Inspektor Mruczek/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Inspektor Mruczek |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na powyższym rozdziale mógłbym już skończyć swój pamiętnik, zwłaszcza że pazurek prawej łapki spisał mi się cokolwiek i kreśli zbyt grube, zamazane litery; ponieważ jednak wiem, że lubicie usłyszeć, co się stało z osobami, o których życiu opowiadało się przez kilka wieczorów, więc, choć niebardzo chce mi się pisać i choć stępiło się moje przyrodzone pióro, dziś znowu zasiadam nad kajetem.
Owóż w kilka dni po rozdaniu świadectw, gdy szkoła nasza odbywała swój sen doroczny, a każdy krok na korytarzu odbijał się echem po pustych salach, zaszły dziwne wypadki, których zrazu nie przeczuwałem.
Oto po całym Krakowie, zarówno na ulicach jak i w domach, pewnego dnia zabrzmiało jedno wielkie, tajemnicze słowo:
„Wojna, wojna...!“
— Co to jest wojna? — pomyślałem zrazu dość obojętnie. Przypuszczałem, że to coś w rodzaju wielkiej majówki dziecięcej w parku Jordana, lub Zwierzynieckiego Konika, zaroiło się bowiem na ulicach od ludzi w barwnych mundurach, od koni, ciągnących jakieś ciężkie rury i przeróżne wozy. Śpiewano i krzyczano: Wiwat, niech żyje!
Czyż mogłem sądzić, że to coś innego niżeli majówka, skoro między ludźmi zapanowała taka wesołość.
Dopiero później, czytając ze swoją panią wieczorami dzienniki, zrozumiałem, co to jest wojna.
Wojna, moje dzieci, to walka między ludźmi na śmierć i życie, jak naprzykład między mną a sąsiadem Cisem. Ktoś atakuje zębami i przypiera do muru, a ktoś inny parska i drapie pazurami po nosie. Pod tym względem ludzie nie różnią się od zwierząt, choć się przechwalają, że są panami świata. Może kiedyś będzie inaczej — nie wiem... (Trzy kropki).
W kilka dni po wybuchu wojny, z miasta wróciły panna Jadzia i Misia, obie wesołe i bardzo ożywione, i zaraz weszły do naszego pokoju.
Panna Jadzia oznajmiła na wstępie:
— Proszę pani... postanowiłyśmy iść na wojnę.
— Co, jak, kiedy, gdzie?!
— Wstępujemy jako siostry miłosierdzia do polowych lazaretów w legjonach. Właśnie byłyśmy u komendanta z zapytaniem, czy nas przyjmie. Misia liczy lat szesnaście i jest silnie rozwiniętą — komendant zgodził się.
Pani posmutniała bardzo, ale po dłuższej chwili namysłu odrzekła głosem tym samym, jakim przemawiała do dziewczynek, gdy po rozdaniu świadectw żegnała je na dwa miesiące:
— Idźcie. To obowiązek dzielnych, młodych Polek!
W tydzień później obie przyszły na pożegnanie. Nie były już ubrane jak zwykle, tylko miały białe zawoje na głowach z czerwonym krzyżykiem nad czołem i proste granatowe suknie.
Ocierałem się karczkiem i uszkami o te suknie i takim sposobem żegnałem moje dobre panie, wyprawiając je w świat na srogą wojnę. Nie płakałem tak jak i pani przełożona, choć nam obojgu było smutno. Ale cóż!... przecież i ją jestem polskim kotkiem, mam w swych żyłach krew piastowską Maciusiów i Mruczków, i wiem, co to wolność i miłość Ojczyzny. Walczyć trzeba; przecież my nie napadamy na nikogo, tylko bronimy własnej wolności!
W jakiś czas po wyjeździe panny Jadzi i Misi na front, odwiedził nas jednoroczny ochotnik, cioteczny brat Dady. Przyszedł się pożegnać i zabrać świadectwo Dady, ta bowiem wyjechała do domu przed końcem roku.
Nie był on już jednorocznym ochotnikiem i nie nosił na sobie czerwono-niebieskiego ubrania, tylko miał teraz szary mundur polskich legjonistów, czapeczkę z białym orzełkiem i był już podporucznikiem.
Ale najciekawsza rzecz ze wszystkich to ta, że pod koniec lata z Włoch nadjechał lotnik polski, Roman Miłowicz. Dorodny to był młodzian, wysoki i silny, śmiały i pogodny.
Odwiedził nas i oznajmił, że w Krakowie zabawi tylko dwa tygodnie, aby uporządkować sprawy majątkowe po nieboszczce matce, potem wraca do Włoch, skąd uda się na linję bojową do Francji, jako lotnik polsko-francuski.
Dopytywał się wiele o pannę Jadzię i mocno żałował, że jej już nie zastał w Krakowie.
— Mam jej coś ważnego do powiedzenia — zauważył. — Ale to nic. Powiem później, gdy się wojna skończy; powiem, rzecz prosta, o ile nie zginę. Jeżeli zaś zginę, to może i lepiej, że dziś nic nie powiem.
Potem oświadczył pani przełożonej, że w myśl życzeń swej nieboszczki matki, które wyczytał w grubym liście, wręczonym mu przez stryja, po wojnie gorąco zaopiekuje się losem naszej szkoły. Narazie polecił już w Bułkowie, aby pod jesień przywieziono nam ze wsi dużo drzewa, jarzyn, owoców i różnego mięsiwa.
Chyba nie wątpicie, że słysząc to, musnąłem się języczkiem po wąsikach.
Wreszcie zapytał także o Misię, co się z nią stało; dowiedziawszy się zaś, że poszła na wojnę z panną Jadzią, zauważył:
— Los tej dziewczyny także mnie mocno obchodzi, bo mi ją serdecznie poleciła moja ukochana matka.
Pani zapytała:
— Czy może mi pan powiedzieć coś bliższego o jej rodzicach?
— I owszem — odrzekł — ojciec jest w sąsiedniej wiosce młynarzem i należy do nałogowych pijaków, macocha zaś do najswarliwszych kobiet w okolicy.
— Co było powodem, że ś. p. mama pańska zaopiekowała się tą dziewczynką?
— Zaraz pani wyjaśnię, a to najlepiej w ten sposób, że odczytam pani z listu matki miejsce, które odnosi się do małej Zawiszanki.
Wydobył list z bocznej kieszeni, przerzucił kilka kartek i czytał:
„Dziewczynkę tę spotkałam pewnej burzliwej nocy na rozdrożu, pod krzyżem, gdym jechała do pociągu. Był to dla mnie pamiętny dzień, dzień pełen trosk, niepokojów i moralnych wzruszeń. Właśnie uwiadomiłeś mnie telegraficznie, że wyjeżdżasz w samolocie z Marsylji do Korsyki. Każda sekunda groziła ci śmiercią, mogłeś przecież spaść i rozbić się albo utopić w morzu. Modliłam się gorąco i uczyniłam ślub na twoją intencję, że pierwszego człowieka biednego, którego spotkam po drodze, postaram się wedle możności uszczęśliwić, bylebyś ty doleciał bez wypadku do Korsyki. W ciągu dnia nikt się taki nie trafił. Dopiero wieczorem, gdym jechała do pociągu, aby udać się do Zakopanego, i gdy mnie spotkała po drodze burza, zauważyłam pod krzyżem wśród pustych pól małe dziewczątko... Kazałam zatrzymać konie i spytałam:
— „Coś ty za jedna?
— „Ja Misia Zawiszanka, córka mielnika.
— „Cóż ty tu robisz w nocy, podczas takiej burzy?
— „Ojciec mnie wygnał z chaty.
— „A to siadaj, moje dziecko, do powozu, a ja cię zawiozę w takie miejsce, gdzie ci już będzie dobrze.
„Zabrałam tedy małą i oddałam w opiekę naszej kochanej pani przełożonej w Krakowie.
„Nazajutrz dostałam twój telegram z Ajaccio, żeś szczęśliwie doleciał do celu podróży.
„Misi Zawiszance poradziłam, aby nic nigdy nie mówiła w szkole o swych złych rodzicach, bo dzieci czasem nie uważają i wytykają ubóstwo swym koleżankom.
„O Misi pamiętaj, gdy mnie już na świecie nie będzie.“