nim roztropnie. Pani mianowicie, powinnaś okazywać się niechętną jego zabiegom, tak, aby Helenka na oko wbrew woli pani przyrzekła mu rękę. Powiesz mu pani, że sumienie nie pozwala ci dawać własnego dziecka człowiekowi bez religii. To podnieci go coraz bardziej, i obudzi w nim nadzieję, że wydzierając ci córkę, wydrze ją oraz kościołowi. Cel dobry i chwalebny pozwala dopuścić się tej niewinnej obłudy. W końcu ulegniesz pani prośbom córki i jego naleganiom, ale pod warunkiem, aby dał pewną sumę na przytulisko dla chłopców, które zamierzają utworzyć tutaj księża Zgromadzenia apostolskiego Św. Jakóba z Kompostelli. Niechajby dał dwadzieścia tysięcy, nie zrobi mu to uszczerbku, Chłopcy ci mają uczyć się rzemiosł, to pochlebi jego materyalistycznym przekonaniom — a ponieważ przedewszystkiem zbudowaną być ma kaplica, więc pani będziesz miała wielką, bardzo wielką zasługę przed Bogiem.
Pani Podwalska raz jeszcze ucałowała rękę ks. Zygmunta, i nazwała go swoim dobrodziejem, swoim pocieszycielem, swojem aniołem-stróżem, dziękując mu za jego ojcowskie rady. On zaś błogosławiąc złożył ręce nad jej głową, uśmiechnął się dobrodusznie i rzekł:
— Moja duszyczka bardzo jeszcze słaba i chwiejna w wierze, ale modlitwa i łaska poświęcająca zrobią swoje! — Poczem przyjął zacny kapłan zaproszenie na kawuńcię z doskonałą śmietanką, bo pani Podwalska, mieszkając na przedmieściu, trzymała własne krowy.
Zapyta kto może, dlaczego ks. Zygmunt nie pozwolił p. Podwalskiej pójść za popędem serca w tej sprawie, która ją tak szczerze i głęboko trapiła? Może nie miał nadziei, by się udało ugiąć Helenę, a może był tego zdania, że gdyby pobożne owieczki nie miały ciągłych zgryzot i wyrzutów sumienia, to nie dość często uciekałyby się do duszpasterza i w skutek tego osłabłyby w wierze.
Podczas gdy tak dramatyczna scena odgrywała się w ogrodzie, widownią jeszcze dramatyczniejszej było wnętrze dworku p. Podwalskiej, do którego wpadł był p. Alfred w chwili, gdy ona wraz z ks. Zygmuntem udawała się do ogrodu. Ks. Zygmunt degustował już kawę, zbierając kożuszek grzanką, gdy jeszcze odgłos nader ożywionej rozmowy dolatywał do jadalnego pokoju z budoaru panny Heleny.
Zróbmy użytek z prawa, którego nikt dotychczas nie zaprzeczył autorom, i podsłuchajmy treści tej rozmowy, chociażby nam się to miało udać jedynie fragmentami. P. Alfred wszedł był do salonu, a ztamtąd do budoaru panny Heleny tak szybko, i z wyrazem twarzy tak „nieswoim“, że jeden rzut oka wystarczył jej do poznania, iż sprowadza go niezwykła jakaś okoliczność. Spojrzenie to, którem go przywitała, było badawcze, ale spokojne i tak chłodne przytem, że bohater nasz zatrzymał się na środku pokoju, jak gdyby nie wiedział, co ma mówić lub zrobić.
— Nie spałeś znowu — rzekła z flegmą. — Grałeś, nieprawdaż, i jak zwykle, nie miałeś szczęścia? Nie usiłuj wypierać się przedemną — dodała, widząc ruch, który zrobił w tej chwili. — Wiesz, że byłoby to daremnem.
— Nie przyszedłem żalić się przed tobą, ani szukać pociechy — odparł ponuro. — Wypierać się nie mam ani przyczyn, ani ochoty. Porzućmy te żarty — dodał siadając na karle, naprzeciw niej, i wpatrując się w nią oczyma, w których bezsenność i niepokój walczyły z usiłowaniem przybrania energicznego wyrazu. — Przyszedłem rozmówić się z tobą stanowczo.
— Stanowczo? — zapytała, przeciągając ten wyraz, jak gdyby chciała udać lekkie zdziwienie. — O czem-że my jeszcze możemy mówić „stanowczo?“ Sądziłam, że rozumiemy się zbyt dobrze, byśmy potrzebowali wyjaśniać sobie cokolwiek. Najmniej zaś potrzebujemy, i możemy mówić „stanowczo“ jedno z drugiem.
— Więc jednem słowem, powiedz mi, czy idziesz za Zameckiego, czy nie?
— Nie wiem. Nie oświadczył mi się jeszcze. Sądzę atoli, że zrobi to temi dniami.
— A wówczas.... zostaniesz jego żoną?
— Dlaczego mię pytasz, skoro nie wątpisz o tem? Czy jako długoletni przyjaciel domu, w życzliwości twojej odkryłeś, że związek ten z tej lub owej przyczyny uczyni mię nieszczęśliwą, i chcesz mię ostrzedz przed niebezpieczeństwem, które mi grozi? Czy Zamecki może w sekrecie narobił długów i zrujnował się? Czy ma jakie gusta kosztowne, w skutek których w przyszłości grozi mu strata majątku? Czy nakoniec jak Sinobrody, morduje jednę żonę po drugiej, a ja mam być także taką, z góry upatrzoną ofiarą?
— Heleno, jesteś bez serca, bez litości. Szydzisz ze mnie z taką zimną krwią, że nie mam nadziei, byś zrozumiała, co się dzieje we mnie. Sama niezdolna przywiązać się do nikogo, chociażby tylko węzłem najlżejszej sympatyi, nie pojmujesz, że człowiek, którym pogardzasz, którego depcesz jak robaka, może kochać, i to kochać namiętnie do szaleństwa. Kiedyś mi powiedziała, że nie będziesz nigdy moją żoną, ugiąłem się przed tym wyrokiem, bo nie miałem prawa żądać ręki kobiety, której bym nie mógł dać dachu i ogniska domowego; nie miałem prawa żądać, abyś wiązała twój los z moją egzystencyą gorzej niż zachwianą. Uśmiechaj się, o... śmiej się głośno, ale słuchaj. Nie myślę tracić słów i frazesów, z którychbyś szydziła, powiem ci krótko, że nie zniosę nigdy, byś została żoną drugiego, i że przeszkodzę temu.
P. Alfred zerwał się był, mówiąc te słowa, drżał i był bardzo blady, a pot zimny wystąpił mu na czoło. Helena wpatrzyła się w niego spokojnie, jak przedtem, gdy wszedł do pokoju, ale wzrok jej nie zmięszał go tym razem. W twarzy jego było więcej determinacyi, niżby się kto spodziewał widzieć w tych pięknych, miękkich rysach.
— Przeszkodzisz temu? — zapytała go. — Jakimże sposobem?
— Zabiję Zameckiego!
— Siadaj, mój Alfredzie, siadaj, i nie zmuszaj mię, mówić ci takie rzeczy, któreby miały pozór urągania albo prowokacyi, podczas gdy nie mam zamiaru ani urągać, ani prowokować. Siadaj i słuchaj mię spokojnie.
— Powtarzam ci, że go zabiję — zawołał p. Alfred w dzikiem, wściekłem uniesieniu.
— Nie, nie, nie zabijesz go, mój kochany, siadaj-że, proszę ciebie.
— Wierz mi, albo nie wierz, wszystko mi jedno, wykonam moją groźbę prędzej, niż się kto spodziewa!
— Nie wykonasz jej wcale, i nie pojmuję, w jakim celu ją wygłaszasz. Jeżeli sądzisz, że zmusisz mię tym sposobem do dania kosza Zameckiemu, to jesteś w błędzie. Wszak odmawiając mu mojej ręki, nie mogłabym zostać jego żoną; przyjmując zaś jego propozycyę, i narażając go na to, czem mu grozisz, zostawiam sobie jeszcze zawsze tę szansę, że on zabije ciebie, a nie ty jego. Na tę szansę, mój drogi, ty się nie narazisz, jesteś za piękny, abyś chciał pozbawiać świat jednej z jego najkraśniejszych żyjących ozdób, narażając się na kulę szlachcica, który bił się w dwudziestu bitwach i posiada krzyż za odwagę, chociaż go nie nosi i nie chwali się nim nigdy. Siadaj-że, proszę ciebie.
— Ha, tego już za wiele... krzyknął p. Zgorzelski, i wydobył z kieszeni niewielkie jakieś narzędzie, zaopatrzone trzonkiem ze słoniowej kości. — Kobieto, będzie to zasługą przed Bogiem i ludźmi, zgładzić ze świata taki potwór, jakim ty jesteś! Widzisz tę broń? Będzie dość dla ciebie, i dla mnie. Przekroczyłaś wszelkie granice, potargałaś wszystkie węzły, pchnęłaś mię na ostatnie krańce rozpaczy. Giń! Giń!
Podwójnemu temu wykrzyknikowi towarzyszył drugi odgłos także podwójny, ale znacznie słabszy. P. Alfred zwrócił był rewolwer ku Helenie, i ręką drżącą od wściekłości ciągnął za języczek tego morderczego instrumentu. Młotek podnosił się i spadał z trzaskiem, znamionującym aż nadto wyraźnie, że broń nie była nabitą. Helena wstała była, gdy podnosił rękę, i wyciągnęła dłoń ku niemu, wołając rozkazującym tonem:
— Połóż mi to natychmiast, tu, na stole! Czy ty mię masz za pensyonarkę, którą się straszy w ten sposób? Czy sądzisz, żebym się zlękła, gdybym nawet nie miała pewności, że powyjmowałeś wszystkie naboje z rewolweru, nim go przyniosłeś tutaj, dla odegrania tej komedyi? Sądziłam, że masz więcej rozsądku, i że znasz mię trochę lepiej. Powiedz mi wprost i bez ogródek, czego chcesz odemnie, bo wiesz że nie ulegnę ani groźbie, ani przymusowi. Nie jesteś stworzony na to, ażebyś mnie mógł przestraszyć.
Alfred cisnął rewolwer na ziemię, i popatrzył się wkoło, jak człowiek, który się budzi ze snu bardzo ciężkiego i niemiłego. Grał on niezawodnie komedyę, ale jako dobry aktor, przejął się był na wskróś swoją rolą, do tego stopnia, że wstrząśnienie, jakiego doznał, nie było o wiele mniejszem, niż gdyby był na prawdę powziął i wykonał zamiar zamordowania Heleny i siebie. Na chwilę oniemiał pod ciężarem śmieszności, na którą się naraził, lecz naraz oczy jego przybrały wyraz nowy, niezwykły. Wyglądała z nich złość trzeźwa, spokojna prawie, jak owa zimna krew i duma, z jaką Helena przyjmowała jego szamotania się poprzednie.
— Sądzisz — rzekł — że nie potrafię cię nastraszyć? — Tym razem ja ciebie przekonam, że jesteś w błędzie. Wszak chcesz być panią Zamecką, chcesz mieć stodwadzieścia tysięcy złotych polskich dochodu, chcesz mieć męża z dobrem nazwiskiem, który ci zapewni świetną pozycyę, ażebyś nią i pięknością twoją mogła błyszczeć w świecie?
— Chcę, i będę miała to wszystko. Mam-że raczej zostać twoją żoną, abyś za kilka wieczorów przegrał w karty wszystko, co mi zostało, i abyś mię później wywiózł za granicę, i sprzedał może za obopólną zgodą, jakiemu bogatemu cudzoziemcowi? Mówiłam ci już, że wolę sprzedać się sama, od razu, i w sposób nierażący oka ludzkiego. Nie mam ochoty stać się przedmiotem handlu wywozowego.
— A jeżeli się nie znajdzie kupiec na miejscu? Nie zapominaj, że nie dobiłaś targu, i że Zamecki może się namyśleć, zwłaszcza....
— Zwłaszcza, jeżeli co?
— Jeżeli pójdę do niego, powiem mu wszystko i zaprotestuję przeciw waszemu związkowi w imieniu praw, które mam, i których mi odmówić, ani zaprzeczyć nie możesz.
— To jest groźbą! — zawołała Helena, i zamyśliła się, wzruszona po raz pierwszy od początku tej rozmowy. — Powinieneś był zacząć od tego, wszak wiedziałeś, że ci uwierzę, jeżeli mi obiecasz zrobić coś niemęzkiego, podłego, nieuczciwego! — To rzekłszy, zaczęła chodzić po pokoju, miotana widocznie sprzecznemi uczuciami. Alfred usiadł i z tym samym, co pierwej, złośliwym wyrazem w oczach patrzył na nią, jak gdyby był dumnym ze swojego zwycięztwa. Po chwili stanęła przed nim, oparła się ręką na poręczu karła, na którym siedział, i rzekła:
— Zdaje mi się, żem cię zrozumiała, chociaż nie domyślam się jeszcze, czego zamierzasz wymagać odemnie. Miałabym niemal ochotę pomięszać ci szyki, bo nie cierpię, by ktokolwiek korzystał ze swego położenia i dawał mi czuć swoją przewagę nademną. Wszak mogę zrobić sama to, czem mi grozisz. — Mogę powiedzieć Zameckiemu, wyznać mu to wszystko, czegoby się mógł dowiedzieć od ciebie. Mogę dodać, że cię znienawidziłam, że potrzebuję pomocy i obrony przed tobą. A wówczas, wiesz, coby zrobił Zamecki? Nie domyślasz się tego, bo twoje szlachetne porywy nie sięgają dalej, jak twój nienabity rewolwer. Wiesz — Zamecki wziąłby parę pistoletów, ale rozumiesz, nabitych, i zaproponowałby ci, abyś z nim w lesie, o dziesięć kroków, powtórzył tę scenę, której repetycya udała ci się tak wybornie przed chwilą, gdy siedziałam naprzeciw ciebie, nie mając w ręku nic, oprócz wachlarza. Mogę mu opowiedzieć historyę tej repetycyi....
— Byłabyś w stanie!
— Byłabym! Wolę jednakowoż nie robić tego. Zamecki pognębia mię i bez tego swoją wyższością, chociaż nie miałam sposobności, ani potrzeby czuć się upokorzoną wobec niego. A więc soyons amis, Cinna! Powiedz mi otwarcie: potrzebujesz pieniędzy?
— Potrzebuję.
— I jesteś au bout de tes ressources; domyślałam się tego po heroicznych postanowieniach, z któremi tu przyszedłeś. Jaki ty zabawny, mój „Alfie!“ Czy nie lepiej było nie obwijać rzeczy w bawełnę? Wszak wiesz, że skoro zostanę panią i osiądę na zamku w Rymiszowie, nie będę stawiała kościołów, ani klasztorów, a kasa moja będzie zawsze do twojej dyspozycyi. Teraz niestety, nie mam pieniędzy....
— Ale masz kredyt. Musisz mi podpisać weksel. Jestem w rozpaczliwem położeniu.
— Na jaką sumę?
— Potrzebuję dwudziestu tysięcy.
— To za wiele, stracisz to od razu. Weź teraz pięć, a piętnaście dam ci po moim ślubie. Kładę tylko ten warunek, abyś bywał u nas jak najrzadziej, póki nie pójdę za mąż.
P. Alfred wyjął z kieszeni blankiet, ale nie ten, który podpisał był sam poprzednio, wypełnił go, a Helena podpisała go w miejscu, które jej wskazał. Poczem nie tracąc czasu, wybiegł drugiemi drzwiami, aby nie musiał witać się i rozmawiać z p. Podwalską i z ks. Stodolskim, przechodząc przez pokój, w którym ten ostatni pił kawę.
P. Simche Berger czekał już na niego pod drzwiami jego pomieszkania. Gdy się dowiedział, że zamiast jednego tysiąca, ma pożyczyć pięć, począł robić trudności, których nie usunęło bynajmniej przedstawienie, że podpis panny Podwalskiej jest prawdziwym, i że może pójść przekonać się o tem. P. Simche Berger był widocznie specyalistą „od takich podpisów“, których eskontowania nie podejmował się p. Aron Goldstein. Obstawał on koniecznie przy tem, że na tak wielką sumę, potrzeba mu koniecznie jeszcze jednego podpisu, wskazując przytem, że słońce ma się już ku zachodowi, a ponieważ, jak nadmieniłem, działo się to w piątek, więc za godzinę uczucie religijne nie pozwoli mu zawierać wcale żadnego geszeftu, ani z prawdziwymi podpisami, ani z fałszowanymi. P. Alfred był przyparty do muru, i kiedy p. Berger zaproponował mu, ażeby zaopatrzył weksel podpisem p. Tadeusza Zameckiego, wzbraniał się z początku bardzo, potem coraz mniej, a nakoniec uczynił to, czego chciał p. Berger, i oddał mu weksel w zamian za 3500 złr. gotówką.
Jak widzimy, rozporządzono tego popołudnia w sposób dość szczodry „złotem Lucypera“. Okrągłą wcale sumkę przeznaczono na budowę kaplicy dla projektowanego przytuliska pod opieką OO. apostolskiego Zgromadzenia św. Jakóba z Kompostelli, sześć tysięcy złp. odpisał sobie p. Simche Berger, sześćdziesiąt tysięcy czekało pana Alfreda po wyjściu za mąż panny Heleny, a czternaście znajdowało się w jego posiadaniu gotówką, z potrąceniem pewnej małej kwoty, którą p. Berger umiał zatrzymać tytułem należytości za stempel, za kursa robione dorożką, i za swoją „fatygę“. Znajdą się zapewne złośliwi ludzie, którzy zechcą przypuszczać, iż p. Zgorzelski nie miał nic pilniejszego do czynienia, jak tylko pójść do swego klubu i ze zdobytą na p. Bergerze bronią w kieszeni, rozpocząć na nowo te same operacye, których fatalny przebieg wczorajszy zniewolił go do rannej wizyty u p. Goldsteina. Na złość tym skeptykom i pesymistom, niechcącym dopuścić istnienia szlachetniejszych instynktów w łonie każdej, jakkolwiek zorganizowanej indywidualności ludzkiej — zmuszony jestem w krótkich słowach spisać tutaj dyaryusz dalszych czynności p. Alfreda. Otóż były one wprost odmiennej natury. Najpierw poszedł na przechadzkę do ogrodu miejskiego, gdzie spotkawszy gwiazdę sceny miejscowej wraz z jej duenną, wprawił cztery tuziny akademików i drobnych urzędników w zielono-żółtą zazdrość poufałym tonem i sposobem przywitania się i rozmawiania z tą boginią dnia, a raczej wieczoru. Mówił jej wiele pięknych rzeczy o jej ostatnim występie w roli Julii, w tragedyi Szekspira, i klął się na duszę, że nie uwierzy nigdy, by można tak wybornie, tak po mistrzowsku oddawać uczucie pierwszej naiwnej, a tak szczerej, tak gorącej, tak przytem idealnej i poświęcającej się miłości, jeżeli go się nie doznawało, albo jeżeli się go nie przeczuwa, t. j. jeżeli się nie jest zdolną doznać go kiedyś. Gwiazda pomyślała sobie, że ten piękny młodzieniec sam jest jeszcze bardzo naiwnym i idealnym i oświadczyła mu, że posiada jej zaufanie jak najzupełniejsze. Po takiem oświadczeniu, i ponieważ gwiazdy teatralne odznaczają się w istocie czarującą łatwością w obejściu, nie było w tem nic dziwnego, że kiedy w dalszym ciągu rozmowy poruszono kwestyę dzisiejszego koncertu, zapowiedzianego przez wielkiego mistrza Nr. 2. (nie tego samego, którego widzieliśmy u p. Podwalskiej), gwiazda przyznała się najnaturalniej w świecie, iż nie może wziąć udziału w tych godach artystycznych, z powodu, iż posiada tylko jeden garnitur złożony z kolii i kolczyków, od biedy présentable, a ten już znany jest w całem mieście, bo nosiła go jako Lady Macbeth, i jako Marya Stuart, i jako Julia. Gdyby była „panią“, nie zależałoby jej na tem, ale „my aktorki“ jesteśmy w tej mierze w wyjątkowem położeniu, wszystkich oczy są na nas zwrócone i powodzenie na deskach zależy często od wrażenia, jakie robimy „gdzieindziej“. Hipotetyczna naiwność pięknego młodzieńca wytrzymała świetnie tę próbę, począł bowiem wychwalać garnitur, który spostrzegł był u pewnego jubilera, a ponieważ było jeszcze dość wcześnie, więc całe towarzystwo poszło przekonać się, czyli gust p. Alfreda co do biżuteryi jest równie wybrednym, jak jego pojęcia o idealnej miłości. Garnitur okazał się przecudnym i tak dalece „wcale nie drogim“, że zaledwie dziesięć rodzin zdołałoby było wyżyć do końca miesiąca za jego cenę. Nie moją rzeczą opisywać skonfundowaną minę jubilera, kiedy otrzymał zlecenie odesłania tej bagatelki do pomieszkania gwiazdy, ani też zdawać sprawę z tych uśmiechów i ukłonów, poza któremi znikła pierwotna jego konfuzya, gdy p. Alfred rzucił mu od niechcenia parę setek na ladę, podczas gdy gwiazda wraz z duenną były już na ulicy. Faktem jest, że duenna, garnitur, gwiazda i kilkadziesiąt łokci jedwabiu i koronek pojawiło się za parę godzin w sali koncertowej; faktem jest także, że wielki mistrz Nr. 2, grał lepiej może niż Nr. 1. i że panna Wandzia ośmieliła się być tego zdania, ale panna Helena i pan Alfred zbili ją z tonu twierdząc, że w grze tego rodzaju nie ma „duszy“, że jest ona zbiorem błyskotek, świecidełek takich — mówiła panna Helena — jak te, które oto gwiazda teatralna nawieszała sobie na szyi i na uszach, a które przecież nie podnoszą jej moralnej wartości i serca zastąpić nie mogą. Panna Wandzia przytaczała przykład Adrienny Lecouvreur na dowód, że aktorki miewają serce, ale p. Alfred potwierdził wymownie zdanie panny Heleny, poczem, pożegnawszy się z damami, pospieszył na kolacyjkę z szampanem, w której wzięła udział gwiazda, i na którą przybyli także przyjaciele, co poprzedniej nocy pozbawili pugilares naszego bohatera i błyskotek i duszy zarazem. Nie było jednak partyjki, bo p. Alfred miał minę człowieka zbyt pewnego siebie i przyjaciele-przeciwnicy, nie dzisiejsi ludzie, wiedzieli, że będzie grał szczęśliwie, bo widocznie „przypłynęła mu flota“ z jakiejś nieznanej im jeszcze krainy. Wszystko to opowiadam jednakowoż tylko w tym celu, aby przekonać pesymistów, że pieniądze zeskontowane przez p. Bergera nie figurowały tej nocy na zielonym stoliku, i że są jeszcze w świecie kierunki idealne, skoro ludzie i kobiety spostrzegają tak łatwo brak „duszy“ i „serca“ w grze artystów i pod koronkami artystek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.