Idealiści/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Pan Tadeusz Zamecki siedział zaledwie od pięciu minut za stołem w restauracyi hotelowej, i zaledwie o trzeciej, czy czwartej potrawie, umieszczonej na spisie, dowiedział się był od garsona, że „właśnie wyszła, ale natomiast są na usługi: polędwica, bifsztyk, rozbratel, sznycel, kotlety.“ Od niepamiętnych czasów, krótka ta litania recytowaną bywa każdemu gościowi, który zawita do którejkolwiek restauracyi w pewnem mieście środkowej Europy, i wszyscy goście nieprzybywający z prowincyi, umieją ją na pamięć, podczas gdy wieśniacy z nieugiętą konsekwencyą każą ją sobie powtarzać i dysponują następnie potrawę, wydrukowaną w cenniku jedynie dla przekonania przybyszów, że kucharz miał ciotkę, której mąż znał kamerdynera pewnego wielkiego domu, gdzie jadano rzecz tego nazwiska. Garson biega i obiecuje, że żądana potrawa „zaraz idzie“, aż nakoniec po długiem niecierpliwieniu się gościa wyznaje, że już „wyszła, ale jest polędwica, bifsztyk, rozbratel, sznycel, kotlety“ i tak dalej, in dulce infinitum. Oprócz tych specyałów, raz tylko zdarzyło mi się widzieć, że dwóm panom podano cztery nogi z jednego i tego samego świeżo upieczonego kapłona, z którego piersi i skrzydeł wszelki ślad zaginął. Otóż p. Zamecki nie miał jeszcze czasu zniecierpliwić się, ani zrobić tych spostrzeżeń, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł p. Skryptowicz, istotny p. Skryptowicz, bez łóżka, bez szlafmicy, bez szlafroka, jak gdyby ziemia stworzoną była do chodzenia po niej, a nie do leżenia! Co więcej, p. Skryptowicz usiadł i zaczął jeść, nie wyrzuciwszy ani jednego talerza za okno, i objawiwszy zaledwie niewyraźny zamiar rozszarpania garsona za to, iż go częstował „polędwicą, bifsztykiem, rozbratlem itd.“ Wszystko to razem zapowiadało że p. Skryptowicz jest w niezwykle dobrym humorze, i że można z nim mówić o interesach, co się nie zdarzało tak często. P. Skryptowicz był niegdyś prawnikiem, podjął się prowadzenia jednego tylko, większego i przegranego już prawie procesu, wymówiwszy sobie znaczną tantiemę, prowadził sprawę pilnie i wytrwale, wygrał i uzyskawszy niepodległość materyalną jaką taką, zamknął się i położył się spać, nie wstając jak chyba w bardzo odległych od siebie terminach, i odmawiając stanowczo podjęcia się nadal jakiejkolwiek sprawy. W domu utrzymywano, iż p. Skryptowicz pracuje niezmiernie, ale nikomu jeszcze, a więc i mnie, nie udało się dociec, nad czem pracował p. Skryptowicz. Oprócz tej reputacyi miał p. Skryptowicz jeszcze także sławę bezwzględnego wyznawcy filozofii epikurejskiej, niezmiernego materyalisty, cynika — oczywiście nie w greckiem, anti-epikurejskiem znaczeniu, bluźniercy i w ogóle posiadacza wszystkich niecnót Lucypera w wyższym jeszcze stopniu niż p. Zamecki, oprócz jednej niecnoty, której ten ostatni posiadał więcej, tj. oprócz złota.
— No, i cóż ty na to powiadasz? — zagadnął go p. Tadeusz po chwili milczenia.
— Ja? Przyznam ci się, że wolałbym... nic ci nie powiedzieć. Kto radzi, bierze odpowiedzialność na siebie za skutek rady, a na wszelki wypadek, naraża się na złe jej przyjęcie.
— Moja ty wyrocznio delfijska, nie baw się w teorye, i nie zrzędź, ale odpowiadaj mi wprost na moje pytania. Helena jest twoją siostrą cioteczną?
— Tak.
— Cóż sądzisz o moim projekcie?
— Hm, ty masz lat czterdzieści, ona dwadzieścia ośm; ty masz majątek, ona nie ma ani grosza. Obliczyłem, iż Stodolscy et consortes zjadają od dziesięciu lat codzień po parę cegieł z kamienicy mojej ciotki. Cegieł było. nie wiele, i wystarczy im tego zaledwie do końca roku. Ty, jak widzę, lubisz piękne twarze, a ona...
— Cóż ona, chciej mówić bez sarkazmów.
— Mój Tadeuszu — rzekł pan Karol zmienionym tonem, i wypróżniwszy kufel piwa — rada moja jest ci niepotrzebną, bo zdaje mi się, że już powziąłeś postanowienie nieodwołalne. Co się tyczy Heleny, zaręczam ci, że znam ją od małego dziecka, a jeszcze zawsze nie znam jej dokładnie. Wiem tylko, że nie ma serca, nie wiem zaś, czy ma namiętności, czy tylko kaprysy; czy ma temperament żywy, czy tylko niespokojną, kobiecą wyobraźnię, ową wyobraźnię nie poetyczną, twórczą, ale destrukcyjną i sprawiającą nieład w głowie, w domu, w sercu, w rodzinie, w kuchni, w spiżarni i... w reputacyi. Co do mnie, odkryłem ład tylko w jej toalecie, ma się rozumieć, w wizytowej i balowej, bo nie mówię o negliżu.
— Miły z ciebie kuzynek! Otóż ja ci opiszę Helenę, tak jak ja ją poznałem. Spowiadała się przedemną z całego swojego życia, ze wszystkiego, oprócz jednej rzeczy, której wyznanie byłoby dla niej za trudne, a dla mnie... niemiłe. Nie wymagam tego od niej i nie posądzam jej o nieszczerość z tego powodu, zwłaszcza, że wszystko, co mi mówiła, było prawdą, i to prawdą taką, której sam mógłbyś dojść, gdybyś chciał sądzić ją bezstronnie. Całem jej nieszczęściem jest dysproporcya między wrodzonym jej rozsądkiem, a wychowaniem, jakie jej dano. Wynika ztąd rażąca sprzeczność między prawdą, którą ona poznaje, a kłamstwem i głupotą, które ją otaczają. Zwykłe dziewczęta, z ciasnemi główkami pozbawionemi zdolności zastanawiania się i rozumowania o własnych siłach, uczą się wierzyć w każdą farsę, która im jest podana jako rzecz godna zachwytu, uszanowania, uwielbienia lub świętej grozy. Wierzą, że męczycymbał jest natchniony, kiedy brzęka w klawisze, wierzą, iż rymowane banialuki są przecudną poezyą, wierzą nawet w dobrą muzykę i w prawdziwą poezyę, powtarzam, że wierzą, bo same ani jednej, ani drugiej nie czują, nie będąc zgoła zdolnemi do głębszych wrażeń. Ale osoba z taką pozytywną, męzką głową, jak Helena, z wyobraźnią destrukcyjną może, jak powiadasz, ale zawsze bujną, taka osoba poznaje z czasem, że wszystko dokoła niej oszukuje lub jest oszukiwanem, i przychodzi do błędnej, ale naturalnej konkluzyi, że pojęcia prawdy, ładu i piękna są czysto konwencyonalnemi. Jeszcze gorzej ma się rzecz z pojęciem dobra, które u kobiet opiera się wyłącznie na religii, na wierze. Wszak znasz tego młodego popa, co wiecznie przesiaduje u Podwalskich? Mój drogi, gdzie tacy reprezentują religię i wiarę, tam te podstawy moralne usuwają się radykalniej, niż gdyby wszyscy encyklopedyści francuzcy i wszyscy materyaliści angielscy wykładali od rana do wieczora, że nie ma i nie może być ani Boga, ani cnoty, ani zbrodni, ani obowiązku, ani czegokolwiek podobnego. My w podobnych warunkach tworzymy sobie religię sami dla siebie — kobieta tego nie potrafi, zostaje ona ukrytym półmędrkiem, udającym wiarę dla pozoru, a w gruncie przekonanym o nicości tego, w co mu kazano wierzyć, i pozbawionym wszelkiej nici przewodniej w życiu...
— Wszystko to dobre i prawdziwe, co mówisz, ale są przecież naturalne instynkta, których nie stłumi nawet wychowanie dające frazesa i blagę zamiast pożywnej strawy. Weź na przykład instynkt matki.
— Rozumiem cię, ale rozumiem także pewne położenia. Wszak wiesz, czem jest potęga względów światowych, zwłaszcza jeżeli dla kogoś ten świat stał się jedynym już bogiem! Wobec tej potęgi milkną instynkta, jak milkną one w świętym anachorecie, szukającym zbawienia w zaparciu się swego własnego ciała.
— Jednem słowem, antychryst w imieniu wszechmiłości udziela mojej kuzynce najzupełniejszej absolucyi, i za pokutę każe jej zostać swoją żoną. Da jej trzydzieści kilka tysięcy guldenów dochodu, i wzbudzi w niej nową religię na miejsce tej, którą poterano zbyt łatwymi odpustami i zbyt widocznie fabrykowanymi cudami. Nauczy ją kochać prawdę w pięknie, w nauce, w naturze i w sztuce. Nie będzie miał nic przeciw temu, jeżeli zechce się stroić i błyszczeć w świecie.
— Nie, wszak wiesz, iż jedynym nieraz powodem małych niesmaków w mojem pierwszem małżeństwie było to, że moja żona nie umiała, czy nie chciała tego, co Helena umie tak wybornie. Zbyt krótko byliśmy kochankami, i zbyt prędko zaczął się między nami ten stosunek bezwzględnego szacunku i szczerej przyjaźni, którego posąg stawia się na grobie miłości. Żona powinna umieć się podobać mężowi nietylko przymiotami serca i duszy...
— A więc naprzód, Tadziu, żeń się! Mówiłem ci z góry, że moja rada na nic się nie przyda. Powiedz mi teraz tylko, zkąd dowiedziałeś się o tem, czego ci Helena sama nie wyjawiła?
— Ktoś uważał za potrzebne donieść mi to w bezimiennym liście. Najniezawodniej któraś z kochanych kumoszek Podwalskiej. Wierz mi, tak nienawidzę tych bab, że jeżeli Helena zechce zostać moją żoną, to wbrew przekonaniu będę się starał o jak najświetniejszy obrzęd ślubny i pozapraszam wszystkie stare dewotki, ażeby popękały ze złości.
— Zaproś-że i mnie, bo ja muszę koniecznie być obecnym przy tak radośnem zdarzeniu.
— Byleś się tylko wyspał zawczasu! Ale na teraz, powiedz mi, czy przeczytałeś mój list uważnie?
— Przeczytałem.
— I dowiedziałeś się, gdzie jest ta dziewczynka?
— Ztąd o trzy mile. Ma siedm lat i pasie gęsi u chłopa. Nie wiedziałem dotychczas o jej istnieniu.
— Nie objawiłeś przecież najmniejszego zdziwienia, czytając mój list!
— Mój kochany, ja się niczemu nigdy nie dziwię. Zasadą moją jest unikać wszelkiej emocyi. To mi odbiera sen i apetyt.
Nie dziw-że się także, że zażądam od ciebie, abyś o wschodzie słońca pojechał ze mną po tę dziewczynkę, i wziął ją tymczasem do twego domu. O ile znam twoją poczciwą żonę, nie będzie miała nic przeciw temu.
— U mnie nikt nie śmie mieć nic przeciw niczemu. Co się tyczy jazdy, postanowiłem ją, nim mi ją proponowałeś. Musimy tylko wziąć z sobą niejaką panią Drozdowską, która ulokowała dziecko to na wsi — samibyśmy go nie odszukali. Będzie to strasznie miłe towarzystwo; zimno mi się robi, gdy pomyślę o tem.
— Ale teraz, mój kochany epikurejczyku, jakim-że ja sposobem zbudzę ciebie o wschodzie słońca?
— Ja ciebie zbudzę. Nie myślę iść spać wcześniej, jak jutro wieczór. Kładę się i wstaję tylko dwa razy w tygodniu, to mi oszczędza trudu i emocyi, i zgadza się wybornie z moją zasadą.
P. Karol okazał się w istocie nader wiernym swojej „zasadzie“. Z rozmaitych wież miasta biła nazajutrz rano zaledwie piąta godzina, gdy pojawił się w sypialnym pokoju p. Tadeusza, niepospolicie dumny z tego, że mógł zbudzić wieśniaka przyzwyczajonego do rannego wstawania. P. Karol rozmyślał przez noc nad projektami swojego przyjaciela, i odkrył w nich mnóstwo stron humorystycznych, między któremi niemałą odgrywała rolę podróż dzisiejsza. Ilustrował on też całe przedsięwzięcie p. Zameckiego z tego stanowiska, z jakiegoby je widział „świat“, gdyby mu ono było znanem we wszystkich szczegółach. Ale p. Tadeusz był niezachwianym, i z zimną krwią odpowiadał na wszystkie przycinki.
— Żartuj sobie zdrów — rzekł ubierając się, podczas gdy w drugim pokoju lokaj przyrządzał kawę — wiem, że nie myślisz i połowy tego, co mówisz. Nie pojmuję w istocie, jaką ty przyjemność znajdujesz w tem, aby się wydawać ile możności gorszym, niż jesteś?
— Nie chcę psuć sobie reputacyi na wypadek, gdyby mi kiedy przyszła ochota rozpocząć na nowo zawód prawniczy. Nie uwierzysz, ile to przynosi nietylko przyjemności, ale i korzyści. W owym procesie, który wygrałem, rzecznikiem przeciwnej strony był skończony łotr, otaczający się i dotychczas otoczony aureolą nieskazitelnej uczciwości. Dzięki reputacyi, jaką sobie zrobiłem, miał on mię za szubrawca równego sobie, i wpadł w łapkę, którą mu nastawiłem. Uwierzył między innemi, że byłbym gotów pod pewnemi warunkami sprzedać mojego klienta za pewną sumę, i dostarczył mi ewikcyi, bez której wygrana w procesie na nicby się nam była nie przydała. Cha, cha — gdybyś też był widział jego minę, gdy mu w końcu powiedziałem w cztery oczy, za kogo go mam, i jak mocno oszukał się na mnie?
— Ależ ja nie prowadzę z tobą procesu, i spodziewam się przytem, że nie uważasz mię za fałszywego poczciwca, dlaczegóż chcesz mnie oszukiwać twoją pozorną złośliwością?
— Ja ciebie nie oszukuję, daję ci tylko przedsmak tego, co świat powie o tobie, gdy się dowie kiedyś o twoich postępkach.
— Nie dbam nigdy o to, co świat powie, jestem człowiekiem pozytywnym, egoistą najczystszej wody, i robię zawsze tylko to, co mi jest dogodnem i co mi się podoba.
— Gdyby ci się podobało w tej chwili wypić kawę i kazać zaprzęgać konie, byłoby mi to bardzo na rękę. Pani Drozdowska i moja żona czekają na nas; kazałem także przygotować niektóre drobiazgi niezbędne w garderobie dziecinnej, bez których obchodzi się zapewne dotychczas przedmiot naszej wyprawy. „Potęga względów światowych“, o której mówiłeś wczoraj tak przekonywająco, jest „bogiem“, dzięki któremu przysiągłbym, że moja mała siostrzenica nie posiada ani jednego z artykułów niezbędnych do chodzenia po świecie, nawet najmniej potężnym i najbardziej względnym...
P. Zamecki westchnął i spojrzał na p. Karola wzrokiem, który przerwał jego elukubracyę. Podał on tylko w milczeniu rękę p. Tadeuszowi, i wkrótce obydwaj ci pozytywni egoiści zajechali dzielną czwórką i eleganckim koczem przed pomieszkanie p. Skryptowicza, gdzie czekała już pani Drozdowska, i usiłowała przekonać panią Karolowę o wielkości ofiary, jaką zrobiła z siebie wstając tak rano i decydując się jechać tak daleko z miasta, w którem zatrzymywały ją obowiązki jej zawodu. Była to wykonawczyni jednej z niewielu uczonych profesyj, pozostawionych niewiastom. Jej tusza, wiek, salopa i kapelusz były nie nowej daty, a konwersacya jej należała do najmniej zajmujących pod słońcem. Widok czwórki, powozu, i dobrze karmionej liberyi wprawił ją w takie dygi i ukłony, że zaledwie zdołano wsadzić ją do powozu, gdzie koniecznie chciała siedzieć z przodu, z uszanowania dla p. Zameckiego. Ten ostatni nie dopuścił atoli do takiego ubliżenia godności płci pięknej, i usadowił się sam na przedniem siedzeniu obok zawiniątka, które wyniosła p. Skryptowiczowa, wybiegłszy, aby pożegnać się z mężem i uścisnąć rękę p. Zameckiemu. Zrobiła to tak serdecznie, choć w milczeniu, i tak przytem miała oczy pełne łez, że p. Tadeusz nie miał potrzeby dowiadywać się od Karola, że jego żona wie o wszystkiem.
Ledwie ruszył powóz, pani Drozdowska poczęła na przemian to rozglądać się, czy kto znajomy widzi ją jadącą w tak pięknej „karecie“, to znowu wzdychać, że czas nie pozwolił jej wysłuchać przed podróżą mszy świętej u OO. Jezuitów, której nigdy nie opuszcza, to nakoniec zastanawiać się obszernie nad pięknością i lubością dziatwy w ogóle, w szczególności zaś nad zaletami tego egzemplarza, o który chodziło w tym wypadku. Pokazało się, że pani Drozdowska przejęta jest w tej mierze prawdziwie macierzyńskiemi uczuciami, i że od siedmiu lat nie opuściła żadnej sposobności pofolgowania tym uczuciom, jakkolwiek kosztowało ją to bajońskie sumy, zważywszy jej szczupłe środki. Za miastem atoli świeże powietrze położyło tamę tym wylewom serca i pani Drozdowska pochyliła się najpierw parę razy naprzód w sposób nader nieprzewidziany i zatrważający, następnie zwiesiła głowę na bok i znalazła chwilowy punkt oparcia na ramieniu p. Karola, wcale nieoczarowanego tym nadobnym ciężarem, aż nareszcie oparła się na poduszkach powozu i śniła już tylko o jego okazałości, i o mszy św. u OO. Jezuitów, i o lubej dziatwie. P. Karol skorzystał z tej drzymki, ażeby wyjaśnić p. Zameckiemu, że jejmość siedząca obok niego otrzymała przed laty wcale znaczną ryczałtową sumę pieniędzy, w zamian za którą wobec prawa i natury podjęła się zastąpić matkę powierzonemu jej dziecku, i że za podobną, ale znacznie mniejszą kwotę zdecydowała się obecnie przelać te prawa i obowiązki swoje na niego i na jego żonę. Pochodzenie dziecka miało zostać tajemnicą, i w tej mierze można się było spuścić na p. Drozdowską.
Po dwóch godzinach jazdy, krajobraz dotychczas mało urozmaicony, począł przybierać ile możności jednostajniejszy jeszcze kształt i koloryt. Mimo majowej pogody i majowej zieloności, wszystko dokoła czyniło smętne wrażenie zupełnej próźni, takiej jaką krytyka zagraniczna wyrzuca czasem naszym pejsażystom, podziwiając ich oraz, że umieją robić obrazy z „nic“ tak absolutnego. Po jednej stronie drogi wznosiła się wolna pochyłość, którą zajmował szaro-zielony ugór, pozbawiony wszelkich bujniejszych śladów wegetacyi. Po drugiej stronie było nieco łąk, także niezbyt hojnie uposażonych od natury, za niemi potok, a dalej znowu wolna pochyłość podzielona na czarne i zielone smugi, stosownie do wcześniejszego lub późniejszego gatunku zboża, jakiem ją zasiano. Nigdzie drzewa, krzaku, ani innego jakiego punktu oparcia dla strudzonego oka. Jedynym śladem żywych istot były nędzne sztuki bydła, pasące się tu i owdzie na ugorze, strzeżone przez dzieci w ubogiem, brudnem, płóciennem ubraniu. Dzieci te wszystkie były podobne do siebie — włos jasny, oko niebieskie lub siwe, wzrok idyotyczny, kształty wynędzniałe albo nabrzmiałe chorobliwie. Serce ściskało się na myśl, że ludzie mogą rodzić się, wzrastać, żyć i umierać nie widząc nigdy nic, oprócz tej pustyni ciągnącej się w prawo i w lewo, której uprawa świadczyła tylko, jak wiele człowiek od niej wymaga, a jak mało jej daje. Podróżni nasi czynili melancholiczne uwagi nad wpływem, jaki wywierać musi otoczenie podobne na charakter ludu, zamieszkującego te nieożywione niczem obszary, i szukali odbicia idyotycznego pejsażu w oczach pastuszków, których spotykali. W ten sposób droga zbliżała się do wsi, świadczyła o tem chata stojąca samotnie na łące nad potokiem, zaledwie ogrodzona, z walącemi się zabudowaniami gospodarskiemi. Jedna, jedyna wierzba wyciągała nad nią w niebo swoje chude pręty, jak gdyby wołała o pomstę za swoje towarzyszki, z których ostatnia zapewne tej zimy padła pod siekierą, bo zima była nielitościwie ostra. Na łące bielało się parę gęsi, a koło nich siedziała na trawie mała dziewczynka, otulona podartą w łachmany koszulką z grubego płótna. Dziewczynka ta miała włosy i oczy czarne, rączęta i nóżki drobne, i była tak niepodobną do ogólnego typu, spotykanego w tych stronach, jak krajobraz z weselszych okolic do pustyni rozlegającej się wkoło. Widok koni i powozu wprawił ją w zadziwienie, w rodzaj zachwytu różnego wielce od bezmyślnego wytrzeszczenia oczu, jakie uważali podróżni nasi u innych dzieci. Pan Karol dotknął ręką swojego towarzysza, ażeby zwrócić jego uwagę, i nie mówiąc ani słowa, wskazał mu dziewczynkę.
— Stań! — zawołał p. Tadeusz na woźnicę. — To ona! to niezawodnie ona!
Powóz zatrzymał się, a pani Drozdowska, dzięki znanemu prawidłu fizycznemu, oparła się nosem na zawiniątku, które leżało obok pana Tadeusza. Zbudzona w ten sposób z miłego snu, rozglądnęła się wkoło z pewnem zadziwieniem, a zoryentowawszy się w sytuacyi, poczęła dowodzić, że nie spała wcale, a tylko odmawiała pacierze, których nie mogła odmówić u OO. Jezuitów. Na zapytania zaś pana Tadeusza nie mogła dać żadnej odpowiedzi, pokazało się bowiem, że od czasu jak oddała powierzone sobie dziecię na wieś, nie była tam nigdy, i znała zaledwie nazwisko gospodarza i gospodyni, którym je oddała, P. Karol zniecierpliwiony wyskoczył z powozu i przywoławszy dziewczynkę, zapytał ją, jak się nazywa.
— Ołena — odpowiedziało dziecię.
— A ojciec twój?
— Tatunia ne ma.
— To matka, gdzie matka twoja?
— I mamy ne ma — rzekło dziecię, wcale obojętnie.
— Jakto, nie masz i matki? Któż był twoją matką?
— Dit’ko[1].
— Kto ci to powiedział?
— Neńka kazała.
— Gdzież ta neńka?
Zamiast odpowiedzi, dziecię wskazało ręką chatę. P. Tadeusz wysadził panią Drozdowską z powozu, i dowiedziawszy się od niej o nazwisku włościan, których szukał, wziął dziewczynkę za rękę i poszedł z nią ku chacie. P. Karol i pobożna jejmość zdążyli za nim. Na progu zastali kilkoro dzieci jasnowłosych, jedzących wspólnie jakąś strawę z dużej miski. Dziewczynka, która przyszła z nimi, stanęła nieśmiało pod ścianą i patrzyła to na nich ze zdziwieniem, to rzucała wzrok pożądliwy na miskę, ale nie zbliżała się do niej. Mimowoli podróżni nasi zatrzymali się przed tą sceną.
Na, jicz! — odezwało się jedno z dzieci, podając czarnookiej dziewczynce dużą drewnianą łyżkę.
Nie dała się prosić dwa razy, i zaczęła jeść z apetytem, który aż nadto dobrze dowodził, jak dawno nic nie miała w ustach. Ale zaledwie przytuliła łyżkę do ust, kiedy z izby wypadło coś nakształt jednej z trzech czarownic Makbeta, ale coś nierównie brudniejszego i straszniejszego. Poczwara ta wyrwała dziecku łyżkę z ręki, i uderzyła je nią po głowie, nie szczędząc razów i słów obelżywych. Sensem moralnym tej apostrofy, trudnej do powtórzenia, było, że córka „dit’ka“ nie ma prawa jeść z ludzkiemi dziećmi, bo zagubiła wczoraj jednę gęś z powierzonego jej stadka. Na krzyk ten wyszedł z chaty gospodarz, i nim spostrzegł gości z miasta, począł strofować żonę za jej nieludzkie obchodzenie się z „sierotą“. Jędza zwróciła się ku niemu ze swoim gniewem, i podróżni nasi byliby byli świadkami nader ożywionej sceny małżeńskiej, gdyby gospodarz spostrzegłszy ich, nie był odepchnął swojej wdzięcznej połowicy tak energicznie, że zatoczywszy się, poznała panią Drozdowską.
Zacna ta dama poznała także karmicielkę małej Helenki, i uważała to za swój obowiązek, tem dobitniej nabrać ją z góry za obchodzenie się jej z dzieckiem, im bardziej sama czuła się winną. Oburzenie jej było srogie i wymowne, tak wymowne, że p. Tadeusz i p. Karol zmuszeni byli położyć koniec tej powodzi słów, przedstawiając p. Drozdowskiej, że jej rzeczą było nie dopuścić do tego, co się stało, i że teraz nie może zrobić nic lepszego, jak tylko załatwić rzecz czemprędzej stosownie do danych sobie poleceń. Przedewszystkiem zaś musiano zapłacić włościanom pewną stosunkowo niewielką sumę za siedmioletnie utrzymanie dziecka, dotychczas bowiem nie otrzymali byli ani grosza — pani Drozdowska zmuszoną była sama przyznać się do tego wyskoku swojej uczciwości.
Jeżeli godzina czułej troskliwości i wielkiego krzątania się stanowić może zadośćuczynienie za siedm lat nieuczciwego niedbalstwa, to pani Drozdowska w istocie zasłużyła teraz na absolucyę zupełną. Niepodobna opisać, jak starannie myła i czesała czarnooką dziewczynkę, jak ją karmiła mlekiem sprowadzonem ze wsi i bułkami przywiezionemi z miasta, ile pracy zadała sobie, aby przystosować do jej wzrostu garderobę, którą zawierało zawiniątko p. Skryptowiczowej. Dziecko z początku niechętnie i z trwogą, ale w milczeniu poddawało się tym operacyom; powoli zaś oswoiło się z niemi i w oczach jego widać było już tylko w pół niedowierzające, a w pół radośne zdziwienie. Była to dla małej Helenki chwila, która na wieki utkwić musiała w jej pamięci, i utkwiła. Nie widziała ona była jeszcze w życiu swojem nic, oprócz krajobrazu, powyżej opisanego, i takich ludzi, jakich w nim widzieliśmy. Ale czasem, wieczorami „neńka“, gdy była w dobrym humorze, zgromadzała koło siebie swoje dzieci, i opowiadała im cudowne bajki o pięknych paniach i panach, o kraśnych sukniach, wstążkach i trzewikach, o pałacach i karetach, o wonnych, nieznanych przysmakach i innych rzeczach niemniej dziwnych i zagadkowych. Ołence nie wolno było zbliżać się, ale siedziała opodal w kącie i słuchała pilnie tych powiastek, płodów wyobraźni równie ubogiej, jak ubogą była wkoło cała przyroda, jak ubogiem było życie w tym smutnym zakątku. W naszych równinach dręczonych pługiem, pustoszonych siekierą, rzadko przerzynanych większemi rzekami, nie szukać poezyi ludowej. Jedna smętna nuta, jakby naśladująca jęk wiatru, szukającego zapory w otwartem polu i nie znajdującego jej, to cała muzyka. Zabobonna powiastka o strachach, i mglista wieść o jakichś świetnościach i dostatkach, które gdzieś mają istnieć, ale których nikt żywy nie widział i nie doznał, to jedyny objaw twórczej imaginacyi. Ołenka miała umysł żywy, którego nie zdołało przygnieść ze wszystkiem złe obchodzenie się „neńki“. Nie raz śniły jej się „bajki“, i kiedy dzieci „neńki“ wybiegły do niej na łąkę, opowiadała im je przekształcone według swego sposobu; — były między temi dziećmi starsze od niej, ale żadne z nich nie zdołałoby było powtórzyć opowiadania, tak jak ona nie zdołałaby była zdać sobie sprawy z tego, jak wyglądają stworzenia i przedmioty, zapełniające świat tych bajek. A teraz nagle, ta „kareta“ z dużemi, dużemi końmi, zajmująca przestrzeń większą od całego obejścia Pyłypa, męża „neńki“ — i ci dwaj ludzie, z guzikami i galonami u kaszkietów, błyszczącemi jak słońce, — i ci dwaj panowie, którym Pyłyp kłaniał się do kolan, a którzy przemawiali do niej tak łagodnie, głaskali ją po głowie i całowali w czoło, ocierając sobie chustkami oczy ukradkiem, tak, aby jeden drugiego nie widział, i ta gruba pani, która zajmowała się nią tak troskliwie i hołubiła ją, jak „neńka“ najmłodsze swoje dziecko! A potem, ta koszulka, taka biała, a taka cieniutka! I trzewiki takie świecące jak woda, a sukienka taka „kraśna“ jak kwiaty rosnące wśród zboża, a kapelusik słomiany, z taką piękną jedwabną wstążką! Zdawało się Ołence, że śni jej się „bajka“ — wszak w ósmym roku życia tak mało jeszcze jest różnicy między tem, co się dzieje we śnie, a tem, co na jawie! Nie mogła pojąć, dlaczego dzieci „neńki“ postawały wszystkie w kącie, koło przypiecka, i patrzały na nią z takiem zdumieniem, nie śmiąc ruszyć się z miejsca. Jeszcze mniej mogła pojąć, dlaczego, kiedy jeden z panów wziął ją za rączkę i wyprowadzał z chaty, „neńka“ poczęła zawodzić okropnie, i porwała ją w swoje uściski, nazywając ją „moja hołubońku“ i narzekając, że już jej nigdy więcej nie ujrzy. A wtenczas drugi pan ofuknął „neńkę“ bardzo ostro, i powiedział jej, że niepotrzebnie udaje żal, kiedy biła Ołenkę, i morzyła ją głodem. A potem wyjął z kieszeni garść drobnej monety, i rozdał ją dzieciom neńki, na obwarzanki. A potem obydwaj panowie wsadzili Ołenkę do karety, i wsiedli sami, wraz z ową grubą panią, i konie ruszyły z miejsca tak szybko, że świat cały zdawał się mknąć w tył na prawo i na lewo, i Ołenka widziała jeszcze tylko przez krótką chwilkę, jak Pyłyp kłaniał się nizko karecie, i jak dzieci stały pod chatą i patrzały na nią, wytrzeszczając duże, jasne, nierozumne oczy..... Dalej już wśród przyjemnego kołysania powozu, Ołenka usnęła, i śniły jej się znowu „bajki“, wyraźniejsze już tym razem, i na przemian znowu śniło jej się, że ją bije „neńka“, i posyła po dit’ka, aby ją wziął, jako swoją córkę, Po długich latach to drugie nieraz jeszcze śniło się Ołence, i zrywała się ze snu, jak teraz — ale zawsze już potem, jak teraz, był ktoś koło niej, co ją popieścił, i przemawiał do niej łagodnie, słodko, nazywając ją swojem dzieckiem.... Tyle było dobrych ludzi, którzy ją nazywali tem imieniem, a dit’ka między niemi nie było.
Przynajmniej Helencia, przechrzczona tak z Ołenki, nie była świadomą jego obecności. Ksiądz Stodolski atoli, i pani Podwalska, i pani Trzecieszczakiewiczowa, i wielki historyk Kryspin, i mały literat z „Przeglądu Codziennego“, nie taili bynajmniej swojego przekonania, że czart obrał sobie stałą siedzibę w tem kółku, w które weszła Helenka. Pan Alfred Zgorzelski, ile razy zdarzała się sposobność po temu przyłączał się do ogólnego zdania, a u OO. Jezuitów, z ambony w dni świąteczne, padały nieraz wcale niedwuznaczne wskazówki, że w pewnym domu, przy pewnej ulicy srogi Belzebub rozłożył się główną kwaterą i rozciąga ztamtąd swoje operacye wojenne na całe, bogobojne zresztą miasto. Mały literat biadał w swoich artykułach nad materyalistycznym kierunkiem, pozbawiającym świat wszelkiego idealnego uroku, i pracował nad powieścią, w której ludzie „pozytywni“ nakształt ostrych bodyaków obdzierają bliźnich z szat, ze sławy, i ze skóry, podczas gdy dwie istoty niezrozumiane błąkają się jak wonne fiołki gnane wichrem jesiennym, wśród tego chwastu, i najprzód nie rozumieją się nawzajem wcale, a potem mówią sobie rzeczy niezrozumiałe, ale obszerne, i rozumieją się doskonale, a potem umierają na ostatniej stronicy, prawdopodobnie z nudów. Wielki historyk zaś w wielkim organie wykazał jak na dłoni, że pozytywizm targa i rwie nić tradycyi narodowej, przeważnie religijnej i rodzinnej, i ze między innemi, jeżeli tak dalej pójdzie, to nowonarodzone dzieci nie będą miały ani ojców, ani matek, ale będą wychowywane w umyślnie na ten cel przeznaczonych zakładach publicznych, a w końcu sprzykrzy im się to i przestaną się rodzić, ziemia przestanie karmić żywe istoty, słońce przestanie świecić i nadejdzie koniec rodzaju ludzkiego i całego świata.
Nie wyprzedzajmy atoli tak dalece biegu wypadków. Około pół do pierwszej po południu, powóz pana Zameckiego wtoczył się z turkotem stłumionym dobremi resorami na bruk miejski, i mijał szybko plantacye, przeznaczone na przechadzkę publiczną. Pan Tadeusz wpatrywał się w śpiącą dziewczynkę i obejmował ją ramieniem — panią Drozdowską wysadzono po drodze, koło jej mieszkania. Pan Skryptowicz, pomrukując pod nosem, wynurzał różne pozytywne zdania, tyczące się nadmiaru dobrego apetytu, którym był trapiony w tej chwili, i prawdopodobieństwa, że będzie musiał czekać pół godziny, nim mu podadzą rosół. Naraz podniósł rękę do kapelusza i ukłonił się grzecznie.
— Komu ty się kłaniałeś? — zapytał go p. Tadeusz.
— Zobacz sam, to cię zajmie więcej, niż gdybym ci powiedział.
Pan Tadeusz podniósł się i ujrzał na plantacyach pannę Helenę Podwalską, w towarzystwie pani Trzecieszczakiewiczowej i jej panienek. Nie on jeden w tej chwili oglądał się za nią, owszem, jakaś epidemia oglądania się zdawała się grasować na plantacyach. Ależ był i powód do tego. Nie było pod słońcem dłuższych i ciemniejszych rzęsów, ani regularniejszych rysów twarzy, ani śnieżniejszej płci, ani postaci i form bardziej pełnych, majestatycznych, a wysmukłych i kształtnych zarazem. Wenus z Milo, nawet gdyby była brunetką i gdyby miała ciemne oczy i długie rzęsy tegoż koloru, zaledwie mogłaby z nią rywalizować. Szła jak królowa, pewna swojej wyższości, a wytworna jej toaleta zabijała wszystko dokoła. Za nią szedł lokaj, niosący książkę do nabożeństwa. Nie oglądnąć się, minąwszy ją, było niepodobieństwem. Ukłon p. Skryptowicza był powodom, że i ona oglądnęła się także, poznała p. Tadeusza, i pozdrowiła go uprzejmie skinieniem głowy. Uśmiech, który towarzyszył temu ruchowi, był czarującym. Pan Tadeusz przyznał się później sam, że zagapił się do tego stopnia, iż zapomniał uchylić kapelusza. Usiadł napowrót, wielce rozmarzony.
— Dziwna rzecz — rzekł po chwili — jakie to dziecko podobne...
— Hm — mruknął p. Skryptowicz — podobniejsze teraz, niż przed dwiema godzinami. Woda, mydło i grzebień zrobiły swoje. Gdy będzie jadało częściej i lepiej, będzie jeszcze podobniejsze...
— Karolu! — zawołał p. Zamecki, prawie z jękiem. Było w istocie coś rozdzierającego serce w tem brutalnem, ale tak prawdziwem porównaniu, które zrobił p. Skryptowicz. Plantacye i stojące przy nich kamienice nie stanowiły dekoracyi szczególnie ponętnej dla oka, ale kto wracał z pustyni ozdobionej jedną wierzbą i ruderami chłopskiej chaty, temu i ten widok wydać się mógł urozmaiconym, wesołym, budzącym ochotę do życia. Cóż dopiero mówić o kontraście między tą elegancką damą, na którą zwracały się wszystkie oczy, za którą szedł lokaj — a biedną dziewczynką w brudnej, podartej koszulce, głodną i bitą, która dziś po raz pierwszy w życiu ujrzała, jak wyglądają „trzewiki“, znane jej tylko z nazwiska, z bajek. Myśli i uwagi tego rodzaju musiały dręczyć p. Tadeusza, a p. Skryptowicz nie taił ich wcale, zwłaszcza że był głodnym i tem samem w złym humorze. Zgrzytnął tedy zębami, zacisnął pięści, i wygłosił kilka energicznych sentencyj, które u niego w takich razach płynęły jak woda. Było tam coś o starych i młodych jędzach, i o wieszaniu rozmaitych świętobliwych ludzi, i o rózgach, i o innych rzeczach tchnących równą łagodnością i pobłażliwością.
— Karolu — powtórzył pan Zamecki — oszczędzaj mnie! Ta biedna dziecinka znajdzie teraz opiekę i miłość, bo kocham ją dla niej, i mam pewność, że i ona ją kiedyś kochać będzie. Gdy stanie się dla niej niczem to, co dzisiaj jest wszystkiem, gdy obłudne i złudne pozory przestaną być jej światem i bogiem, gdy przesyci się niemi i zapragnie czegoś rzeczywistszego i prawdziwszego, gdy zawita starość, a z nią może wyrzuty sumienia, wtenczas oddam jej to dziecię, i będzie je kochała, i mnie może dla niego. Teraz nie łudzę się wcale co do jej usposobienia i uczuć, ale kocham się w niej, i ponieważ mogę ją posiadać, więc będę ją posiadał taką, jaka jest, a kiedyś, inną niż dzisiaj. Póki nie zajdzie ta zmiana, nie będzie wiedziała nic o tem, cośmy dziś zrobili — pomożesz mi w tem, nieprawdaż?
— Ach ty, ty, stary cyniku, materyalisto i pozytywny egoisto! Chcesz zerwać nadobny kwiatek, owiany idealnem tchnieniem poezyi, dźwiękami boskich tonów i świętym duchem głębokiej wiary, ponieważ „Geldhaba stać na to!“ Nie dość ci tego; z szatańską przewrotnością obliczasz wszystko, ażeby ten kwiatek kiedyś sam przylgnął do ciebie! Zgoda, jestem gotów wziąć udział w tej twojej perfidyi, bo czuję, że niezmierne pragnienie wrzącej smoły zastąpi u mnie na tamtym świecie dzisiejsze pragnienie piwa. Masz zresztą słuszność, że kwiatek przylgnie do ciebie kiedyś, gdy zwiędnie, i gdy mu oddasz ten jego świeży pączek. Na starość człek staje się dyabelnie sentymentalnym pod pewnemi względami...
Tu p. Skryptowicz pochylił się i nadając swojej zachmurzonej fizyonomii wyraz ile możności ujmujący, wysilał się na popis krasomówczy w narzeczu ruskiem, w celu uspokojenia Helenki, która się była przebudziła i z wyrazem przestrachu patrzała w prawo i w lewo na obce jej oku przedmioty.
— Precz, Mefistofilu — rzekł p. Tadeusz — masz w domu twój własny płód szatański, masz twoją prawowitą dyablicę, której zawczasu sprawiasz piekło na ziemi, a przytem mówisz po rusku jak kanonik lwowski, albo jak redaktor „Słowa“ i dziecko ciebie nie rozumie. Zostaw mi ją. — I p. Zamecki, bardziej oswojony z narzeczem ludowem, jął ze swojej strony uspokajać dziewczynkę i udało mu się to nierównie lepiej. Dziecko wkrótce uśmiechało się i zapytywało go o to i owo. P. Tadeusz skorzystał z tego, by wytłumaczyć swojej pupilce, że powinna go nazywać „tatem“. W ten sposób obydwaj nasi podróżni w niezłym wcale humorze przybyli do pomieszkania p. Skryptowicza, który przedstawił Helenkę żonie i dzieciom, z następującym rozkazem dziennym:
— Dacie jej lalkę, i elementarz z obrazkami. Nauczycie ją mówić i czytać. Nauczycie ją nazywać tego pana tatkiem, a nas oboje, wujem i ciotką. Wyperswadujecie jej, że „dit’ko“ nie jest jej matką, ale spowiednikiem babci Podwalskiej. Przedewszystkiem zaś, dacie jej jeść. Lewo w tył-zwrot! Odstąpić!... A co tam za licho tak gderze w kuchni?
— Nie, to nic — odpowiedziała uspokajając p. Skryptowiczowa. — Jakie to ładne dziecko, a jakie podobne... — dodała przypatrując się Helence i całując ją.
— No, no, mniejsza o podobieństwo, wolisz nie wspominać o tem. Do kroćset... co to za hałas w kuchni, i czemu nie dają jeść?
— Nic, to nic, Karolu, zaraz będzie obiad. — I pani Skryptowiczowa zwróciła się do p. Zameckiego, z uznaniem za dobry uczynek, który wypełnił, i z zapewnieniem, że jej zawsze niezmiernie żal było tego dziecka.
— Czemużeś mi nigdy nie mówiła o niem — zagadnął mężulek — jeżeli wiedziałaś o jego istnieniu?
— Ależ... z tobą tak trudno mówić...
— Trudno, trudno! Ma się rozumieć, że trudno, kiedy człowiek mdleje z głodu, a do zachodu słońca nie może doczekać się jedzenia! Cóż to jest, powtarzam, kto tam tak hałasuje w kuchni?
Pani Skryptowiczowa zapewniła raz jeszcze, że to nic, a p. Tadeusz przerwał tę maleńką scenę, niezbyt niezwykłą na widnokręgu małżeńskim państwa Skryptowiczów, wszczynając z p. Karolem rozmowę o niektórych szczegółach, tyczących się małej Helenki. P. Skryptowicz opowiedział mu, że Drozdowska swojego czasu, wziąwszy za to tysiąc pięćset złr. zawiadomiła władzę, iż w niewiadomy sposób przyniesiono do jej pomieszkania i zostawiono tam nowonarodzone dziecię płci żeńskiej, po które nikt się nie zgłasza, i które przeto oczywiście jest dzieckiem podrzuconem. Gdy władza zarządziła dochodzenia i nie doszła niczego, p. Drozdowska podjęła się wspaniałomyślnie i bezinteresownie wychowania dziecka, na co gmina chętnie przystała. Ochrzczono dziecię i dano mu na imię Helena, z tą uwagą w księdze metrycznej, iż rodzice są nieznani — poczem powierzono je troskliwości pani Pyłypychy. P. Karol podjął się poczynić odpowiednie kroki, ażeby opiekę przeniesiono urzędownie na niego, i ażeby uzupełniono imię Helenki jakiem nazwiskiem, co do wyboru którego wszczęła się dyskusya. Nazwisko jakiekolwiek było pożądanem, ponieważ p. Zamecki chciał natychmiast zrobić zapis na rzecz małej dziewczynki. Tymczasem atoli obiadu nie podawano, a wrzawa w kuchni stawała się w istocie piekielną, pomimo że p, Karolowa udawała się tam parę razy, widocznie w celach pacyfikacyjnych. P. Karol począł piorunować ze swojej strony, i jego żona widziała się zniewoloną wyznać, że kucharka jej, pani Małgorzata, jest dzisiaj właśnie w „złym sosie“. Z dalszego śledztwa pokazało się, że pani Małgorzata spowiada się co drugi dzień u O. Piekiełki, Zgromadzenia Jezusowego, i że O. Piekiełko wypytawszy ją o zwyczaje i obyczaje domu, w którym służy, dowiedział się ze zgrozą, iż p. Skryptowicz nawet w piątki i soboty zwykł jadać wołowinę, a pani Skryptowiczowa tylko raz na dzień pozwala pani Małgorzacie przepędzić godzinkę w domu bożym. O. Piekiełko wystrofował surowo panią Małgorzatę za udział w tem zgorszeniu, w skutek czego cnotliwa ta niewiasta poczęła, dla zbawienia duszy p. Skryptowicza, kupować dla niego codzień o pół funta mięsa mniej, nie zwracając atoli p. Skryptowiczowej wynikającej ztąd nadwyżki budżetu kuchennego, albowiem jedynie ujma zrobiona ciału zdolną jest zapewnić duszy zbawienie wieczne. Po dłuższym przeciągu czasu, p. Skryptowiczowa, niezmiernie cierpliwa i nieśmiała osoba, zainterpelowała jednakowoż panią Małgorzatę co do tej, zdaniem jej, nieprawnej tantiemy — to zaś wywołało burzę, trwającą już od trzech dni; ale p. Skryptowicz nie słyszał jej początku, zważywszy, iż trapiony zgryzotami bezbożnego sumienia, spał jak kamień przez większą część tego czasu. Dziś wzburzone żywioły rozszalały się z szczególną wściekłością, i pani Małgorzata oświadczywszy, iż nie zniesie, aby pod jej okiem znieważano przykazania kościelne, wyrzuciła na podwórze wszystkie garnki i rynki zawierające potrawy mięsne, i mimo usilnych prrób nie dała się nakłonić, by dla powetowania tego nieco porywczego postępku, poszła kupić inne mięso. Groziła nawet, że gdyby kupiono takowe bez jej przyczynienia się, wyrzuci je znowu. P. Skryptowiczowa pobiegła sama do jatek, przyniosła mięso, przyrządziła je, i postawiła pokojówkę na straży przy garnkach i rynkach, a gdy ta mimo całej waleczności nie mogła oprzeć się pani Małgorzacie, więc za pomocą miedzi Lucypera przekupiono stróża i stróżowę, i zjednano sobie ich przymierze zaczepno-odporne przeciw bohaterce wiary, która wobec tak przemagających sił walczyła już tylko bronią swojej wymowy przeciw bramom piekielnym. Była atoli nadzieja, że skoro zadzwonią na nieszpory, pani Małgorzata opuści dobrowolnie plac boju i pójdzie modlić się o nawrócenie grzeszników. P. Zamecki kładł się od śmiechu, słysząc tę relacyę i widząc zdumioną, bezradną minę p. Karola. Belzebub zaatakowanym był we własnej swojej cytadeli i stracił kontenans ze wszystkiem. Po chwili atoli przyszedł do siebie, napisał kartkę, zawołał stróża i posłał go na policyę — sam zaś uzbroiwszy się w wielki cybuch, za pomocą którego czart zwykł owiewać się dymem piekielnego kadzidła, otworzył drzwi do kuchni prowadzące. Nader łagodnym głosem doniósł pani Małgorzacie, że przyszedł O. Piekiełko, i chce z nią pomówić. Pan ostrzega atoli wiernych swoich i obdarza ich wzrokiem bystrym, by nie wpadli w sidła szatańskie. I pani Małgorzacie danem było dojrzeć przez drzwi koniec cybucha, który p. Karol ukrywał za sobą — zamiast więc wejść do pokoju, natchniona jasnowidzeniem, udała się przeciwnemi drzwiami z wielkim pośpiechem na podwórze, zkąd później straż policyjna zabrała ją z sobą, ażeby jej dać skosztować słodyczy męczeństwa za wiarę w kordygardzie. Jest to bowiem od dłuższego czasu opłakanym, ale prawdziwym niestety faktem, że w niektórych państwach europejskich władza świecka zamiast być ramieniem i mieczem władzy duchownej, zamiast zniewalać poddanych, by w ten sposób albo też w ów, pełnili obowiązki religijne, zabrania raczej pobożnym sługom, jakoteż radzcom zawiadowczym i dyrektorom towarzystw akcyjnych, pobierania tantiem koszykowych, założycielskich itp. Gdzieniegdzie jeszcze tylko utrzymywane są, albo zaprowadzane przez brachium saeculare przepisy, według których wolno ludom dostawać się do nieba.
P. Skryptowicz dostał atoli obiad, dzięki temu nadużyciu bezwyznaniowej polityki, i sporządziwszy jeszcze, jakoteż wyprawiwszy pisma do władz, tyczące się Helenki, udał się w stan dobrze zasłużonego spoczynku, jak to jeszcze wczoraj był przepowiedział. P. Zamecki rozmawiał jeszcze czas jakiś z p. Karolową, i otrzymał z jej ust zapewnienie, że Helence nie braknie na niczem, i że nadto, dom pp. Skryptowiczów nie ma najmniejszej komunikacyi z domem pani Podwalskiej, mimo blizkiego pokrewieństwa tej ostatniej z p. Karolem. Załatwiwszy tedy połowę interesu, który go sprowadził do miasta, p. Tadeusz przystąpił do wykonania drugiej części.
Pan Tadeusz Zamecki wyraził się trafnie, gdy mówił, że „kocha się“ w pannie Helenie Podwalskiej, nie zaś, że ją kocha. Jest wielka różnica między kochaniem kogoś, a kochaniem się — różnica ta leży atoli więcej w pobudkach, niż w ich ostatecznym skutku. Kto kocha, jest ślepym, kto się kocha, nie bywa nim, ale z pełnym namysłem zamyka oczy i nie chce patrzyć na to, co może razić jego uczucie. Pierwszy rodzaj miłości zdarza się rzadko w późniejszym wieku, drugi natomiast tem silniej zdolnym jest opanować człowieka, im bardziej wiek, doświadczenie i zimny sąd o rzeczach zabezpieczają jego serce od owej miłości pełnej słodkich złudzeń i gorzkich zawodów, która trapi młode nasze lata. W rezultacie, przedmiot, w którym widzimy wady, którego wartości bynajmniej nie przeceniamy, ale który ma dla nas powab niezwalczony, w którym kochamy się, bywa nam równie drogim jak ten, który otoczyliśmy kwiatami marzeń i wynieśli między gwiazdy, wysoko ponad wszelkie ułomności ziemskie. Czuję niestety, że poruszyłem tu z konieczności temat, mocno przestarzały, i że będę niezrozumiałym dla wielu czytelników. Nie każdy zna się na antykach, a od czasu jak ludzie przestali kochać się namiętnie, nie każdy zastanawia się nad rozmaitemi rodzajami kochania. Natomiast każdy lubi coś — i z tego powodu, dla lepszego wyjaśnienia uczuć p. Zameckiego, pozwolę sobie wziąć porównanie z pierwszego lepszego lubownictwa. Oto np. młodzieniec, wbrew wyższym aspiracyom swoim przykuty do ławek szkolnych, marzy o rumaku, jako o pojęciu czysto abstrakcyjnem. Jest to dla niego latawiec, z którym nic porównać się nie da, ognisty, szybkonogi, a posłuszny zarówno ostrogom jak wędzidłu. Dojrzały sportsman natomiast wie, że najpiękniejszy thoroughbred w jego stajni ma swoje wady i narowy, i że wynaleziono wiele wygodniejszych i szybszych sposobów przenoszenia się z miejsca na miejsce, od konnej jazdy — mimo to jednak odstąpiłby chętniej komukolwiek żony, albo wierzycielom miejsca w tabuli, niż ulubionego wierzchowca wraz z jego jawnemi lub ukrytemi niedoskonałościami.
Widzieliśmy, że panna Helena Podwalska miała niektóre niedoskonałości i że p. Zamecki dostrzegał ich dosyć dokładnie. Największa z nich wszelako, najbardziej skłaniała go do wzięcia jej za żonę. Panna Helena nie kochała nikogo i nie była zdolną kochać, to dawało p. Tadeuszowi rękojmię, że będzie nosiła jego nazwisko nie czyniąc mu ujmy, zwłaszcza gdy tak wysoko ceniła pozory. Więcej nie wymagał od niej, i powiedział jej to otwarcie. Oburzyła się i zapewniała go, że go kocha, nie siląc się przytem wcale na wybuchy uczuciowe, ale tłumacząc mu racyonalnie, że jak każda kobieta, lgnie do wyższości moralnej i intelektualnej, jaką w nim poznała. P. Tadeusz wierzył i nie wierzył temu; wierzył, bo mu było przyjemnie wierzyć, nie wierzył, bo zdawało mu się, że oprócz owego uznania wyższości, potrzeba innych jeszcze warunków, wśród których miłość powstać może. Bądź co bądź, oświadczył się Helenie i prosił o jej rękę w wyrazach gorących, pełnych szczerego uczucia, i był szczęśliwym, gdy w odpowiedzi na to, bez wszelkiej pruderyi oparła głowę na jego ramieniu, mieniąc się uradowaną, wdzięczną, dumną z jego wyboru. Gdy wspominał o swoim wieku, odparła, że jest tylko o dwanaście lat młodszą od niego, jednem słowem, postępowała z nim otwarcie, bez kokieteryi, bez zwykłych oklepanych sztuczek panieńskich, co go niezmiernie cieszyło. Nie było mowy o zezwoleniu matki — panna Helena była pełnoletnią i powiedziała to stanowczo pani Podwalskiej na parę godzin przed deklaracyą p. Tadeusza, odmawiając oraz kategorycznie swojej interwencyi w sprawie owych dwudziestu tysięcy, których ksiądz Stodolski potrzebował na budowę kaplicy dla przytuliska OO. zgromadzenia apostolskiego św. Jakóba z Kompostelli. Umówiono się, że ślub ma nastąpić jak najprędzej, przedtem atoli p. Tadeusz, jak mówił, uważał za swój obowiązek wyznać przyszłej swojej żonie, że ma — wychowankę, której zapewnił dość znaczny posag i do której bardzo jest przywiązanym. Panna Helena nie czuła potrzeby ukrywać wrażenia, jakie wywarło na niej to wyznanie p. Tadeusza — wszak mógł przypisać jej pomięszanie różnym przypuszczeniom co do pobudek jego nadzwyczajnego przywiązania do tej wychowanki. Odparła mu szybko, że przeszłość nie powinna rzucać cienia na przyszłe ich szczęście, ani być przyczyną niezgody — zwłaszcza gdy i ona ma sobie niejedno do wyrzucenia, a nawet, co do jednego punktu, winna mu równie otwarte wyznanie. P. Tadeuszowi uderzyło serce żywiej na te słowa, przez chwilę spodziewał się, że tajemnica, której wzajemne wyjawienie odkładał na lata, przestanie już teraz istnieć między nim a Heleną. Póki ona sama chciała ukrywać ją, póty czuł, jak bolesnem byłoby dla niej, gdyby wiedziała, że nic mu nie jest tajnem, póty był zdecydowanym, oszczędzać jej fałszywą ambicyę i z wszelką delikatnością uwzględniać pobudki, dla których milczała. Gdyby jednak chciała powiedzieć mu, co już wiedział, czułby się był nierównie szczęśliwszym — szczerość taka z jej strony byłaby ją stawiała nierównie wyżej w jego oczach. Niestety, Helena nie miała mu do wyznania nic więcej, oprócz tego, że ma długi, uciążliwe, wekslowe długi. Po pierwszem niemiłem rozczarowaniu, p. Tadeusz zapytał z uśmiechem, jak wysoką jest cyfra tego niezbyt pożądanego posagu. Dwadzieścia tysięcy. — Nie wielkie nieszczęście, zauważył p. Zamecki, zwłaszcza, że można ułożyć się z żydami. — Bez zająknienia się panna Podwalska odparła, że weksle nie są w rękach żydowskich, albowiem p. Alfred, poręczywszy za nią i za jej matkę, zmuszonym był zapłacić większą część pieniędzy, i nawet dość nieszlachetnie na tej podstawie rości sobie prawa, których mu jej serce od dawna odmawia, jakkolwiek — przyznawała to, dawniej, ale już bardzo dawno, nie była obojętną dla niego. Byłoby to niemałem zadośćuczynieniem dla jej miłości własnej, gdyby mogła zwrócić mu pieniądze własnoręcznie i dać mu odprawę na wieki, wraz z tem upokorzeniem. P. Tadeusz nie miał nic przeciw temu, dziwił się tylko, zkąd p. Alfred mógł kiedykolwiek mieć tyle pieniędzy, znał bowiem jego interesa doskonale, zwłaszcza, że Kruchówka graniczyła o miedzę z jego dobrami. I na to znalazła się odpowiedź — weksle były w ręku dorobkiewicza podolskiego, znanego z podwójnej skłonności do lichewki i do szulerki, i dzięki tej okoliczności, za pomocą damy pikowej skombinowanej z nefką, przeszły w klubie po dżentelmeńsku w ręce p. Alfreda. Tak więc, inkwizycyjne skłonności pana Tadeusza zostały zaspokojone i panna Helena tego samego wieczora była w posiadaniu dwudziestu tysięcy złr. oprócz zapisu na sto tysięcy, który p. Zamecki zrobił na jej korzyść z tym wyraźnym dodatkiem, że donacya ma być ważną bezwarunkowo, czyli panna Podwalska zostanie jego żoną lub nie.
Helena nie mówiła nieprawdy, gdy opowiadała panu Tadeuszowi, że pragnie dać odprawę Alfredowi. Dała mu ją wraz z pieniędzmi, w wyrazach, których może jeszcze nigdy nie słyszał tak piękny, przystojny, szlachetny i bogobojny kawaler. Zemściła się na mm srodze za chwilę obawy, której ją nabawił. P. Alfred atoli czuł się tak mile dotkniętym gotówką, którą mu doręczono, że nie miał w wielkiem sercu swojem miejsca na przykre uczucia, i wykonał polecenie Heleny, aby natychmiast wyjeżdżał, z takim pośpiechem, że zapomniał nawet wykupić weksel, dany panu Bergerowi. Pani Podwalska płakała nad postanowieniem swojej córki i nad jej nieugiętym uporem, i radziła się księdza Stodolskiego, co począć w tej rozterce uczuć macierzyńskich i religijnych. Ksiądz Zygmunt podjął się wypędzić egzorcyzmami szatana, który opętał serce Heleny brakiem szczodrości dla OO. zgromadzenia apostolskiego. Zagroził jej odmówieniem rozgrzeszenia. Zbłąkana owieczka odparła, że znajdzie się inny ksiądz, który da rozgrzeszenie. Zagroził odmówieniem ślubu. Szatan odrzekł przez jej usta, że jest w mieście protestancka kaplica, w której można wziąć ślub równie skutecznie jak w kościele. Ksiądz Stodolski ujrzał się zniewolonym wystąpić z działami cięższego wagomiaru, nabijanemi smołą i siarką piekielną, ale szatan nie uląkł się żywiołów, będących jego zwykłem i ulubionem miejscem pobytu. Nakoniec troskliwy pasterz dusz nadmienił, że godziłoby się p. Zameckiego, jakkolwiek heretyka i ateistę, wtajemniczyć w niektóre szczegóły życia rodzinnego panny Podwalskiej, nim zostanie jego żoną. Tu szatan zmiękł, ale nie ze wszystkiem. Przyrzekł tylko, że pani Zamecka nie omieszka pamiętać o przytulisku, ani o kaplicy. Ksiądz Zygmunt musiał kontentować się tem przyrzeczeniem, i wyszedł zgorszony, ruszając ramionami; przyjął atoli od pani Podwalskiej pewną ilość gotówki, niezbędnie potrzebną na uproszenie Niebios w dziesięciu mszach przez tyleż czwartków, o oświecenie i zbawienie duszy panny Heleny.

Zresztą, nim jeszcze p. Zamecki wrócił do miasta po rozmowie ze swoją narzeczoną, wieść o jego deklaracyi rozeszła się już była z szybkością błyskawicy. W parę godzin otrzymał jeszcze dwa listy bezimienne, donoszące mu poufnie o tem wszystkiem, co rano zbadał naocznie wraz z p. Skryptowiczem. Listy pochodziły od „dobrych przyjaciół“ płci męzkiej, pismo ich atoli, styl i pisownia, zdradzały pochodzenie od piękniejszej połowy rodzaju ludzkiego. Nim słońce drugi raz zaszło, panna Helena otrzymała także list bezimienny, grożący jej pojawieniem się, w dzień ślubu, w kościele, wieśniaczki z małem dziecięciem na ręku. Groźba ta okazała się atoli niewykonalną, raz dla braku dziecięcia, a powtóre, ponieważ ślub odbywał się w kaplicy biskupiej, do której miały wstęp tylko osoby zaproszone. P. Skryptowicz zerwał się z łóżka o siódmej godzinie rano, ażeby być obecnym na tej uroczystości, nie w innym celu, jak tylko dla podziwiania rozpromienionych twarzy pani Trzecieszczakiewiczowej i dwóch innych pobożnych dam, z których każda wystąpiła na czele pół plutonu córek na wydaniu. Panie i panny płakały z rozrzewnienia, gdy biskup błogosławił państwa młodych, a kiedy państwo Zameccy wsiadali za powrotem do nader okazałej, nowiuteńkiej karety, ciągniętej przez parę szpaków ośmnastej miary, i zaopatrzonej dwoma lokajami w pończochach, stojącymi z tyłu, pani Trzecieszczakiewiczowa podarła w kawałki swoją lewą manszetkę i dało się słyszeć żałosne skomlenie Żolcia, któremu pani Wrzeszczyńska, jedna z szczęśliwszych matek, nastąpiła na łapkę, jak gdyby to było jego winą, że p. Zamecki ożenił się z panną Podwalską, a nie z panną Wrzeszczyńską, których było sześć do wyboru. Po ślubie zaś i po śniadaniu, z angielska, państwo Zameccy wyjechali za granicę — chociaż p. Tadeusz nie lubił podróżować. Pani Helena życzyła sobie tego mocno, i nowożeniec zrobił jej tę koncesyę, złożywszy poprzednio w depozycie wcale znaczną sumę pieniędzy w dobrych papierach, jako własność sieroty Heleny Grodeckiej, pupilki p. Skryptowicza.






  1. Dit’ko, w narzeczu ruskiem: dyabeł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.