Inspektor Mruczek/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Inspektor Mruczek | |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha | |
Data wyd. | 1922 | |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KAZIMIERZ ROSINKIEWICZ
(ROJAN)
INSPEKTOR MRUCZEK
Z WINIETĄ OKŁADKOWĄ I 14 ILUSTRACJAMI
STANISŁAWA SAWICZEWSKIEGO
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ - - WARSZAWA - - WILNO
CZCIONKAMI DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA
|
Otóż i ja zaczynam dziś swój pamiętnik...
Jak widzicie, po tem zdaniu narysowałem pazurkiem trzy kropki. Nie jest to przypadek, tylko głęboki namysł, albowiem takie trzy kropki mówią wiele. Słyszałem o tem od mojej kochanej pani przełożonej, a pani przełożona zawsze mówi prawdę, o czem zresztą wiecie.
Tak tedy zaczynam swój pamiętnik.
Bo i proszę: jeżeli wszystkie panienki bądźto same piszą, bądź też każą innym pisać sobie coś do pamiętników, które później gubią, albo zapominają w klasie; jeżeli pamiętnik pisze sama pani przełożona, a także panna Jadzia, nasza nauczycielka, która mieszka w pokoiku na prawo obok sali fizyki, to dlaczegożbym ja, inspektor Mruczuś, kochany inspektor Mruczuś...
Ba!... Ale może wy niewszyscy jeszcze wiecie, że właśnie wczoraj zamianowany zostałem inspektorem.
Tak jest! — zostałem!... A jak to było — posłuchajcie:
Wstawszy rano, pozdrowiłem swoją panią serdecznem podniesieniem ogonka do góry i wdzięcznem otarciem szyjki o jej czarną suknię. Rzekłem przytem: „Miau,“ co po polsku znaczy: „dzieńdobry.“ Potem szorstkim języczkiem wygarnąłem ze swego porcelanowego talerzyka o niebieskiej obwódce pół szklanki mleka, uporządkowałem wąsiki i pomyślałem:
— Rzecz godna zastanowienia, do której klasy pójść na pierwszą godzinę i uszczęśliwić swą obecnością nasze kochane dziewczątka.
Malców z wstępnej, pierwszej i drugiej klasy niebardzo lubię, bo to naród zbyt krzykliwy i jeszcze niezupełnie okrzesany. Gdy tylko wejdę do ich klasy, zaraz któraś porywa mnie na ręce i przesuwa mi sztywną dłonią raz wraz po grzbiecie tak prędko i niezgrabnie, jakby napamięć wydawała wiersze. Dotąd zresztą byłoby wszystko w porządku. Lecz zaraz przybiegają dwie inne i dobierają się do mnie bez ceremonji: jedna porywa za głowę, druga za tylne nogi albo za ogonek i ciągną ku sobie w dwie różne strony. Daremnie wołam, że takich żartów nie lubię; zwłaszcza nie znoszę, gdy mnie ktoś szarpie za ogonek — ale cóż — nic to nie pomaga! Dopiero muszę którąś porządnie drapnąć i wtedy mam spokój. Odskoczy, nachmurzy się, wydmie usta i wymyślając mi po drodze od niegrzecznych Mruczków, idzie do szatni wyciągać z kieszeni przeróżne drobiazgi: ołówki, pióra, cukierki, pudełeczka, bilety tramwajowe, szpilki, naparstki, zwierciadełka, notesiki... i coś tam jeszcze. Wyciąga to wszystko, gniewa się, a wciąż na rękę dmucha.
Myślicie jednak, że taka nauka pomaga cokolwiek? Gdzież tam! Ledwie jedna odejdzie z czerwoną pręgą, już zaraz jej miejsce zajmuje czwarta i dalejże ciągnie jaką część mego ciała w swoją stronę.
Dlatego wstępnej, pierwszej i drugiej klasy nie lubię. Dopiero od trzeciej począwszy, jestem jak u siebie w domu. W ciągu lat poprzednich już je cokolwiek okrzesałem i nauczyłem grzecznego obchodzenia się z kotkami.
Ale najmilszą moją klasą to piąta. Zauważyłem, że w piątej dziewczątka bawią się jeszcze kotkami, ale bardzo grzecznie, bardzo pieszczotliwie. Pociągnięcie ich rączek po grzbiecie jest miękkie i ciepłe, a takie miłe, że aż iskry skaczą. W siódmej i ósmej panienki za wiele myślą i patrzą gdzieś daleko, za mur, za parkan, hen w światy. Te już kotkami się nie bawią.
Piąta — to moja ukochana klasa.
To też, gdy się odezwał pierwszy dzwonek, postanowiłem iść do piątej i spędzić godzinę historji powszechnej na kolanach u Dady.
Moja niezrównana Dada! Najweselsze to dwunożne stworzenie z całego pensjonatu. Codziennie przynosi coś wesołego z domu, z czego się cała klasa śmieje, a zaczyna zawsze od słowa:
— Wiecie...
Dada biła się w niższych klasach z wszystkiemi koleżankami, jakby była chłopcem. Czasem nawet udrapała którą niegorzej ode mnie, a raz nawet Misię Zawiszankę ugryzła w palec, tę Misię, co ją nam przywiozła w podarku nasza staruszka...
Opowiem wam kiedyś, jak to było z ową Misią.
Narazie zaznaczam, że o ile wszelkie drapania u dziewczynek uważam za rzecz bardzo piękną i godną pochwały, gdyż w tym czynie przebija się zacna, kocia natura, o tyle chwytanie ząbkami za obce palce zupełnie mi się nie podoba, gdyż przypomina mi to mego głupiego sąsiada Cisa, który od trzech lat rozmyśla nad tem, aby mnie dostać w swoje szkaradne, białe zęby. Raz nawet, szczekając przeraźliwie, przyparł mnie tak do muru, że mi się aż ciemno zrobiło przed oczyma, ale parsknąłem mu z całej siły w oczy i tak go drapnąłem po nosie, że aż zaskowyczał i odskoczył.
O, drapanie, to piękna rzecz! To też sądzę, że zdobędę ogólny poklask swoich dziewczątek, gdy miauknę na cały głos: Niech żyją panienki, które pięknie drapią!... (Trzy kropki).
A że Dada należy do tych, które drapały zawsze najpiękniej, więc ją kocham najwięcej ze wszystkich dziewczątek naszego pensjonatu.
Wracam teraz do opowiadania, w jaki sposób zostałem inspektorem.
Wszedłszy do klasy, pozdrowiłem zacne towarzystwo przyjacielskiem wzniesieniem głowy do góry, wyprostowaniem ogonka i kilkakrotnem klipnięciem bursztynowych oczu. One wzamian rozkrzyczały się na dobre. Ale ja na to nie zważając, spokojnie, statecznie jak na prawdziwego przyjaciela pani przełożonej przystało, poszedłem prosto do Dady.
Rozmawiała właśnie z Elą Sobczyńską, najpilniejszą uczennicą w piątej, która zawsze się czegoś boi. Dada przeciwnie, ta się nigdy niczego i nikogo nie boi. Jeżeli Ela dostanie z jakiegoś przedmiotu trójkę, to gorzko płacze przez dwie godziny, Dada zaś, choćby dostała pięć pałek jednego dnia, jeszcze będzie się śmiała, wracając do domu. Ja tak samo. Mnie nigdy żadna cenzura nie martwi, a nawet gdy mi moja pani powie czasem wśród troskliwego zamyślenia:
— E, głupiś ty, mój Mruczku — klipnę jej w odwet kilka razy obojętnie oczyma i zabieram się do drzemki wśród hurkotania gardzielą.
Co mi tam! Ja ambicyj nie mam żadnych, byle tylko moja miseczka była zawsze pełna! — Bardzo mi z tem dobrze... (Trzy kropki).
Gdy zatem zbliżyłem się do Dady i Eli, posłyszałem koniec ich rozmowy:
Ela: Siedziałam do dwunastej w nocy i jeszcze nie skończyłam wszystkiego... Oj, co to będzie, co to dziś będzie... Najwięcej boję się historji...
Dada: Ja także siedziałam do dwunastej w nocy. Byli goście. Bawiłam się doskonale. Tańczyłam walca i mazura z ciotecznym bratem, jednorocznym ochotnikiem piątego pułku ułanów. Nawet nie zaglądałam do książek, bo i jakże?! — Mojaś ty, podpowiadaj, proszę cię, podpowiadaj ale dobrze i wyraźnie, żebym nie przekręcała...
W tej chwili zauważyła moją osobę:
— A! Mruczuś!... Dzieńdobry — zawołała radośnie — chodź tu, kotku, chodź!
Wskoczyłem na ławkę. Dada wydobyła puszysty zarękawek z przedziału:
— Pakuj się synu, do swojej loży i cicho siedź podczas modlitwy — rozkazała.
Wsunęła mnie potem w zarękawek, do którego często zaglądam i chętnie w nim spoczywam, bo jest miękki i ciepły. Głowę i łapki przednie wychyliłem jak zwykle z otworu, aby móc spokojnie i statecznie rozglądać się po klasie, hurkocąc gardzielą.
Dada twierdzi, że gdy siedzę w zarękawku, tak mi z tem do twarzy, że tylko fotografować. Być może. Zresztą nie wiem nawet, co to „fotografja.“ Ot, zapewne jakieś ludzkie dziwactwo, jak wiele innych.
Ozwał się dzwonek. Dziewczątka rzuciły się do ławek jedna przez drugą, trzymając ręce przed sobą dla uniknięcia zbyt mocnego zderzenia. Wszedł profesor, ukłonił się i rzekł łagodnym głosem:
— Proszę mówić modlitwę.
Potem zapisywał coś w wielkiej księdze na katedrze. Zawsze zapisuje się coś w tej księdze, ale mnie to nie obchodzi i mało się temi sprawami zajmuję.
Następnie wydobył czarną książeczkę z kieszeni. Znam tylko dwie straszne rzeczy na świecie, to jest: tę książeczkę i miotłę naszego stróża szkolnego Stefana.
— Panna Babacka — zawołał.
Lola Babacka podnosi się powoli i jeszcze pochylona żegna się ukradkiem po drodze. Najpierw wyglądała jak biała ściana, potem zaczerwieniła się.
— Proszę mi coś powiedzieć o Fryderyku Wielkim.
Kilka razy słyszałem już o tym Fryderyku. Był to jakiś głupi król, który prowadził wiele głupich wojen. Zauważyłem jednak, że mądrzy historycy każdego głupiego króla, który prowadził wiele głupich wojen, nazywają „wielkim“... (Trzy kropki). Dlaczego się tak dzieje? — Nie wiem; jest to już ludzką tajemnicą.
Babacka trzepała przez dziesięć minut przeróżne awantury o tym wielkim człowieku, zerkając wciąż do książki, którą jej koleżanka Lola, siedząca w przedniej ławce, nieco pochyliła.
Dada twierdzi, że „Babcia“ ma takie bystre oczy jak kochany Mruczuś, bo wszystko wyczyta z oddali, gdy tylko dobrze zerknie.
Co prawda, ja umiem zerkać, jak się należy, tylko nie do książek. Wolę kiełbasę, wiszącą u naszej kucharki w komórce na haku.
Po „Babci“ opowiadała dalej o Fryderyku Miecia Drużbacka, potem Wandzia Stenówna, a potem — potem zaszło coś niezwykłego; oto rozwarły się drzwi i do klasy wszedł pan inspektor Barcikiewicz.
Okrąglutki to pan, w złotych okularach na czerwonym nosie, zawsze uśmiechnięty i wesoły, jakby wszystkie dziewczęta upewniał samem spojrzeniem, że się go bać nie potrzebują.
Ale to tylko pozory. Bo gdy po godzinie powie coś na ucho pani przełożonej, ta zaraz czerwienieje. Potem czerwienieje każdy nauczyciel lub każda nauczycielka, gdy im na ucho coś powie pani przełożona.
Dziwna rzecz, że na tym świecie zawsze ktoś kogoś musi się bać. Dziewczątka boją się nauczyciela, nauczyciel pani przełożonej, pani przełożona inspektora, a ja miotły i psich zębów.
Inspektor usiadł w ostatniej ławce, a nauczyciel odchrząknąwszy, wyszeptał:
— Panna Ela Sobczyńska.
Ela podniosła się, dygocąc.
— Proszę mi coś powiedzieć o Fryderyku Wielkim.
Rozgniewałem się; wszak już o tym Fryderyku była dziś mowa, więc poco jeszcze raz? Jedna tylko Ela była zadowolona. W ciągu pięciu minut terkotała bez zająknienia: trrrrrr... Tak się zasłuchałem, że mało co nie usnąłem w zarękawku, a byłoby to najlepszym dowodem mego uznania bo ja zwykle, słuchając pięknej muzyki albo pięknej odpowiedzi w klasie, zasypiam. Dada, bojąc się widocznie inspektora, schowała mnie za siebie i okryła mi głowę szalikiem. Początkowo nie sprzeciwiałem się tej pieczołowitości, ale potem, gdy dobrze nachuchałem w szalik, zrobiło mi się tak gorąco, że musiałem wyjść z loży na świeże powietrze, a stało się to w chwili, gdy nauczyciel wywołał nazwisko Dady.
Wyskoczyłem na ławeczkę i wyprostowawszy kości, ziewnąłem zlekka. Klasa zaszemrała przyciszonym śmiechem. Nauczyciel otworzył tak szeroko oczy, jakby był kotem i ujrzał myszkę w ciemnym pokoju.
Na szczęście ozwał się w tej chwili dzwonek.
Pan inspektor Barcikiewicz wstał i uśmiechnął się do mnie dobrotliwie.
— O, i kotek tu także? — rzekł, zbliżając się ku mnie.
Przyjąłem to powitanie z należytą powagą i zupełną obojętnością, on zaś, musnąwszy mnie przelotnie palcami po głowie, dorzucił wesoło:
— On także przyszedł na inspekcję, co?
Klasa na to:
— Ha, ha, ha...
Ja nic.
Gdy po chwili pan Barcikiewicz i nauczyciel wyszli z klasy, powstał nagle wielki śmiech i hałas. Dziewczątka przybiegły do mnie całą gromadą i chichotały tak, jakbym nie wiedzieć co zabawnego uczynił.
Na to Dada chwyta mnie pod pachy, unosi w górę i woła:
— Słuchajcie! Od dzisiaj nasz kochany Mruczuś będzie inspektorem! Co?... dobrze?! Kto głosuje za tem?
— Mruczuś, Mruczuś!... — ozwały się liczne głosy. A Dada, aby lepiej jeszcze upamiętnić ten piękny wybór, pochwyciła mnie za bródkę i potrzęsła zamaszyście moją głową, dorzucając:
— Tak jest: Mruczuś od dzisiaj będzie naszym inspektorem!... Zrozumiane?
— Ha, ha, ha...
Otóż widzicie, moi kochani, w ten sposób doczekałem się wreszcie zaszczytnej nominacji, która mi się już oddawna należała, wszak niemal codziennie bywam po różnych klasach! Ale ludzie zwykle są niesprawiedliwi i rzadko kiedy uznają ciche zasługi.
Poszedłem teraz do kancelarji, ale tu zamiast uznania, zaraz spotkała mnie przykra niespodzianka:
Nauczyciel roziskrzony żuł w gniewie papier i pomrukiwał, zwracając się do grupy pań i panów:
— Nie rozumiem, jak można trzymać kota w szkole.
Chciałem mu na to odpowiedzieć:
— Przepraszam, pan wielu rzeczy nie rozumiesz. Nie jestem zwykłym kotem, tylko inspektorem, a jeżeli pan nie wierzysz, to idź, zapytaj się Dady albo pana Barcikiewicza, przecież on pierwszy z tym wnioskiem wystąpił.
Nie powiedziałem jednak nic, bo właśnie spostrzegłem, że mnie zauważył i tak odchylił nogę wstecz, jakby mnie chciał kopnąć.
— O widzicie go! — zawołał. — Znowu tu jest... Idziesz, bestjo!
Odskoczyłem w bok, spojrzałem na złego człowieka z pogardą i wcisnąłem się przez uchylone drzwi do pokoju kochanej mojej pani przełożonej, gdzie mi nigdy nie groziło i nigdy grozić nie będzie żadne niebezpieczeństwo, zarówno od ludzkiej nogi, jak i miotły Stefana.
Taki jest początek mojego zawodu nauczycielskiego.
Czy wytrwam na tem trudnem i odpowiedzialnem stanowisku, które wymaga od kota zrozumienia naprzykład tak zawiłej rzeczy, jak ta: dlaczego Fryderyk był „wielkim“ — doprawdy nie wiem. Jednak będę się starał wytrwać, bo to obowiązek obywatelski; gdyby atoli ludzie zbyt często odchylali nogi gwoli kopnięcia mnie w bok, za moją ciężką i odpowiedzialną pracę, to podniosę ogonek do góry i pójdę sobie dalej... (Trzy kropki).
Najprzyjemniejszą rzeczą na świecie jest obiad. Jeżeli ktoś sądzi inaczej, to powiem otwarcie, że jest kiep i nie ma w sobie ani krzty prawdziwie kociego czucia.... a może i polskiego... (Dwa razy po trzy kropki).
Bywałem przecież na wykładach historji rzymskiej i pamiętam doskonale, jak jadali szlachetni Rzymianie. Bywałem także i na lekcjach „Historji Polski“ i słyszałem wyraźnie, że dawniejsi Polacy nie byli gorsi od szlachetnych Rzymian, albowiem wymyślili nawet piękne przysłowie, jakiem niekażdy naród poszczycić się może:
„Za króla Sasa, jedz pij i popuszczaj pasa.“
Ja, co prawda, litego pasa słuckiego nie noszę, a wogóle znam tylko jeden pas, który czasami zastępuje naszemu Stefanowi miotłę, mimo to sądzę, że jako urodzony w Polsce kotek dużo mam we krwi przyrodzonych zalet tego szlachetnego narodu. Bądź co bądź żałuję mocno, że nie urodziłem się za błogich czasów Sasa Wielkiego!
Właściwie o obiedzie nie powinno się mówić grubo, pospolicie, odstręczająco: „obiad,“ tylko ciepło, serdecznie: „obiadek.“ Tak jest: obiadek, po którym z rozkoszą oblizuje się pazurki.
Moja pani, gdy tylko rozbiegną się dzieci do domów, wchodzi do saloniku, który zarazem jest jej jadalnym pokojem, i woła przez drzwi do kuchni:
— Franiu, dawaj!
Potem zwraca się ku mnie, zaciera ręce i mówi słodko, serdecznie:
— Mruczuś, jemy obiadek.
Ja na to odpowiadam „Miau,“ co na polski przekłada się: „z całą przyjemnością,“ i wskakuję na fotel, a potem z fotelu na obrus.
Taki to już oddawna mój przywilej.
Zup wogóle nie lubię i dziwię się ludziom, że tyle czasu niepotrzebnie tracą na noszenie łyżek do ust. Zupy, mojem zdaniem, są to potrawy dla kaczek.
Te wiedziałyby przynajmniej, co z tem robić: wsadziłyby płaski dziób w wodę i chlapałyby nim dopóty, pókiby nie wyłowiły wszystkich krupek, łazanek i jarzyn z talerza.
Ja nie do tego. Ja muszę mieć taką potrawę, którą mógłbym bocznemi ząbkami dobrą chwilę dławić, a potem odgryziony kawałek przełknąć smacznie z pewnym namysłem i rozglądnięciem się wokoło.
To też zwykle, usiadłszy obok talerza mojej pani, czekam cierpliwie na mięsko, klipiąc bursztynowemi oczyma.
Ale oto Frania przynosi jakąś prawdziwie kocią potrawę: mięsko rosołowe, pieczeń, kurczątko, kotleciki, sznycelki, bifsztyczki, ozorki, polędwiczki...
Na to się piszę i zaraz wstaję.
— Ależ zaczekaj, Mruczuś, zaczekaj. Zaraz dostaniesz — powiada zwykle pani, osłaniając półmisek ręką.
Ja jednak nie czekam, tylko ostro nacieram na półmisek, przekonałem się bowiem, że im to natarczywiej czynię, tem prędzej pani daje mi mój kawałek; inaczej musiałbym czekać, póki sobie samej nie wydzieli najpierw. Po sprawiedliwości mnie się pierwszeństwo należy, wszak odczekałem już cierpliwie całą zupę.
Dostaję tedy na swój talerzyk z niebieską obwódką spory kęs soczystego mięska, pokrajanego w plasterki lub kostki.
— Masz, Mruczuś, jedz!
Odpowiadam krótko: „Mrr,“ co znaczy: „dziękuję“ i zabieram się do dławienia przysmaku bocznemi ząbkami.
Słodkich legumin także nie jadam. To są potrawy dla małych dziewczątek, które potrzebują, jak powiada pani od przyrody, wiele cukru, aby ich wątłe kosteczki nabierały więcej spoistości. Moje kosteczki nie potrzebują cukru, więc też z zasady do słodkich potraw odwracam się ogonkiem.
Tak to zwykle u nas odbywa się „obiadek.“
Dziś posiliwszy się doskonale, zasnąłem zaraz na kanapie, aby spokojnie trawić, ale niedługo spałem, gdyż przyszedł do nas stary pan mecenas, przyjaciel mojej opiekunki, którego od dłuższego czasu nie widziałem. Nie lubię go z wielu przyczyn. Najpierw dlatego, że gdy tylko usiądzie obok mnie na kanapie, wydobywa zaraz jakiś szkaradny biały wałeczek, wtyka go w usta, zapala i kopci tak strasznie, że muszę uciekać w drugi kąt pokoju.
Dziwni ci ludzie: przychodzą do drugich w odwiedziny i na wstępie naczadzą w pokoju tak, że wytrzymać nie można. Potem żegnają się, odchodzą, potem jeszcze raz w przedpokoju coś opowiadają, śmieją się, i wreszcie odchodzą naprawdę, a ty, biedny kotku, zostajesz w pokoju i wąchasz przez kilka godzin to szkaradzieństwo, co tamci po sobie zostawili.
Żeby przynajmniej pomogli sami wywąchać co nabroili, możebym im jeszcze darował, ale tak... (Trzy kropki).
Nasza panna Henia, co uczy estetyki i logiki, czyli nauki o pięknie i o myśleniu, kopci także podczas każdej pauzy. Widocznie w ludzkiem pojęciu takie kopcenie ma swoją myśl i jest w ustach kobiet bardzo piękne.
Nie lubię starego pana mecenasa i z tego względu, że raz chwycił mnie za kołnierz, podniósł do góry, potrząsł jak zwykłym workiem i zamruczał:
— Ej, kocie, kocie! Ciebie trzeba bić, bo ci się za dobrze dzieje na świecie.
Proszę!... Co jego obchodzi, że mi się dobrze dzieje! Czy ja się wtrącam do jego kopcących wałeczków i wypominam mu, że zatruwa kotom powietrze?!
Moja pani lubi go jednak i nazywa kochanym przyjacielem, bo podobno opiekuje się naszym pensjonatem i czasami „pożycza“ jakieś pstrokate papierki. Takie papierki przynoszą i dziewczątka co pierwszego. Jak zauważyłem, ludzie przywiązują wielką wartość do tych papierków i liczą je uważnie, śliniąc czasem palce lub maczając je w gąbce, napojonej wodą.
Dziś moja pani ucieszyła się ogromnie odwiedzinami pana mecenasa i rozmawiała z nim dłużej niż zwykle. Ja słuchałem dość obojętnie początku rozmowy, której zresztą nie rozumiałem.
Mecenas opowiadał długo o swojej podróży po Włoszech, o kąpielach morskich i innych ludzkich dziwactwach, które wpłynęły, jak twierdził, bardzo korzystnie na polepszenie jego nadwątlonego zdrowia.
Dopiero po dobrej chwili zaczęła się bardziej zajmująca rozmowa, która o tyle była mi przyjemna, że znałem osoby, będące tematem pogadanki. Mówiono o naszej staruszce, która niedawno umarła, a u której bawiłem trzy razy podczas wakacyj. Złowiłem tam sześć wróbelków i kilka innych ptaszków i nigdy tych przyjemnych polowań we wspaniałym parku nie zapomnę. Potem mówiono także o jej synu, o pannie Kloci i o Misi Zawiszance, wreszcie moja pani opowiadała o pewnym tajemniczym liście naszej staruszki, który znikł jej z biurka w niepojęty sposób.
Co prawda tylko dla niej niepojęty, bo ja mam własne pojęcie o tym tajemniczym liście i dziwię się tylko, że ludzie mają taką krótką pamięć.
Tę część rozmowy, która mnie żywiej zajęła, powtórzę wam wiernie, bom ją dobrze zapamiętał.
Mecenas: O śmierci naszej kochanej staruszki dowiedziałem się z gazet.
Pani: Nie uwierzy kochany mecenas, jak bardzo boleję nad tą przedwczesną śmiercią. A o jej synu nic się pan we Włoszech nie dowiedział?
Mecenas: Owszem; trafiłem na jego ślad, niestety, skończyło się tylko na tym śladzie. Pan Roman bywał we Florencji u kilku rodzin włoskich i polskich i zwierzał się ze swych zamiarów odbycia podróży na nowym samolocie z Florencji do Australji. Mówił także, że potem zapuści się w głąb Afryki, gdzie zamierza badać tamtejsze ziemne pokłady. Z kartek, które wysyłał z podróży, dowiedzieli się owi znajomi, iż szczęśliwie doleciał do Australji, lecz niedługo tam bawił, gdyż w miesiąc potem, odleciał zpowrotem na zachód, jak się zdaje do Afryki, i od tej chwili wszystkie kartki ustały. Jedni przypuszczają, że utonął w oceanie Indyjskim, inni natomiast sądzą, że zagrzebał się w górach Abisynji i tam puka górniczym czaganem[1] w swoje ukochane kamyczki.
Pani: A tu tymczasem rozdrapują ludzie jego wielkie mienie, staruszka bowiem zostawiła olbrzymie dobra, zdając je na opiekę ciotecznego brata, Michała, który choć jest u siebie w domu skąpcem i człowiekiem nieużytym, niewiele dba o spuściznę Romana. Najgorzej na tem ja wyszłam...
Mecenas: O ile pamiętam, zacna staruszka nosiła się z myślą zapisania znaczniejszej sumy na rzecz pensjonatu pani. Czyżby się to nie stało?
Pani: Niestety, nie. O tym swoim zamiarze wspominała mi nieraz, cóż z tego — umarła bez testamentu i wszystkie jej obietnice są dziś bez wartości i znaczenia.
Podobno zostawiła jakiś gruby list do Romana, którego narazie nie wolno otworzyć. Mówiła mi o tem Jadzia, która była w Butkowie, podczas śmierci naszej kochanej staruszki i jakoby widziała na własne oczy z drugiego pokoju, iż ta na dwa dni przed skonem wręczyła Michałowi gruby list, mówiąc przytem: „Zatrzymajcie ten list zapieczętowany przez dwa lata i oddajcie go Romanowi, gdy wróci. Wierzę, że on wróci. Uczyniłam pewien ślub, który go ustrzeże od śmierci. Gdyby jednak Roman po dwu latach nie wrócił, list możecie otworzyć.“
Niewykluczona jest w tym liście jakaś wzmianka o moim pensjonacie, czyż jednak można na to liczyć? Przed śmiercią zacnej staruszki dwa razy do roku zajeżdżały wozy pełne przeróżnych jarzyn, owoców, wędlin, drobiu i mąki, oprócz tego poczciwa kobiecina wręczała mi ciepłą ręką po kilka razy w roku zwitki pieniężne, tak, aby nikt tego nie widział (westchnęła). Ej, dobre to były czasy! mogłam dawać dzieciom na drugie śniadanie białe bułeczki z masłem i wędlinami prawie za półdarmo, mogłam utrzymywać cztery biedne uczennice bez żadnego wynagrodzenia, nie licząc Misi Zawiszanki, którą mi staruszka oddała w opiekę. Mogłam wreszcie przed Bożem Narodzeniem i Wielkanocą wypłacić naszym nauczycielom i nauczycielkom większą pensję jako osobną zachętę i nagrodę za ich trudy. I pensjonat rozwijał się ślicznie. Dziś cała ta szlachetna pomoc poczciwej staruszki odpadła, a ja coraz więcej oszczędzam, coraz więcej nie sypiam po nocach i liczę się z każdym groszem, mimo to czuję, że w tym roku końca z końcem nie zwiążę i będę musiała albo sprzedać, albo zastawić rodzinne pamiątki, aby jako tako zaokrąglić rok szkolny. (Znowu ciężko westchnęła.)
Stary mecenas kopcił dalej i pocieszał ją, jak mógł, powtarzając kilkakrotnie:
— Odwagi, moja pani, odwagi, jakoś to będzie, jakoś to będzie.
Ludzie często powtarzają „jakoś to będzie“ i mają słuszność, bo ostatecznie musi jakoś być.
Ale moja pani, niebardzo zdawała się uradowana owym frazesem i pilnie patrzyła, czy mecenas nie sięga do kieszeni i nie wydobywa pstrokatych papierków, które się „pożycza“.
On tymczasem sięgał często do innej kieszeni, w której miał kopcące wałeczki, i ćmił dalej bez przerwy.
Po chwili milczenia zaczęła znów moja pani:
— Ale najgorzej to z tym listem, który mi gdzieś znikł w tajemniczy sposób.
— Z jakim listem? — zapytał mecenas i błysnął zaciekawionemi oczyma.
Na to pani:
— Może w tydzień po owym burzliwym wieczorze, kiedy to przywiozła mi w powozie jakieś wynędzniałe dziecko w obdartych sukienkach... Opowiadałam przecież o tem mecenasowi, nieprawdaż?
— Tak, tak... tę Misię Zawiszankę — co?
— Właśnie. Owóż w tydzień po tym pamiętnym wieczorze otrzymałam od niej list, w którym zapewniała mnie, że będzie pamiętała o pensjonacie za życia i po śmierci, i prosiła gorąco, abym zajęła się jak najgorliwiej losem tego dziecka i dopomagała mu ukończyć szkołę. Już trzeci rok opiekuję się zatem tą dziwną dziewczynką, a chociaż należy ona do najtępszych i najbardziej upartych uczennic, to przecież sądzę, że sumiennie spełniam swoje przyrzeczenie...
— Dobrze — przerwał jej mecenas — ale co dalej z tym listem?...
— Otóż właśnie. List ów miałam schowany w szkatułce w biurku, gdzie trzymam najważniejsze swoje rodowe papiery. Oglądałam go może na dwa, a może na trzy miesiące przed śmiercią staruszki i cieszyłam się, że to jest przecież coś, co mi posłużyć może w razie potrzeby jako dokument, bo przecież od trzech lat utrzymuję Misię Zawiszankę. Nikt o tem nie wiedział prócz staruszki, mnie i pana mecenasa, bo nie chciałam się przed ludźmi tłumaczyć, że wychowywam jakieś dziecko, którego rodziców nie znam i o którem nic więcej powiedzieć nie umiem, jak tylko to, że mi je przywiozła pewnej burzliwej nocy zacna patronka naszej szkoły i oddała w opiekę, nie wyjawiając, kto ona...
— Dobrze — przerwał mojej pani znowu mecenas — ale co dalej z tym listem?...
— Otóż właśnie: dwa albo trzy miesiące temu miałam go w ręku i czytałam. Był pisany na grubym papierze w wodne paski fioletowym atramentem i zaczynał się od słów: „Kochana Pani Klaro!“...
— Dobrze, ale co się stało z tym listem?...
— Właśnie, że nie wiem, co się stało! — zawołała moja pani i z wyrazem wielkiej troski na twarzy załamała ręce. — Znikł, panie mecenasie, znikł jak kamień w wodzie. Przeszukałam całą kancelarję, przeszukałam całe biurko w domu, przeszukałam wszystkie kieszenie, wszystkie skrytki, wszystkie zakamarki!... i nic, nic, nic! już od kilku miesięcy szukam go bezustanku i zawsze daremnie. Niema w domu jednego papierka, którego nie trzymałabym przynajmniej dziesięć razy w ręku, mimo to listu jak niema, tak niema. Gdybym była zabobonna, myślałabym, że jakiś zły duch wyjął mi go w tajemniczy sposób z biurka.
Mecenas zaśmiał się i zapalił nowy wałeczek.
— Niema takich duchów — odrzekł — któreby ruszały papiery, natomiast znam takie trapiduchy w mojej kancelarji, co jak mi zapodzieją jaki papier, to go żadną siłą zdobyć napowrót nie mogę. Są to moje pomocnice.
— Przychodziło mi już na myśl, czy przypadkiem — tu moja pani zniżyła głos i spojrzała zukosa na drzwi — czy przypadkiem nie Jadzia albo Misia Zawiszanka...
— Co też pani mówi! — zaprzeczył mecenas. — Skąd, dlaczego, poco?!
— Czy ja wiem?!... Człowiek na różne wpada domysły. Jadzia była wychowanką starej pani Miłowiczowej, nim do mnie przyszła na nauczycielkę... a ta mała Misia, to jakaś zagadkowa dziewczynka, więc... Może właśnie któraś z nich stoi w porozumieniu ze starym Michałem. Wszystko na świecie możliwe. Nie jest wykluczone naprzykład, że stary, pragnąc zagarnąć cały majątek Romana dla siebie, nie chciałby mieć na dobrach Barzeckich żadnych ciężarów. Rozumie pan mecenas?...
— Tak. Tu byłby jakiś punkt zaczepienia. Czy jednak Jadzia albo Misia wiedziały co o tym liście?
— Nie! Nikomu o nim nie mówiłam ani słowa. Dziś dopiero pan mecenas dowiaduje się pierwszy...
— Czy pani kiedy zostawia niezamknięte biurko, albo klucze przy niem?
— Nie, nigdy! Zawsze wszystkie szafy i wysuwki zamykam, i chowam klucze do kieszeni.
— Czy Jadzia lub Misia widują się czasami ze starym Michałem?
— Nie. Wogóle od sześciu co najmniej miesięcy żadna z nich nie opuszczała pensjonatu.
— A on nie był tu kiedy?
— Nie.
— Więc jakże?... Przypuszczenie pani nie jest oparte na żadnych logicznych podstawach. Niech pani jeszcze szuka.
— Szukałam wszędzie.
— Nic nie szkodzi, niech pani jeszcze szuka. List znajdzie pani tam, gdzie się go najmniej spodziewa. Tak bywa najczęściej. A to ważny list! Gdyby mi go pani dała, jużbym umiał po adwokacku zrobić z niego właściwy użytek. Wytoczyłbym panu Michałowi proces i zmusiłbym do spełnienia przyrzeczeń pani Miłowiczowej.
— Sądzi pan mecenas, że ten list naprawdę taki doniosły?
— Bez wątpienia.
Moja pani zatroskała się jeszcze bardziej; oplotła głowę palcami i myślała długo, jakby chciała jeszcze raz odtworzyć w pamięci tę chwilę, w której po raz ostatni miała list w ręku.
Najwyższym wysiłkiem woli przypomniała sobie, że mając w tym dniu nieco więcej czasu porządkowała biurko, przeglądała w księgach szkolnych rachunki, a nawet odczytała jedno ze swych dawnych świadectw szkolnych.
Wszystkie te myśli powtórzyła głośno mecenasowi.
Ten na to odrzekł:
— Niechaj pani wszystkie swoje książki rachunkowe przejrzy kartka za kartką, a z pewnością w jednej z nich znajdzie pani list nieboszczki.
— Aha! — zaśmiał się mecenas — to pewnie Mruczek schował gdzieś list i oddać go nie chce.
Potem zwrócił się do mnie i zapytał żartobliwie:
— No, Mruczek! nie udawaj! Powiedz pani, gdzieś schował list!...
Pani w śmiech. Mecenas jednak, zwracając się do mnie z zapytaniem, tak dmuchnął mi w nos dymem, że zeskoczyłem zagniewany z kanapy i przeniosłem się daleko na fotel.
A teraz ja wam coś powiem, dzieci kochane, powiem wam coś bardzo ciekawego i bardzo zabawnego.
Otóż ja wiem, gdzie ten list się podział. Tak jest, wiem. Pamiętam go przecież dobrze: był żółtawy i miał wodne znaki. Doskonale przypominam sobie jego wielkie litery, trzęsącą się ręką kobiecą kreślone, i pamiętam wybornie, co się z nim stało. Ale narazie nie powiem, bo mi się nie chce. Niech się moja pani jeszcze trochę pomartwi, aby się nauczyła, że wszystkie ważne papiery należy zawsze trzymać w wielkim porządku i nie zapominać, co się z niemi robi.
Otóż, choć wiem, gdzie jest list — na złość nie powiem, i już!
Czasami z małej rzeczy robi się wielka. Tak naprzykład było dziś z nową pisownią.
Oddawna męczyła mnie Zosia Łopaczyńska, żebym jej napisał jakieś zdanie do pamiętnika. Ona tym pamiętnikiem, oprawnym w plusz i mającym różnokolorowe kartki, zamęcza wszystkie nauczycielki, zwłaszcza te najbiedniejsze, które się wyprosić nie umieją.
Jest naprzykład u nas panna Jadzia, sympatyczna blondyneczka z kręcącemi się włoskami dokoła głowy. Uczy geografji. Dziewczęta łażą po tej biednej, poczciwej główce, która wciąż za wszystkich i o wszystkich myśli. Ona to kupuje zeszyty, pamięta o atramencie we wszystkich klasach, układa podziały godzin, zastępuje nieobecne koleżanki, odprowadza chore dziewczątka do domu, pociesza płaczące i smutne, a co pierwszego połowę swej pensji rozdaje między najuboższe dziewczynki lub sprawia im ubranka.
Zdawałoby się, że taki dobry człowiek musi zdobyć sobie ogólny szacunek i miłość u ludzi. Tymczasem tak nie jest. Zauważyłem, że im więcej panna Jadzia za innych myśli i dla innych pracuje, tem więcej zjawia się dokoła niej takich, co cząstkę swych obowiązków na jej barki chętnie zwalają.
— Złota panno Jadziu! Pani mnie dziś zastąpi...
— Kochana panno Jadziu, może pani pójdzie za mnie do sklepu po książki... A po drodze jest poczta...
— Droga panno Jadziu... możeby pani poprawiła moje zeszyty...
— Panno Jadziu, a moja obiecanka?... Zapomniała pani?
— Proszę pani, nie ma pani scyzoryka?
To w kancelarji na pauzie, a teraz w klasie:
— Proszę pani, niech pani mi da piątkę...
— Proszę pani, niech się pani wstawi za mną do pani przełożonej.
— Proszę pani, zapomniałam zeszytu. Może mi pani pożyczy ćwiartki papieru...
A biedna panna Jadzia biega, przynosi, pożycza, podaje, załatwia, prosi, pociesza, ociera własną chusteczką cudze łzy, porządkuje rozrzucone na stole cudze książki, zbiera papierki, zaszywa na pauzie cudze rękawiczki lub przymocowywa jakieś tasiemki i guziki do cudzych ubrań — słowem ciągle jest w ruchu, ciągle na usługach. A taka już czasami zmęczona, że po nocach sypiać nie może.
Panna Jadzia to moja przyjaciółka, bo ja jestem sprawiedliwszy od ludzi i kocham tych, których lenistwo człowiecze w haniebny sposób wyzyskuje, kocham tych, co nie umieją bronić się, a kotków nigdy nie kopią.
Otóż do tej panny Jadzi przyczepiła się ze swym pamiętnikiem nieszczęsna Zosia Łopaczyńska.
— Niech pani napisze, niech pani napisze!...
— Cóż ci, dziecko, napiszę?
— Co bądź, tylko proszę, koniecznie, koniecznie!
Przyszła panna Jadzia do kancelarji, a że miała wolną godzinę, która nazywa się u nas „skoczkiem“, więc siadła na kanapce, przyłożyła dwa palce do ciemnej żyłki na białej skroni i dalejże rozmyślać nad mądrem zdaniem do pamiętnika. Szczęśliwa jednak myśl nie nadchodziła. Wreszcie zwraca się do mnie i mówi:
— Ot, poradziłbyś mi, mój Mruczku, co mam napisać tej nudziarce Zosi...
Siedziałem przed nią na krzesełku i byłem właśnie zajęty poranną tualetą: myłem się łapką po twarzy i wygładzałem wąsiki. Nie odpowiedziałem tedy nic, tylko pomyślałem:
— Pisz, co chcesz. A jak skończysz, zostaw pamiętnik na stole, to ja także coś napiszę, bo ta nudziarka przyczepiła się nietylko do ciebie, ale i do mnie.
Po chwili Jadzia napisała i odeszła do bufetu, gdzie już brząkano łyżeczkami po szklankach i nalewano dla dzieci herbatę. Zbliżała się bowiem wielka pauza.
Wskoczyłem na stół i przeczytałem:
„Miej serce i patrzaj w serce.“
Po głębszym namyśle zrozumiałem, co to za zdanie. Ma ono oznaczać mniej więcej tyle, jakby ktoś do mnie powiedział:
— Pamiętaj, Mruczku, masz wieczorem zaczaić się koło mysiej dziurki i patrzeć pilnie w jej czarny otworek, skąd wybiec może mała myszka, którą zjesz ze smakiem. Ta mysia dziurka, to w przenośni obce serce w które pilnie patrzeć należy...
Sądzę, że większość dziewcząt podziela mój punkt widzenia... (Trzy kropki).
Następnie umaczałem pazurek w atramencie i napisałem ładny dwuwiersz:
Życie krótkie, szkoda słów,
Dużo śpij, a mało muf.
Twój ukochany inspektor Mruczek.
Ozwał się dzwonek. Panna Jadzia przybiegła zpowrotem, zamknęła prędko pamiętnik i oddała go Zosi.
Podczas wielkiej pauzy muszę być ostrożny, bo inaczej co chwila ktoś się o mnie potyka. To też najczęściej wskakuję na okno, a czasami i na piec, skąd mogę patrzeć na wszystkich, nie zawadzając nikomu.
Niekiedy podczas wielkiej pauzy wybieram się między dzieci, aby się przekonać, jak się sprawują, bo to obowiązek inspektora, ale w takim razie trzymam się ściany.
Koło bufetu ścisk. Dziewczątka tłoczą się i wszystkie wyciągają naraz ręce do góry, jakby to nie można trochę poczekać. Te, które zdobyły swój kąsek, odchodzą na bok i spożywając żwawo, opowiadają sobie różne zabawne rzeczy. Hałas wielki; na buziakach masło, resztki sera i okruszki chleba.
Dawniej ta i owa zapraszała mnie do swego śniadania, podsuwając pod nos kruszynkę chleba lub bułki. Patrzajcie, jakie mądre! Szynkę to same zjadały, a mnie dawały bułkę. Ale potem nauczyłem je, odwracając się z pogardą ogonkiem do podobnych przysmaków, że takich głupich żartów nie lubię. Odtąd zaprzestały mnie karmić.
Po pierwszym dzwonku poszedłem do piątej. Dziewczątka już się zbierały, ale jeszcze nie siadały do ławek. Naraz, patrzę, grupka osób zebrała się koło okna i czyta coś ciekawego.
Podchodzę... To Zośka pokazywała koleżankom swą najnowszą zdobycz:
„Miej serce i patrzaj w serce“.
Potem nagle, odczytawszy moje zdanie, wszystkie naraz wybuchnęły pustym śmiechem, Ela zaś, ujrzawszy mnie nadchodzącego, zawołała zdaleka:
— Cóżeś ty tu napisał, Mruczku, inspektorze Mruczku!...
— Jakto: co?! Mrr?...
— Gdzież kto widział pisać „mów“ przez „u“, „f“!
— Cicho bądź! — odrzekłem nieco zagniewany. — Ty się na tem znasz, jak koza na pieprzu. Tak się dziś pisze według najnowszej pisowni, rozumiesz?!
Ela, która się zawsze wszystkiego boi, nastraszyła się, że nie zna najnowszej pisowni, i umilkła, ja zaś dorzuciłem wyniośle:
— Muszę pójść do drugiej klasy i posłuchać, jak was tam uczą nowej pisowni!
Rzekłszy to, opuściłem piątą i poszedłem do drugiej, po drodze jednak zajrzałem do wstępnej.
Tutaj panował największy hałas. Bawiono się w łapankę. Dziewczątka i chłopcy uczą się tu razem i razem dokazują. Mały Leszek Bielski jest faworytem całej klasy. Chłopcy co chwila burzą mu bujne kasztanowate włosy, dziewczątka zaś biorą go w obronę i nie dają. Co która go złapie, to zaraz musi pocałować. On jednak, zamiast podziękować, albo się odwzajemnić, przeciera tylko dłonią po policzku, na którym umieszczono resztki śniadania i tłuste tureckie półksiężyce, i jakby nic, bawi się dalej.
Leszek najczęściej ma palce i nos zamazane atramentem.
Szkoda, taki ładny chłopczyk! Zeszyty jego również są brudne, poplamione i mają pozaginane rogi, a jak co napisze, to tak zabawnie, że sam tego przeczytać nie umie. Mimo to wszyscy go kochają, bo jest ładny... (Trzy kropki).
Nie wiem, czyście zauważyli, że u ludzi najczęściej nie to zasługuje na uznanie, co jest „dobre“, tylko to, co jest „ładne“. Panna Jadzia jest dobra i dlatego często przykłada dwa palce do białej skroni z wielkiego zmęczenia, a Leszek jest ładny.
O, Leszek jest ładny!... I będzie jeszcze ładniejszy... (Trzy kropki).
W drugiej klasie umieściłem się na kolanach Reni Kubickiej i słuchałem poważnie.
Pani kazała pisać na tablicy różne słowa: górka, córka, chmurka, jaszczurka, a potem znowu: rura, skóra, kura.
Wmieszałem się do nauki i pocichu kazałem Reni napisać „kogut“.
Napisała dobrze. Zapytałem, dlaczego nie pisze kogut przez „o“ kreskowane.
Odrzekła:
— Ponieważ kura pisze się przez „u“, jak to widzisz na tablicy, a kogut jest jej mężem, to musi się także pisać przez „u“.
Odpowiedziałem:
— Masz piątkę z polskiego i z trafnego rozumowania, czyli inaczej z logiki, o której będziesz się uczyła w ósmej klasie. Mięsko z młodych kogutków jest bardzo smaczne.
Skinęła główką i podziękowała za dwie piątki. Ja najchętniej daję dziewczynkom same piątki, bo i co mi to szkodzi? One się cieszą, a ja nic nie tracę.
Zwróciłem głowę znowu na tablicę.
Tam pisano: wór, bór, wóz, mróz, lud, ludy, lód, lody.
Na to Renia szepce mi do ucha:
— Jadłeś ty kiedy, Mruczuś, śmietankowe lody?
Odrzekłem:
— Ty sobie sama jedz lody, a mnie daj śmietankę, bo to moja rzecz. Trzeba pamiętać, co się komu należy. Mrr...
Pogadankę z Renią przerywa mi pani:
— Dzieci, cicho!... Cóż to! Znowu kot w klasie?!
Wstała, ujęła mnie za kołnierz i wyrzuciła bez ceremonji za drzwi, aż zajechałem boczkiem pod drugą ścianę.
Nie pogniewałem się, bo już mnie wszystkie te przykłady na „o“ kreskowane tak znudziły, że omal nie usnąłem.
Po godzinie jednak wróciłem do drugiej klasy, aby wydać inspektorskie orzeczenie.
Na ławkach były pootwierane książki i zeszyty. Wskoczyłem wtedy na ławkę i przespacerowałem się po niej od końca do końca. A że Nula rozlała podczas godziny atrament i nie wywabiła go dobrze bibułą, więc umaczałem jedną łapkę w tej kałuży i poodciskałem na wszystkich zeszytach i książkach moją inspektorską pieczęć, jak to zresztą czasami czynię i w saloniku pani na woskowej posadzce, gdy wrócę do domu po ulewnym deszczu z zabłoconemi nóżkami.
Pieczątka bardzo ładna, zupełnie podobna do mojej łapki.
Wydałem tą pieczęcią rozporządzenie, że według nowej mojej pisowni mogą odtąd dzieci pisać wszystko, jak im się podoba, albo przez „u“, albo przez „o“ kreskowane.
Jak widzicie, z małej rzeczy zrobiła się wielka, ale na to trzeba mieć koci rozum, a na łapce ładną ministerjalną pieczątkę.
Dziś rano byłem świadkiem wielkiego wśród dziewczątek podniecenia.
Od klasy do klasy szły niby fale górskiego potoku radosne szepty:
— Urządzamy święto Mikołaja!... urządzamy święto Mikołaja!...
Dziunia Stenówna i Wandzia Brulińska z ósmej poszły do pani przełożonej prosić imieniem wszystkich klas o pozwolenie.
Za niemi biegła Dada i, wetknąwszy główkę między obie, krzyczała jednej i drugiej naprzemian w ucho:
— Ale z tańcami; pamiętajcie: z tańcami. Inaczej nie chcę was znać! Ja przyprowadzę swego Jaśka, jednorocznego ochotnika piątego pułku ułanów, ślicznie brząka ostrogami i strzela cholewkami, gdy się kłania, a tańczy jak nikt na świecie. Więc z tańcami! — rozumiecie? z tańcami! Dopiero zobaczycie, jak się robi prawdziwy królewski ukłon. Mówię wam!
Pobiegłem z deputacją do kancelarji. Pani przełożona, wysłuchawszy prośby, potrząsnęła głową, jakby zgóry odmawiała, ale potem zastanowiła się i odrzekła:
— No, nie wiem jeszcze... Muszę się namyślić. Powiem wam jutro.
— O, to my już wiemy, że pani przełożona pozwoli — bąknęła Dziunia i dygając, cmoknęła panią przełożoną w rękę.
Wandzia zaś, zwiesiwszy główkę, dodała:
— Ale z tańcami, proszę pani, z tańcami. Przyprowadzimy naszych braciszków i dobrych znajomych z gimnazjum. Mamusie będą także...
— O! z tańcami? — odrzekła na to pani przełożona poważnie, jakby mocno zdziwiona, i znowu potrząsnęła głową.
Ale tymczasem inne dziewczątka, które stały pod drzwiami i słuchały przyłożywszy uszka, gdzie która mogła, tak nacisnęły na podwoje, że te się otworzyły naoścież. Cała gromadka wpadła do kancelarji, potrąciła mnie w dość niegrzeczny sposób i poczęła miaukać jednym wielkim głosem:
— Proszę pani, proszę pani, proszę pani!... Z tańcami, z tańcami, z tańcami...
Hałas był taki ogromny, że aż uciekłem na piec. Po drodze przewróciłem globus, który potoczył się i spadł na ziemię. Sam się trochę nastraszyłem wielkiego stukotu, ale zaraz odwróciłem głowę w bok, aby dać do poznania, że to nie ja.
— O! widzicie, coście tu nabroiły! — zawołała pani, podnosząc globus.
Dziewczątka poczęły usprawiedliwiać się, kuląc ramionka w górę i rozkładając ręce:
— To nie ja, proszę pani, to nie ja...
— A któż?
Ja dalej patrzałem z wielką powagą w okno.
Skończyło się na tem, że pani tupnęła nóżką i zawołała:
— Cicho, dzieci!... Tak nie można. Zaraz mi wracać do klasy. Czy pozwolę, dowiecie się jutro.
Teraz ozwały się liczne klaskania w ręce, a po chwili cały pensjonat już wiedział, że urządzamy dzień świętego Mikołaja.
Poszedłem znowu do piątej, bo byłem ciekaw, co na to wszystko Dada powie.
Tańczyła właśnie z wielkiej radości po klasie, chwytając co chwila kogoś innego w ramiona. Niebardzo myśląc o tem, co czyni, porwała także do walca Misię Zawiszankę, tę dziewczynkę, którą nam w nocy obdartą i wygłodniałą przywiozła nieboszczka pani Miłowiczowa.
Ale Zawiszanka, niezgrabna i ciężka w ruchach, oparła się, a nawet odtrąciła nieznacznie Dadę. Ta na sekundę przystanęła i rzuciła z pogardą:
— Przepraszam, zapomniałam, żeś ty niepiśmienna. Walczyk, to nie chłopski taniec.
Skoczyła ku Eli, porwała ją i tańczyła dalej.
Misia, która jeszcze przed chwilą śmiała się wesoło, bo na poprzedniej godzinie dostała z algebry piątkę, po słowach Dady zaczerwieniła się najpierw, potem zbladła jak ściana, strzeliła zezem na boki, wreszcie podniosła lewą rękę do ust i poczęła ogryzać paznogcie.
W chwilę potem zadzwoniono i do klasy weszła chuda pani, która uczy o zwierzętach i motylach. Ja umieściłem się, jak zwykle, u Dady w zarękawku.
Pani rozejrzała się po klasie i zawołała:
— Zawiszanka!
Misia wstała, trzymając wciąż jeszcze lewą rękę przy ustach i zezując zukosa.
— Opisz mi, jak wygląda chrabąszcz majowy.
Misia milczy.
— No cóż? Nie uczyłaś się?
Misia pozieleniała i milczy dalej uporczywie.
— Uspokój się, pomyśl i mów. Przecież ty jesteś ze wsi i nieraz musiałaś widzieć chrabąszcza w maju. Tyle ich miałaś po drzewach. Co? — nie? Powiedz, jaki te chrabąszcze mają odwłok, jaki pancerz, jakie skrzydełka, ile mają nóżek, ile wąsików...
Zawiszanka, usłyszawszy o swem pochodzeniu ze wsi, spochmurniała jeszcze więcej.
— No cóż... Powiesz choć jedno słowo? Widziałaś kiedy chrabąszcza, czy nie?
Misia nic.
— Ależ, dziecko!... Co ty sobie myślisz! Tak nie wolno. To wstrętny upór, za który powinnaś być ukarana.
Cisza.
— Powiedz przynajmniej, czyś widziała kiedy chrabąszcza majowego czy nie?... To jedno powiedz, a zostawię cię w spokoju.
Inne dziewczątka szarpią Zawiszankę na łokcie, za rękawy, za sukienkę i proszą szeptem:
— Powiedz, żeś widziała. Co ci szkodzi. No, powiedz!
Ona jednak stoi wciąż nieruchoma jak marmurowy posąg, trzyma rękę przy ustach i zezuje zukosa.
— A! To przecież niegodziwe! — zawołała nauczycielka wkońcu: uderzyła dłonią w książkę. — Powiem pani przełożonej, jak ty się sprawujesz. Najwyższy czas, abyś poszła sobie zpowrotem na wieś, paść gęsi, bo ciebie tu w szkole nie potrzeba. Siadaj.
Misia opuściła się na ławkę, jakby zapadała się w ziemię. Skurczyła się w sobie i dalej siedziała bez ruchu.
Przykra to była godzina — nie lubię takich.
Zdawało mi się, że cała klasa naraz posmutniała, jakby czuła, że dzieje się tu jakaś niesprawiedliwość, a może i dwie niesprawiedliwości.
Pod tem wrażeniem zmrużyłem oczy i usnąłem. Śniło mi się, że w piękną noc księżycową chodziłem po dachu z ogonem pysznie wzniesionym do góry, a z drugiego dachu miaukała ku mnie moja przyjaciółka, Mićka, nosząca na sobie białe futerko, przyozdobione w czarne i żółte łatki. Jasne jej oczka świeciły się w oddali jak dwa brylanty. Dokoła latały majowe chrabąszcze.
Zadzwoniono. Rozkleiłem oczy i, wyskoczywszy z loży, spojrzałem na klasę. Ławki już były puste. Niektóre dziewczątka wybiegły na korytarz, inne skupiły się znowu na środku sali, gdzie Dada pokazywała, jak się oddaje prawdziwy ukłon królewski. Jedna tylko Zawiszanka siedziała wciąż jak martwa w ostatniej ławce i nie patrzyła na świat, jeno w swą posępną, sierocą duszę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wieczorem, po dobrem kurczątku, siedziałem obok swojej pani na stole. Zwykle o tej godzinie czytała dzienniki i wypoczywała, obmyślając program prac i zadań na dzień następny. Czasami spisywała swe uwagi pedagogiczne, które przypominają mi mój pamiętnik.
Dziś rozważała długo, w milczeniu, trzepocąc powiekami, wreszcie zwróciła oczy ku mnie i zagadnęła:
— Jak myślisz, Mruczku, pozwolić na urządzenie świętego Mikołaja, czy nie?
Aczkolwiek odrazu wiedziałem, co na to odpowiedzieć, przecież, pragnąc dać dowód, że w tak ważnych sprawach nie zabieram głosu bez głębszego namysłu, przeciągnąłem kilka razy szorstkim języczkiem po dolnej części szyi i wreszcie odrzekłem:
— Ja sądzę, że najpierw trzeba zapytać stróża, czy pozwoli.
Pani aż plasnęła w ręce:
— Prawda! — zawołała — zupełnie słusznie! Dziwię się tylko, żeś ty to tak trafnie ocenił.
— Ba, a czy to raz dostałem miotłą po ogonie?
— Tak, tak — odrzekła pani. — Ja wprawdzie jeszcze nie dostałam, mimo to...
Nie wątpię, że w tem miejscu pomyślała o trzech kropkach. Przywołała tedy, tak jak radziłem, stróża i przemówiła do niego nader uczuciowo:
— Mój Stefanie! Panienki chcą koniecznie urządzić świętego Mikołaja... Co Stefan o tem myśli?
Skrzywił się jak po kieliszku piołunówki i odrzekł:
— Oj, oj, w sam raz to potrzebne. Znowu człowiek będzie siedział do dwunastej, rano zaś sprzątanie. A te dzieciska w sali gimnastycznej tak zabiją podłogę, że taczkami trzeba wywozić błoto. I papierki po wszystkich kątach, że ich człowiek dozbierać się nie może. Żeby przynajmniej człowiek miał coś za to.
Na to pani odpowiedziała pokornie:
— Ale Stefan zawszeby sobie coś zarobił w szatni... Jabym także trochę dodała...
— Chyba, że tak — odrzekł nieco udobruchany.
Pozwolił!... Zatem świętego Mikołaja urządzamy!
Wczoraj nie pisałem pamiętnika, albowiem trzeba było zająć się ważniejszemi sprawami. Oto chodząc rano z kąta w kąt, dotarłem do sali fizyki i zaraz na wstępie zauważyłem coś podejrzanego... Są nowe myszki! Węch mój doznał miłego podrażnienia. Zbadawszy kąt za szafą, przekonałem się, że tędy muszą wychodzić nocą na żerowisko. Usiadłem cicho przy otworku i wsłuchałem się w tajemnicze szmery, dochodzące z pod podłogi. Znam się na nich doskonale. Oto widocznie jedna upolowała kostkę cukru i przewlekała ją przez węższy otworek, ciągnąc do legowiska. Przewracała tę kostkę na różne strony i borykała się z nią uporczywie. Zastanowiło mnie tylko, skądby w sali fizyki wziął się cukier: albo go dzieci zgubiły, albo — i to prawdopodobniejsze — myszki mają dwa wyloty: jeden na salę fizyki, drugi na pokój panny Jadzi, leżący obok, w którym sypia także Misia Zawiszanka.
Przypuszczenie wydaje mi się o tyle uzasadnione, że myszki wolą pokoje zamieszkałe przez ludzi niż sale szkolne, gdyż w pokojach niemal codzień trafia się na ziemi jakaś kruszynka chleba lub bułki, tymczasem w sali fizycznej rzadko kiedy znaleźć można coś do zjedzenia.
Postanowiłem tedy przepędzić najbliższą noc w pokoiku panny Jadzi, gdzie zresztą zawsze mile bywam widziany i gdzie niekiedy sypiam.
Plan taki ułożyłem sobie już rano, lecz z jego wykonaniem musiałem czekać do wieczora. Dla zabicia czasu odwiedziłem kilka klas przelotnie, aby się przekonać, czy ludzkie myszki, to jest moje dziewczątka, dobrze się sprawują.
Wszędzie, gdzie tylko zaszedłem, nie mówiono o niczem innem, tylko o świętym Mikołaju.
Małemu Leszkowi groziły koleżanki, że go starzec z długą brodą porwie do lasu za to, że wydaje wszystkie pieniądze na cukierki.
Ale on odrzekł zuchwale:
— No, no, niech tylko przyjdzie ten Mikołaj, to go zaraz chwycę za sztuczną brodę. Zobaczycie, że to będzie przebrana panna Jadzia albo panna Klocia. Ja wiem!
Wszystkie niemal dziewczynki śmiały się, tylko jedna Lila bardzo się zmartwiła i nie chciała uwierzyć, żeby świętego Mikołaja mógł ktoś z żyjących ludzi udawać. Poszła nawet do panny Kloci i zapytała, czy to prawda.
Panna Klocia wytłumaczyła jej, że tak jest istotnie. Ale nie trzeba się tem martwić, bo prawdziwy święty Mikołaj bardzo kochał małe dzieci, cieszył się ich wesołością i patrząc dziś na nie z nieba, raduje się, gdy je widzi dobre, grzeczne i pracowite. Na tę pamiątkę starsi urządzają dla dziatwy przebranego świętego Mikołaja, tak jak się urządza na Boże Narodzenie w teatrze „Jasełka“.
Lila podziękowała za wyjaśnienie i przyrzekła, że będzie zawsze grzeczna i pracowita, przebranego zaś świętego Mikołaja uważać będzie odtąd za przyjaciela dzieci, którego bać się nie trzeba, tylko z nim razem cieszyć się i radować.
W piątej mówiono o świętym Mikołaju inaczej. Głównie zajmowano się programem wieczoru i sukienkami.
— Ja będę w niebieskiej.
— A ja w kremowej.
— A ja w popielatej. Muszę mieć włosy zapiekane, bo mi z tem do twarzy.
Na to Dada:
— Tylko wiecie co?... Z naszego wieczoru musi ktoś napisać sprawozdanie do dzienników. Ja koniecznie chcę raz widzieć, jak wygląda wydrukowane moje nazwisko... Niech wszyscy czytają! Przecież będę występowała na scenie.
— Dobrze, ale kto napisze?...
— Musimy kogoś znaleźć.
Wskoczyłem Dadzie na kolana.
— Ot, jeżeli już nikogo innego nie będzie, to... to poprosimy naszego Mruczka!... a jakże — poprosimy.
Potem ujęła mnie za skórkę pod szyją, potrząsnęła moją głową zamaszyście i zawołała:
— Co, Mruczuś, będziesz naszym recenzentem, prawda, że będziesz?
— Miau! — odrzekłem prędko, aby mię tylko wypuściła ze swych ludzkich uścisków.
— Słyszeliście! — zawołała Dada — odpowiedział, że będzie!
Dziewczątka w śmiech, bo im wogóle mało do śmiechu potrzeba. Ja jednak pojąłem rzecz poważniej. — Dobrze — pomyślałem — będę waszym re... re... a pcich!... jakże się to prawdziwie po polsku mówi... re... re... Mniejsza o to. Będę więc waszym sprawozdawcą i tak wam pazurkiem coś napiszę, że długo mnie popamiętacie. Miałem nawet ochotę napisać zaraz coś na ręce Dady za zawracanie mi głowy, ale że mnie w tej chwili pocałowała w mokry nosek i zrzuciła na ziemię, nie wykonałem tego zamiaru.
W ciągu całego popołudnia głównie spałem koło pieca, który, mojem zdaniem, jest najlepszym ludzkim wynalazkiem, wieczorem zaś wybrałem się na polowanie.
Skoro tylko przemówiłem przed drzwiami panny Jadzi swoim zwykłym głosem, natychmiast miła gosposia otworzyła mi i zaprosiła do wnętrza...
— A, Mruczuś, ty dziś do nas?
— Miau! — odrzekłem i wlazłem pod łóżko Misi, które przytykało do ściany sali fizyki. Przypuszczenia moje sprawdziły się: otwór był, a po zapachu poznałem, że jest żywy. Usiadłem więc przed nim na czatach.
W pokoju było jeszcze ciemno, gdyż panna Jadzia, dowiedziawszy się od pani, że ma bardzo mało w kasie pieniędzy, oszczędza na świetle i zapala lampę dopiero około siódmej wieczorem, gdy Misia zabiera się do nauki.
Nadstawiłem więc uszy i słuchałem pilnie, co się pod podłogą dzieje. Tam jednak narazie panowała cisza; tymczasem z kącika, w którym siedziała Misia Zawiszanka, ozwały się inne szmery podobne do cichego szlochania dziecka, które połyka łzy, aby ich nikt nie słyszał.
Wkrótce potem usłyszałem taką rozmowę:
— Znowu płaczesz, Misiu?
— Nie, proszę pani, nie.
— Chodź tu do mnie, moja maleńka...
Kroki.
— No, czego — no, czego?
— Nic, nic. Ja już nie będę.
— Spotkała cię jaka nowa przykrość?
— Nie, nie spotkała.
— Nie martw się. Jutro poproszę, żeby cię pani spytała z przyrody i poprawisz sobie zły postęp. A teraz obetrzyj oczka i uśmiechnij się. Ja zaraz zapalę lampę... przeczytasz sobie lekcję ze trzy razy i będziesz umiała.
— Ja już wczoraj umiałam.
— A dlaczego nie chciałaś odpowiadać?
— Ja nie wiem. Ot, tak sobie...
— Możeś ty chora?
— Nie. proszę pani.
— Główka cię nie boli?
— Nie.
— Więc czego płaczesz, powiedz: czego?
— Ja nie wiem...
Nade mną z boku ozwały się liczne pocałunki.
— Cicho tam, na górze! — mruknąłem gniewnie. — Ja tu poluję na myszy, a one się cackają i psują mi zabawę.
Uwaga moja nie przydała się na wiele. Misia uklękła obok nóg panny Jadzi i pocałunki trwały w dalszym ciągu.
Byłem zły i opuściłem stanowisko, postanawiając zabrać się do roboty naprawdę dopiero w chwili, gdy pójdą spać. Wskoczyłem na łóżko panny Jadzi i umieściłem się tak, aby z oddali mieć mysi otworek na oczach.
Misia uczyła się pilnie ze dwie godziny, Panna Jadzia przeczytała jej zadanie, pochwaliła i przyniosła dwie kromki chleba i mleko z kuchni na tacy. Były tam dwa małe kubki, jeden wypełniony po brzegi, drugi nalany tylko do połowy. Pierwszy dostała Misia, drugi zatrzymała panna Jadzia dla siebie, ale i z tego ulała jeszcze na spodeczek trochę dla mnie.
Co prawda, ja tej panny Jadzi nie rozumiem, gdybym w podobnym przypadku rozstrzygał, to sobie wybrałbym kubek pełny, a Misi dał ten drugi.
Po wieczerzy poszły spać. Gdy światło zgasiły, zeskoczyłem z kanapki i znowu usadowiłem się na czatach, koło otworu.
Czekałem długo, bardzo długo, z taką cierpliwością, o jakiej tylko my koty coś wiemy. Nad ranem zdawało się, że zdobycz już bliska, bo oto usłyszałem ciche kroki za listwą, tuż koło otworu. Jeszcze chwilka, chwileczka... a mysz wystawi głowę! Zaparłem oddech w sobie. Już, już, już... czuję, jak ją przygniatam łapką do ziemi...
Wtem!... macie! Misia chrapnęła na cały pokój tak ostro, że i nastraszony prosiak lepiej nie potrafi, i — mysz uciekła!
A niechże cię!... To mi dopiero zdrowy sen!
Wiedziałem, że moja zdobycz już się więcej nie pokaże, bo ona ma węch doskonały i zna się na moim pocie tak dobrze, jak ja na jej zapachach.
Zły wróciłem na kanapkę i postanowiłem wypocząć.
Świtało już na dobre, i Stefan odmiatał śnieg z podwórza.
Wtem, patrzę... Misia wstaje cichutko, narzuca na siebie sukienkę, wydobywa z pod komody szczotki, zgarnia buciki panny Jadzi i czyści je tak ostrożnie, jakby udawała myszkę, biegającą po pokoju.
Panna Jadzia zbudziła się jednak i zapytała sennym głosem:
— Co ty, dziecko, robisz pociemku? Zapal sobie lampę.
— Nie, nie potrzeba, szkoda światła. Nasza pani nie ma pieniędzy.
— Czegoś tak rano wstała?
— Ot, tak sobie...
Panna Jadzia siadła na łóżku.
— Cóż to?... czyścisz moje trzewiki?...
— Proszę pani...
— Zostaw, ja sobie to sama zrobię.
Misia przypadła do jej ręki.
— Niech pani pozwoli... Pani taka dobra. Czemże się odwdzięczę?...
Coś tam jeszcze mówiły, ale ja zasnąłem.
Otóż i nadszedł wieczór św. Mikołaja.
Już o piątej zaczęły schodzić się dziewczątka ze swemi mamusiami i zapełniać salę gimnastyczną.
W kącie tej sali była niewielka scena z zasłoną, którą miała rozchylać Wacia Klinkówna i Zosia Leska, ciągnąc jej skrzydła sznurkami ku sobie.
Już przed południem uczyły się, jak to robić. Znak dawała Wacia, wołając szeptem:
— Zośka! uważaj: raz, dwa, trzy!
Zasłona pędziła szybko na prawo i lewo, a my, cośmy się przyglądali tej zabawie z gimnastycznej sali, biliśmy brawo. Ja wprawdzie nie lubię uderzać w łapki, więc się nie trudziłem, mimo to cieszyłem się z innymi i miaukałem w dowód zadowolenia.
Scena otoczona była splotami świeżej choinki, wydającej woń szpilkowego lasu. Lubię ten zapach, przypomina mi on bowiem polowanie w parku naszej staruszki, gdzie stały wysokie sosny, a w nich gnieździło się i siadało moc różnego ptactwa.
Stefan z pomocą Frani na salę poznosił wszystkie krzesła i foteliki, jakie mamy w szkole. Około szóstej sala była wypełniona po brzegi.
Dziewczątka, biegając z klasy do klasy, kręciły się między krzesłami i zerkały co chwila w ciemne szyby okienne lub też w metalowe przedmioty fizyczne, w których ładnie uczesane ich główki odbijały się niekiedy w bardzo dziwnych kształtach. Było tam naprzykład zwierciadło wypukłe i wklęsłe, do którego dzieci wciąż zaglądały. Co która popatrzy, zaraz w śmiech, bo albo wyglądała pyzato jak bania, albo jak igła, z twarzą podobną do strączka fasoli. Ale to nic... zawsze jakieś zwierciadełko było.
Żałuję, że pani nie kazała zanieść do sali fizycznej mego zwierciadła z jadalni, przed którem nieraz godzinami wysiadywam. Byłaby wielka zabawa.
Ponieważ wszystkie dziewczątka dbały dziś widocznie o to, aby były ładne, więc i ja powiedziałem sobie:
— Mruczku, pomyśl ty także, abyś wyglądał, jak na prawdziwego inspektora i sprawozdawcę teatralnego przystało.
Więc, nim wszedłem na salę, wygładziłem ładnie języczkiem biały przód mojej koszulki pod szyją, aż się błyszczał, jakby był nakrochmalony, potem umyłem twarz obu łapkami, wreszcie podgarnąłem wąsiki i spojrzałem w zwierciadło.
Byłem ładny.
A nie sądźcie, że sam się tylko chwalę, bo oto gdym tylko wszedł na salę, wywijając z gracją końcem ogonka, jedna mamusia, co siedziała blisko drzwi, spostrzegłszy mnie, zawołała uradowana:
— O! jaki ładny kotek!
— Miau! — odrzekłem. To znaczy: dziękuję.
Na to Kizia Bardeska, wyciągając ku mnie ręce, zawołała:
— To nasz kochany inspektor Mruczek.
Pani pogładziła mnie po głowie, ja zaś nie broniłem jej tych pieszczot, albowiem w znacznym stopniu zaciekawił mnie jej kapelusz i chciałem mu się lepiej przypatrzeć. Był na nim jakiś ptaszek, którego dotąd w życiu nie widziałem. Wyglądał tak, jakby wychylał się przez kapelusz do połowy z jej włosów.
Inne mamusie miały także jakieś ptaki na głowie. Dziwię się tylko, że wszystkie one milczały i siedziały cicho, jakby wylęgały młode. Niektóre z nich wystawiały na widok tylko swe skrzydła, albo same pióra.
Miałem ochotę poskakać po tych głowach i pochwycić któregoś ptaszka, ale nie wypadało.
Wśród tego ktoś za kulisami zadzwonił w nasz szkolny dzwonek, równocześnie usłyszałem cichy szept:
— Zośka, uważaj! Raz, dwa, trzy!
Zasłona rozchyliła się.
Na podniesieniu ukazał się pan profesor Budnicki i coś mówił długo. Ja jednak zaraz spostrzegłem, że to nie do mnie. Że jednak jestem sprawozdawcą, czułem, iż nie na sali moje właściwe miejsce, tylko za sceną. Nie czekając tedy końca przemowy pana Budnickiego, wymknąłem się z sali i poszedłem za kulisy.
Główna garderoba była w pokoju panny Jadzi, skąd prościutko wchodziło się na scenę.
Tu dwu gimnazjalistów i trzy panienki przygotowywali się do występu w komedyjce „Zuch“.
Cała ta piątka przechadzała się wzdłuż i wszerz pokoiku z kartkami w ręku i rozmawiała sama ze sobą, co chwila zaglądając do karteczek. Jeden tylko chłopczyk, który miał przedstawiać „Zucha“, mówił innym głosem i wciąż narzekał, mocno zatroskany:
— Ależ ja powinienem mieć wąsy. Czemuście mi nie przygotowały wąsów? Jakże będę wyglądał bez wąsów? Widział kto na świecie „zucha“ bez wąsów?
Powtarzał to wciąż wkółko, najgrubszym głosem, na jaki mógł się zdobyć.
Na to zniecierpliwiona Wisia Drużbacka zawołała:
— Pożycz sobie od Mruczka kawałek ogonka i przywiąż go sznurkiem do nosa, a będziesz miał wąsy.
— O, za pozwoleniem! — odrzekłem — mój ogonek nie do takich celów!
I urażony nieco wszedłem za kulisy.
Tu Misia Zawiszanka kręciła się z grubym zeszytem w ręce. Miała ona „podpowiadać“, gdyby ktoś zapomniał roli. Była bardzo przejęta swem zadaniem i już nie myślała o płaczu.
Komedyjka trwała długo i wypadła dość licho. To też postanowiłem napisać w sprawozdaniu:
„Artyści wywiązali się ze swych ról wybornie, prześlicznie, cudownie, niezrównanie, prawdziwie po kociemu. Miaukali, jakby byli urodzonemi kotkami, za co publiczność nagrodziła ich burzą oklasków.“
Wiedziałem jak pisać, bo często wieczorami czytam ze swoją panią dzienniki, na których siadam z przyjemnością.
Sądzę tedy, że takie sprawozdanie wystarczy i nikt z grających nie będzie miał do mnie żalu. Wychodzę bowiem z zasady, że w szkole trzeba dzieciom dawać same piątki, tym zaś dzieciom, co grają na scenach, same kadzidła i pomadki. Czyżbyście byli innego zdania?... (Trzy kropki).
Po komedyjce Tola Lubiczówna grała na fortepianie. Uderzała tak mocno w klawisze, że aż się podłoga trzęsła i ściany papierowe dygotały.
Postanowiłem napisać:
„Panna Tola tak się cudownie złościła na fortepianie, że aż włosy stawały na grzbiecie. Dziwne, że nie połamała klawiszy. Publiczność chrząkała z wielkiego zadowolenia. A nasz doktor szkolny przecierał raz wraz okulary. Wszystkie ptaszki na głowach pań wtulały dzióbki ze strachu w kapelusze. Ja jednak wcale się nie bałem. Publiczność nagrodziła pannę Tolę burzą oklasków. Żałuję mocno, że na zakończenie, to jest na »bis«, nie zagrała nam znakomita pianistka największej opery, na jaką ludzkość dotąd się zdobyła, opery prawdziwie narodowej, opery pod tytułem: „Wlazł kotek na płotek i mruga...“
Chyba za takie sprawozdanie Tola gniewać się nie będzie?
Teraz przyszła kolej na Elę Sobczyńską, tę która się zawsze wszystkiego boi. Zrobiło mi się żal biednego dziewczątka, które wychodząc na scenę, zaszczękało ząbkami i przeżegnało się pośpiesznie. Aby więc dodać jej ducha, wszedłem za nią na podniesienie.
Ale oto naraz cala sala zatrzęsła się od śmiechu, a małe dziewczątka, co stały po kątach lub przed mamusiami, jęły bić w dłonie i wołać półgłosem z wielkiej radości:
— Kot, kot, kot... Ha, ha... Ha, ha... Kot, kot!
Nie przypuszczałem, że mię publiczność takiem zaszczyci przyjęciem. Nie uważałem nawet za stosowne podziękować pięknym ukłonem, bo i co mnie to wszystko naprawdę obchodzi? Ludzie bawią się, jak umieją, a że lepiej nie umieją, wina nie moja.
Ela Sobczyńska nieprzygotowana na to, skamieniała zrazu i słowa przemówić nie mogła, wreszcie jednak, gdy jej Misia parę razy powtórzyła z za kulis to samo zdanie, opamiętała się jakoś i zaczęła deklamować.
Ja stałem obok niej i przechyliwszy głowę, patrzyłem jednem okiem w górę.
Pierwsze wiersze wypadły wcale dobrze, lecz gdzieś w połowie Ela pomyliła się i zaczerwieniła. Zrozumiałem, że znów utknie, więc aby jej swą obecnością dodać ducha, podskoczyłem i usiadłem na krzesełku obok fortepianu.
Na to słyszę znów wielki szmer w sali:
— Ha, ha, ha... Kot, kot, kot... mamo, mamo... Kot, kot, kot!
Ela bąknęła jeszcze kilka słów, potem nagle ukłoniła się i odbiegła ze łzami w oczach do garderoby.
Wślad za tem ozwał się szept:
— Zośka uważaj: raz, dwa, trzy!...
Kiedy wróciłem do pokoju panny Jadzi, Ela pławiła się we łzach, a koleżanki, otoczywszy ją wkoło, pocieszały serdecznie, gładząc ją rączkami po włosach i mokrej twarzy.
Ujrzała mnie wreszcie i zawołała, grożąc mi piąstką:
— Idź precz, szkaradny Mruczku! Cóżeś ty mi narobił!
— Jakto co? — zapytałem wyniośle. — Przecież ludzie cieszyli się... Nie widziałaś?... Trzeba znać naszą publiczność i jej upodobania... Jej trzeba menażerji, a ty tam rozpowiadałaś o gwiazdach i miłości ojczyzny. Zlituj się, poco?!
Po tych słowach opuściłem pokoik panny Jadzi i poszedłem do kuchni na mleko.
W chwilę potem, pokrzepiwszy się nieco na siłach wprost z wielkiego garnka, z którego utrąciłem noskiem przykrywę — Frania bowiem poszła na przedstawienie i nie przeszkadzała mi tym razem ścierką w zbieraniu śmietanki — wróciłem znów na salę.
Przedstawienie było już skończone i zaczynała się zabawa z tańcami. Krzesełka zsunięto pod ściany. Nim jednak starsze pary uszykowały się do tanów, wszedł z wielką torbą św. Mikołaj, stuknął sękatym kijem w podłogę i porozdzielał między grzeczne dzieci cukierki, migdały, orzechy i pierniki, przemawiając do niektórych dziewczątek to serdecznie, to dowcipnie.
Wszyscy po głosie odrazu poznali, że św. Mikołajem jest panna Jadzia, ale że ona codziennie nosi w swem życiu jakąś świętość, nikt się nie dziwił, że ją wybrano za patrona maleńkiej dziatwy. Po tych cukierkach i piernikach dużo było radości wśród najmniejszych, które wciąż podskakiwały i plaskały w ręce, przytrzymując łakocie ustami.
Niebawem towarzystwo rozdzieliło się na dwie połowy. Mniejsze dziewczątka poszły do sali fizycznej, starsze zostały w gimnastycznej. Tola usiadła do fortepianu i znowu z wrodzoną zajadłością uderzyła w klawisze wesołego walca. Starsze towarzystwo pobrało się w pary i poczęło krążyć w takt muzyki, mniejsze zaś podskakiwało w dalszym ciągu wedle przyrodzonego programu. Leszek porwał Dziunię Leską za rękę i przy tonach skocznego walca tańczył z nią zamaszystego mazura, ciągnąc Dziunię za sobą jak wózek i wrzeszcząc co sił starczyło: „Anawa, dziś, dziś, dziś!“
Ale to nic. Ja sam, gdy byłem mały, wyprawiałem przeróżne wesołe i zabawne skoki, więc się ludziom nie dziwię.
Może w godzinę potem, gdy małe towarzystwo poszło ze swemi mamusiami spać do domu, na głównej sali dobrały się cztery pary i zatańczyły naokaz lansjera. Teraz dopiero Dada pokazała, co umie. Przeginała się wdzięcznie, kiwała główką w prawo i w lewo i błyskała białemi ząbkami. Za partnera miała swego ciotecznego brata, jednorocznego ochotnika piątego pułku ułanów, który przy każdym ukłonie brząkał ostrogami i strzelał ostro cholewkami swych lakierowanych bucików.
We drzwiach korytarzowych stał Stefan i wraz z Franią przyglądał się zabawie. Był rozpromieniony i zapuszczonemi w kieszeń palcami grzebał w grubej warstwicy okrągłych pieniążków, jakby przesypywał piasek.
W ciągu ostatnich kilku tygodni nie pisałem swego pamiętnika, bo mi się nie chciało.
Do pisania trzeba mieć odpowiedni nastrój i pełny żołądek. Tymczasem u nas w ostatnich tygodniach działo się coś niedobrego. Oto moja pani coraz częściej jada na wieczerzę zamiast mięska jakieś szkaradne kaszki, do których ja się przekonać nie mogę. Pewnego razu, gdym się dopraszał o uczciwszą przekąskę wieczorną, odrzekła z westchnieniem:
— Tak, mój Mruczku, tak. Trzeba będzie pogodzić się z losem. Niema naszej kochanej staruszki, oj, niema, nie! A w dodatku niema i listu!
— List jest — pomyślałem. — Wiem, gdzie leży, ale nie powiem, na złość nie powiem, bo mi się nie chce.
Lecz że mądry kotek umie sobie zawsze poradzić, więc i ja radziłem sam sobie, jak mogłem.
Oto zaglądałem coraz częściej do panny Jadzi. Zaglądałem do tej zacnej osoby z dwóch przyczyn: najpierw dlatego, aby polować w jej pokoju na myszy, które wyłowiłem co do jednej, powtóre dlatego, że panna Jadzia zawsze dzieliła się chętnie ze mną swem wieczornem mlekiem.
Umniejszała zawartość swego kubka coraz więcej i więcej, tak że wkońcu sama już nic nie piła, tylko zjadała na wieczerzę kromkę postnego chleba, dbając jednak o to usilnie, abyśmy oboje z Misią nie byli pokrzywdzeni.
Pisywała ona teraz coś pilnie w swoim zeszyciku, który potem zamykała na klucz w szafce.
Razu pewnego, gdy Misia poszła spać, a ona zasiadła do pisania, wskoczyłem na stół i zapytałem:
— Czy wolno zajrzeć do kajeciku?... Mru?
Potem, żeby jeszcze więcej zaskarbić sobie jej względy, przeszedłem przez kajet, tak aby końcem wzniesionego ogonka musnąć ją pod brodę. Wreszcie przysiadłem po drugiej stronie obok lampy.
Ona nie broniła mi patrzeć na ładne litery, równiutkie jak perełki więc czytałem wszystko, co pisała:
Kazałeś mi raz w modrzewiowej alei tak się nazywać... Pamiętasz? Była wiosna — cudna wiosna. O, nie zapomnę nigdy tej chwili. Najpiękniejsza to godzina w mojem życiu... Czy się jeszcze kiedy powtórzy?
Cóż się z tobą dziś dzieje? — gdzie jesteś, co robisz, o czem myślisz? O, napisz, napisz choć jedno słowo! A może ty już nie żyjesz?... Może lotne piaski Sahary przysypały na zawsze twe jasne, dobre oczy?.. Może już cię nigdy więcej nie zobaczę?...“
Panna Jadzia zamyśliła się, a dwie łzy zawisły na jej długich rzęsach, grubiały, grubiały i wreszcie potoczyły się na kajet.
— Aha! — pomyślałem — owym braciszkiem będzie zapewne ten lotnik, o którym opowiadał mecenas pani przełożonej... Syn naszej staruszki co poleciał, do Australji, a potem miał się udać do Afryki, aby tam zbierać jakieś kamienie. Poco mu było lecieć po kamienie aż do Afryki? Czyż to u nas w Polsce mało kamieni na każdej drodze? Ej, pięknieby to było, żeby on wrócił. Nie wątpię, że zaraz przypomniałby sobie naszą szkołę i wyprawił, jak jego nieboszczka matka, kilka fur pełnych smakowitości: szynek, kiełbas, wędzonek, kur, kaczek i indyków... Toż to byłby bal!... Dziewczątka na wielkiej pauzie znowu otrzymywałyby lepsze śniadania ja zaś miałbym także mięsko co wieczora. Wreszcie i panna Jadzia piłaby swój pełny kubek mleka...
Zamyśliliśmy się tedy oboje, każdy na swój sposób, a Misia widocznie myślała także podczas snu, bo strasznie chrapała.
Dziś było rozdanie półrocznych świadectw.
Niektóre dziewczątka cieszyły się bardzo, pokazując koleżankom piątki i czwórki, inne płakały i wyrzekały na niesprawiedliwość. Tak bywa co roku. Gdyby mi za każdą „niesprawiedliwość“ wyrwano jeden włos, tobym chodził taki łysy, jak nasz mecenas.
W piątej świadectwa rozdawała panna Jadzia w zastępstwie chorej gospodyni klasy, więc poszedłem z nią razem do piątej.
Ela miała same piątki, Misia same czwórki, Dada same trójki. Rzuciła okiem na papier i zawołała:
— E, co tam!...
Najwięcej jednak uciechy było we wstępnej. Mamusie czekały na korytarzu i z wielkiem zaciekawieniem rozczytywały się w świadectwach.
Jeden tylko Leszek zachował się bardzo niegrzecznie, bo gdy mu pani dała papier z samemi dwójkami, zaśmiał się, ruszył ramionami, a potem zmiął świadectwo i schował tę kulkę do kieszeni.
Widząc to Dziunia, skarciła go ostro.
— A! pięknie, bardzo pięknie! — zawołała oburzona. — Teraz z pewnością dostaniesz w domu w skórę.
— Nie dostanę! — odrzekł butnie. — Powiem, że świadectwo zgubiłem, i mamusia uwierzy. Mamusia i tak nigdy nie pyta się o moje świadectwa. Co mi tam!
Nasadził czapeczkę na jedno ucho i poszedł wesoły do domu.
Myślałem, że po odejściu dzieci nastanie w szkole wielka cisza, jak to zwykle bywało; tymczasem stało się coś takiego, co wpłynęło znacznie na urozmaicenie końca dnia dzisiejszego.
Oto nad wieczorem przyszedł jakiś człowiek i przyniósł mojej pani zawiniątko, przypominające pudło. Było ono owinięte w koce i baranie kożuszki.
Mocno zaciekawiony, co to takiego, wyskoczyłem na komodę, aby się lepiej rzeczy przypatrzeć. Człowiek, który, jak się wnet okazało, był ogrodnikiem w parku nieboszczki pani Miłowiczowej, rozwiązując sznurki, mówił:
— Nie wiedziałem, co z nią robić. Kąsa, śpiewa, drze się, udaje człowieka, że już trudno wytrzymać w domu. Myślałem: wróci młody pan, to i powie, co z nią zrobić... bo to gadzina z ciepłych krajów, do naszego zimna nieprzyzwyczajona, inaczej wypuściłbym na powietrze. Ale pana jak niema tak niema, a tu niewiadomo co dalej. Kiedyś to tak trzasnęła dzióbem moją małą Karolcię powyżej brwi, że mało nie wybiła jej oka. Ej, myślę: trzeba z tem raz skończyć. Najlepiej pójdę do pani przełożonej i zapytam, co dalej. Może zabić i wypchać, czy co? A może sprzedać, bo są ludzie, co takie szkarady kupują...
Domawiając tych słów, odwinął ostatni kocyk.
Ukazała się klatka z papugą...
Piękna historja: zamiast kur, kaczek, indyków, szynek i kiełbas, otrzymaliśmy zieloną papugę!
Byłem zły.
Nasza nieboszczka staruszka pieściła ją u siebie w domu i bawiła nią gości. Teraz prawdopodobnie, jeżeli Dola zostanie u nas, znowu skupi ludzką uwagę na sobie, a ja pójdę w zapomnienie! Nawet dzieci gotowe więcej zajmować się zieloną Dolą, aniżeli inspektorem Mruczkiem. Naprawdę poczułem, że jestem mocno podniecony. Już tam, na wsi, miałem wielką ochotę wpić w jej szyję moje ostre szpony i szpilkowate zęby, a jeżeli tego nie uczyniłem, to tylko dlatego, że bałem się cokolwiek potężnego jej dzióba, którym jak nic rozgniata orzechy. Ale teraz... Kto wie, co jeszcze będzie! Otwarcie mówię, że nie mam ochoty być trzecią osobą w naszym domu. Dotąd wszyscy wiedzieli, że po pani przełożonej ja najpierwsze w szkole zajmuję miejsce — teraz mogłoby być inaczej.
Zaczekajmy trochę, może nadarzy się sposobność... Bądź co bądź dziś już nie kryję się, że za siebie nie ręczę.
Widocznie pani z zagniewanych spojrzeń, jakie na ptaka rzucałem, odgadła moje myśli, bo pogroziła mi palcem i nakazała:
— Nie wolno, Mruczku! pamiętaj, że nie wolno! Inaczej spotkałaby cię wielka przykrość...
— No, no... zobaczymy — pomyślałem i zagniewany odwróciłem głowę ku oknu.
W chwilę potem ogrodnik pożegnał panią i wyszedł. Ponieważ nie mogłem dłużej patrzeć na szkaradnego ptaka, zeskoczyłem z komody i wybiegłem na korytarz.
Prawie w tej samej chwili wysunęła się Misia z ciemnego kąta i przypadła do ogrodnika.
— Jak się macie, panie Wojciechu! — szepnęła zdławionym głosem.
— A, Misia! — odrzekł stary i zdziwiony ruszył powiekami. — Takeś urosła, żem cię ledwie poznał.
— Nie wiecie, co u nas w domu?
— U was w domu? No cóż? Ot, jak zwyczajnie. Ojciec pije, a twoja macocha wojuje ze wszystkiemi ludziskami we wsi.
— Ojciec zdrów?
— Czemu nie. Młynarza złe się nie czepia.
— Pozdrówcie go ode mnie. Powiedzcie, że mi tu dobrze. A o panu Romanie nic nie wiecie?
— Skądżeby znowu! Nawet niewiadomo, czy żyje?
We drzwiach ukazała się pani. Wyszedłszy z jasnego pokoju do ciemnego korytarza, zatrzymała się i zwęziła oczy. Chwilę stała nieruchomo i patrzyła uważnie to na Misię, to na ogrodnika, wreszcie poszła do kuchni.
Gdy w chwilę potem ogrodnik odszedł, pani przywołała Misię do pokoju i zapytała:
— Ty znasz tego człowieka?
— Tak jest, proszę pani, znam — odrzekła dziewczyna, czerwieniąc się mocno.
Pani wpatrzyła się w nią uważnie, głęboko i zapytała dalej:
— A starego pana Michała, stryja pana Romana, znasz?
Misia ruszyła głową.
— Jakto?... nie znasz?
— Nie, proszę pani.
— Mówisz prawdę?
Misia poczerwieniała jeszcze więcej i nic już nie odpowiedziała. Mimowoli podniosła lewą rękę do ust i zaciągnęła zezem. Znam jej usposobienie dobrze i wiem, co to znaczy. Teraz możnaby ją bić, katować, ciągać po ziemi za włosy, a nie wyda z siebie jednego słowa.
Pani poczekała chwilę i znów zapytała:
— No cóż? Mówisz prawdę, czy nie? Nie bój się... odpowiedz.
Misia milczy. Coraz większa bladość okrywa jej zasępioną twarzyczkę.
Pani wpatrzyła się w nią jeszcze ostrzej, myślała dłuższą chwilę i wreszcie rzekła suchym, twardym głosem, przypominającym udzielane niegrzecznym dzieciom nagany:
— Możesz odejść.
Misia odwróciła się i z głową pochyloną ku ziemi odeszła jak nieprzytomna do pokoju panny Jadzi.
Wieczorem przyszedł do nas na herbatkę stary pan mecenas Raszyński.
Na wstępie zapytał o zdrowie i zaraz wydobył wałeczek do palenia.
Spojrzałem zukosa na papugę i nieco zadowolony pomyślałem:
— Zaczekaj, szkarado, zaznasz i ty miłego zapachu, bo właśnie gość nasz usiadł na kanapie koło ciebie, więc cię podkadzi... Ja sobie pójdę w drugi kąt pokoju i tam mi będzie dobrze; ty zaś musisz siedzieć koto mecenasa, bo jesteś w klatce.
Jakby zrozumiał moje myśli łysy pan, bo jeszcze więcej odsunął w bok rękę opartą o poręcz kanapy i podkadził dokładnie zielonego ptaka.
Na to papuga rozgniewała się i wrzasnęła:
— Jasiu, chodź!
Mecenas przestraszył się i tak gwałtownie uskoczył w przeciwną stronę, że aż lampa zadygotała na stole.
— A to co za licho? — wykrzyknął zdziwiony.
Na to moja pani:
— Cha, cha, cha...
A papuga sobie:
— Cha, cha, cha...
Mecenas także:
— Cha, cha, cha...
Jak się zaczęli w trójkę śmiać, tak i ja nie wytrzymałem i musiałem się uśmiechnąć.
— Skąd ją pani dostała?
— Przyniósł mi ją dziś ogrodnik z Bułkowa. To faworytka nieboszczki naszej staruszki. Jakże nie zająć się takiem biedactwem, zwłaszcza, że ten głupi ogrodnik chciał ją zabić i wypchać. Więc zatrzymałam ją u siebie.
Na to papuga zagwizdała.
— Ho, ho — zauważył mecenas — ona i to umie.
— Inteligencja dwuletniego dziecka — odrzekła pani. — Papugi posiadają słuch doskonały i podczas śpiewu trafiają wybornie w ton właściwy. Nadto zdradzają wielki pociąg do wszelakiego naśladownictwa, myślą jednak znacznie gorzej od psów, kotów i koni.
— Ba!... — mruknąłem ze wzgardą — to przecież jasne. Gdzie kto widział przyrównywać mózg głupiej papugi do mózgu kociego!
Frania przyniosła herbatę. Papuga, ujrzawszy ciastka na tacy, pochyliła się, rozłożyła skrzydła do połowy i przerzucała się z nogi na nogę, wreszcie znowu krzyknęła:
— Jasiu, chodź! No to co? Papu daj...
— Aha, upomina się o swój podwieczorek — zauważyła pani. Ułamała kawałek sucharka i podała go Doli. Ta ujęła przysmak w cztery palce prawej nogi i stojąc na lewej, łuskała grubym dzióbem suchą łakotkę to z góry, to z dołu, naprzemiany.
Mecenas przypatrywał się jej z wielkiem zaciekawieniem, jakby mu pięćdziesiąt lat ubyło z ramion i jakby był chłopczykiem nie większym od Leszka Bielskiego.
— Ale o najważniejszej rzeczy zapomniałam panu powiedzieć — przerwała krótkie milczenie moja pani.
— Słucham? — odsapnął mecenas.
— Oto zdaje mi się, że jestem na tropie pewnej tajemnicy... tajemnicy związanej z tym listem staruszki, o którym już wspominałam panu mecenasowi.
— No, no!
— Misia!...
— Jakto? — zapytał mecenas i podniósł brwi do góry.
— Przyłapałam ją, jak na korytarzu coś szeptała do ucha staremu ogrodnikowi. Kto wie, czy ten człowiek nie poto tu przyszedł z papugą, aby mieć powód do porozumienia się z Misią... Pojmuje pan mecenas?
— Jeszcze niezupełnie.
— Mógł on być wysłannikiem starego Michała...
— No to co? — ozwała się z boku papuga. — Papu daj...
Pani wstała i podała Doli drugą część sucharka.
— Masz i cicho siedź, bo ja teraz mówię o ważniejszych rzeczach.
Dola zaczęła znów gruchotać ciastko krzywym dziobem i szybko obracać czarnym językiem, pani zaś ciągnęła dalej:
— Przywołałam ją później do pokoju i zapytałam, czy zna pana Michała. Zarumieniła się najpierw po uszy, a potem pobielała jak kreda. Na pytanie moje nie odpowiedziała, tylko popadła w zwyczajny stan martwoty, z którego trudno ją doraźnie wyprowadzić.
— Pytała ją pani może o list?
— Nie... Dotąd nie pytałam. Sprawę tę trzeba prowadzić bardzo ostrożnie. Ona jest uparta jak kozieł.
— Nie rozumiem tylko, czegoby szukał stary Miłowicz u pani przy pomocy tego dziecka?
— Może dalszych jakich listów... Któż to wie!
— Nie jest to wykluczone...
— To też postanowiłam zwrócić teraz na Misię jak najbaczniejszą uwagę. Jeżeli otrzymała ona jakie zlecenie od ogrodnika, to prawdopodobnie przyjdzie on niedługo po odpowiedź. Zobaczymy. Narazie będę ją umyślnie przywoływała do pokoju i pozostawiała samą. Zapominając niby to przypadkiem kluczy przy biurku, pozwolę jej dobierać się do moich papierów, które tak poukładam, abym łatwo mogła poznać, czy były ruszane. Rozumie pan mecenas?
— Jasiu, chodź!... Papu daj! — ozwała się znów Dola.
Było mi tego za dużo. A to nienasycony żarłok! Już zjadła całe ciastko i dopomina się o nowe. Ale oto widzicie, co się dzieje?... Pani podniosła się znowu i podała jej dalszy kawałek sucharka, choć sama jest biedna i jada wieczorami kaszki. Piękne!... Bardzo mi się to podoba! Czuję, że przy obiedzie będzie to samo. Założyłbym się, że Dola ze swojem bezmyślnem „Jasiu, chodź“ będzie najlepsze dostawała kąski, ja zaś pozostanę na boku. Gdyby tak miało być naprawdę, nie darowałbym nigdy zielonej szkaradzie podobnego upokorzenia. Spojrzałem mej pani pochmurnie w oczy i wyczytałem z nich, że krzywda moja już się zbliża...
Doznałem takiego bólu, że nie mogłem dłużej patrzeć na moją starą przyjaciółkę.
— W każdym razie — zauważył po chwili namysłu mecenas — doradzałbym pani ostrożność w postępowaniu z tą dziewczynką. Misia to ciekawa dziczka, z której może być kiedyś poważny człowiek. Nic łatwiejszego, jak pomylić się w podobnym przypadku i wziąć pozory za prawdę. Poszlaki byłyby — pewności niema żadnej.
— Ja też postanowiłam działać ostrożnie — odrzekła pani — i z pewnością nie zrobię dziecku krzywdy, jeżeli jest niewinna. Lecz z drugiej strony nie mogę dozwolić, aby korzystała z moich dobrodziejstw mała żmijka, którą przyjęłam do domu głodną, zziębniętą i prawie nagą. Zaczekam cierpliwie przez jakiś czas, tylko podwoję moją baczność. Może coś z tego wyniknie.
— Przeszukała pani jeszcze raz wszystkie swoje skrytki?
— O tak!... Po pańskiej ostatniej wizycie przejrzałam znowu każdy zeszyt, każdą książkę, każdy świstek papieru. I nic, nic, nic! Zdaje mi się, że niema w domu takiego kącika, gdziebym po sto razy nie zajrzała. Więc jakże wobec tego wytłumaczyć sobie zniknięcie listu, jeżeli nie kradzieżą?!
Mecenas ruszył ramionami.
Ja zwarłem powieki i milczałem. Gdzie jest list — wiem! Na pewno wiem, ale nie powiem. Jeżeli mojej pani milsza papuga niż Mruczek, dobrze! — niech papuga mówi, a raczej... niech gada, bo ona ani mówić, ani myśleć nie umie — i dlatego taka jest kochana... (Trzy kropki).
— No to co? — ozwała się w tej chwili Dola.
Spojrzałem na klatkę.
Szkarada przysunęła się do drutów i czyściła na nich swój gruby zakrzywiony dziób.
Znowu dłuższy czas nie pisałem, bo mi się nie chciało. Zdobyłem jednak w tym czasie nowe spostrzeżenie, które przecież coś jest warte. Oto aby mieć ochotę do pisania, nietylko trzeba cieszyć się pełnym żołądkiem, ale — i to może ważniejsze — nie trzeba mieć papugi przy swoim boku. Wierzajcie, spostrzeżenie to głębszej jest natury, niżeli wam się na pierwszy rzut oka wydaje... (Trzy kropki).
Jak odrazu przewidywałem, sympatyczna moja Dola zajęła rzeczywiście pierwsze miejsce w domu, ja zaś zszedłem na plan drugi.
Pani coraz częściej rozmawia z nią, coraz gorliwiej dba o jej wygody i zachcianki. Papuga nauczyła się kilku nowych wyrażeń, naprzykład: „Hej, hej“... „Cukru daj“, „Chodźmy spać“... Gdyby na tem się skończyło jej wykształcenie, nie miałbym nic przeciw temu, bo ostatecznie co mnie obchodzą jakieś tam niedorzeczne powtarzania ludzkich dźwięków; tymczasem ten potwór zaczyna już i mnie naśladować, powtarzając czasem bezmyślnie: „Miau, miau“, albo „Mrrr!“
To już oburza moją dumę do żywego. Gdybym się nie bał potężnego jej dzióba, zarazbym kark jej ukręcił.
Ale nawet i dzieci, zwłaszcza ze wstępnej, niemal podczas każdej przerwy podkradają się pod drzwi pani pokoju i starają się bodaj na chwilkę zabawić oczy zielonemi piórkami „kochanej papuzi“... O Mruczku rzadko kto już myśli — wyszedł z mody!
Żeby przynajmniej w tych słowach panny Doli kryła się jakaś myśl, jakieś pragnienie, lub przeczenie. Gdzie tam. Jej wszystko jedno. Na dzieńdobry mówi: „Chodźmy spać“, na panią wola: „Jasiu, chodź“ — gdy zaś zobaczy kostkę cukru, doprasza się o nią słowami: „Miau, miau“.
Kiedyś tu Frania jeździła na szczotkach po posadzce. Papuga rozczepiła skrzydła i dalejże chybotać się na obie strony. Wyraźnie pomagała Frani czyścić, bo z niej nie spuszczała oka.
Podobno i między dziewczynkami bywają czasem papugi, którym wszystko jedno, co mówią, byle tylko „gadać“, to jest: wydawać ze siebie niedorzeczne, a czasem i szkodliwe dźwięki; praca zaś ich przypomina pomoc Doli, jakiej ta udzieliła Frani podczas czyszczenia podłogi.
Ale dajmy już głupiej papudze spokój. Tak mi zbrzydła, że o niej ze spokojem myśleć nie mogę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dziś mieliśmy piękny dzionek, prawdziwie wiosenny Cały pensjonat wybiegł podczas wielkiej pauzy na ogród. Podążyłem i ja za moją piątą klasą. Misia...
Aha, przedtem muszę wam jeszcze coś opowiedzieć o Misi.
Pani, jak postanowiła w rozmowie z mecenasem, zostawiała ją kilka razy w naszym pokoju, sama zaś wychodziła na miasto. Za każdym razem kazała jej niby to uważać, żeby Mruczek nie zrobił co złego papuzi. Misia, spełniając jej rozkaz, siedziała zwykle na kanapie obok klatki i uczyła się, a co chwila rzucała oczyma to na mnie, to na Dolę. Czasami, gdy już wyuczyła się lekcyj, bawiła się ze mną lub z papugą, przemawiając nam naprzemian do sumienia, abyśmy się kochali.
Po powrocie pani przełożonej z miasta odchodziła zwykle zaraz do pokoju panny Jadzi, pani zaś oglądała uważnie miejsce, na którem leżały klucze, otwierała biurko, badała papiery i listy, umyślnie tam według pewnego planu ułożone. Ponieważ jednak Misia nigdy nie zbliżała się do biurka i nic na niem nie ruszała, pani, jak mi się zdaje, nabrała wreszcie przekonania, że niesłusznie ją posądzała, gdyż co najmniej od miesiąca, mimo że wtym czasie znowu kilka razy wychodziła po południu do miasta, nie kazała już dziewczynce odsiadywać godzinek w swoim pokoju.
Cieszę się z tego, bo, doprawdy, biedna Zawiszanka cierpiałaby niewinnie; przecież ona listu nie ruszała! wszakże on wciąż leży na dawnem miejscu.
Owóż, jak wspomniałem, mieliśmy dziś piękny dzionek, prawdziwie wiosenny, i cały pensjonat podczas wielkiej pauzy wybiegł do ogrodu. Dziewczątka ścigały się po trawnikach i świeżo oczyszczonych ścieżkach, ładnie posypanych żółtym piaskiem, bawiły się małemi piłeczkami, uderzając niemi o ziemię lub przerzucając je z rąk do rąk, albo też opowiadały sobie przyjemne rzeczy o tem, jak to pięknie będzie, gdy nadejdą wakacje, gdy się zacznie miła swoboda i gdy wreszcie wybije godzina odjazdu na wieś, albo na letnie mieszkanie.
Do panny Jadzi przyczepiły się dwa ogonki, złożone z kilku dziewczątek. Połączyły się one zgiętemi rękami, niby kluczkami, a panna Jadzia ciągnęła je za sobą prawem i lewem ramieniem. Miała jakąś gazetę w ręku, ale jej czytać nie mogła, gdyż dziewczątka wciąż jej przeszkadzały, wołając jedna przez drugą:
— Proszę pani, proszę pani, proszę pani...
Ona cierpliwie wysłuchiwała ważnych tych zapytań i na wszystkie odpowiadała.
Ale w pewnej chwili, gdy się nieco uciszyło, rzuciła okiem na gazetę i naraz przystanęła. Szedłem przed nią i, odwróciwszy się przypadkiem, nie mogłem zrozumieć, co się dzieje...
Oto panna Jadzia zbladła, zatrzęsła się, przymknęła powieki i mało nie upadła, gdyż zatoczyła się jak nieprzytomna.
— Pozwólcie, dzieci — szepnęła — muszę usiąść, słabo mi.
Odprowadzono ją do ławeczki i posadzono.
Chwilę jeszcze siedziała jak martwa, potem zwolna ożywiła się a rumieniec wystąpił na jej zwykle bladą twarzyczkę. Wreszcie zerwała się i pobiegła do pani przełożonej.
— Proszę pani! — zawołała zdaleka — czytała pani dzisiejszą „Gazetę“?
— Nie, nie czytałam.
— Cudowny telegram z Rzymu. Pan Roman żyje!
Pani przełożona pochwyciła skwapliwie gazetę i odczytała głośno:
„Donoszą z Port Saidu, że koło drugiej katarakty Nilu lotnik polski, Roman Miłowicz, znany geolog, opadł szczęśliwie na piaski po odbyciu kilkuset kilometrów drogi nad pustynią. Motor popsuty, lecz lotnik ocalał“.
Panna Jadzia klasnęła w dłonie i podskoczyła, jakby była małą dziewczynką ze wstępnej.
Chciała jeszcze coś mówić, bo już otworzyła usta, ale właśnie zadzwoniono, i musieliśmy wracać do klasy.
Przed wieczorem znów był u nas na herbatce stary mecenas.
Podwieczorek odbył się jak zwykle: papuga nawykrzykiwała się jak zwykle, ja milczałem w odległym kącie jak zwykle. Po przekąsce pani pokazała mecenasowi telegram i wyraziła przekonanie, że gdy tylko Roman Miłowicz wróci do kraju, niewątpliwie przypomni sobie o pensjonacie, który tyle dobrego doznawał od jego szlachetnej matki.
Mecenas jednak niezupełnie podzielał zapatrywania pani przełożonej. Zimny ten prawnik potrząsnął głową i zauważył:
— Ostrzegam panią przed zbyt różowemi nadziejami. Ludzie szybko zapominają o tem, co było wczoraj, a mało ich obchodzą dawne minione lata! Zwłaszcza ludzie o tak bujnych i odległych od rodzinnego pnia przeżyciach jak Roman Miłowicz. Gdzież oni mają czas na troszczenie się o byt jakiegoś tam pensjonatu w Polsce! Dla mnie, jako prawnika, jedynie miałby wartość list nieboszczki Miłowiczowej, bo to dokument urzędowy, ale pani go nie odszukała. Prawda?
Pani przełożona zastanowiła się chwilę, potem posmutniała i splotła ręce przed sobą.
— Niestety... nie odszukałam — odrzekła z westchnieniem. — Przypuszczenia moje co do Misi narazie nie potwierdziły się. Doprawdy, nie wiem już sama, co o tem wszystkiem myśleć!
— A ja przecież radzę, niech pani jeszcze szuka...
Pani ruszyła ramionami.
— Dobranoc — ozwała się na to papuga.
Mecenas zaśmiał się i zauważył:
— Widzi pani, zacna Dola przypomina mi, że czas wracać do domu.
Wstał, pożegnał się i odszedł.
Ostatni tydzień przyniósł kilka wydarzeń, które mię poruszyły do głębi i stały się powodem, żem w ich przebiegu czynny musiał wziąć udział, przez co stałem się niejako bohaterem dnia, jeżeli nie tygodnia. Chętnie o tem piszę: wszak sami wiecie najlepiej, jak to przyjemnie rozpowiadać o własnych bohaterskich czynach.
Oto rzecz miała się tak.
Przyszedł do nas znowu ogrodnik z Bułkowa. Przyniósł jakieś kwiaty na sprzedaż, gdyż, jak się usprawiedliwiał, tak teraz w Bułkowie źle, że niema co jeść i trzeba sobie samemu radzić. Pani kupiła kilka kwiatków nietyle z potrzeby, bo miała kwiatków w pokoju dość, jak raczej w chęci dopomożenia ogrodnikowi, a może i dlatego, że nie wypadało odmówić...
Ogrodnik, odchodząc, zapytał się Frani o Misię i prosił ją, by doręczyła dziewczynce jakąś chusteczkę od ojca. Zostawił przytem w kuchni swój tobołek, po który miał zgłosić się wieczorem. Właśnie w czasie tej rozmowy wybiegła Misia z pokoju i spostrzegła starego. Ucieszyła się ogromnie upominkiem od ojca, potem odprowadziła ogrodnika za bramę.
O czem mówili, nie wiem, gdyż nie szedłem za nimi. Zostałem na piętrze. Zresztą rozmawiali tak cicho, prawie szeptem, że nie byłbym ich słów pochwycił, podążając nawet tuż za nimi.
Pani przełożona śledziła, jak się zdaje, każdy ruch ogrodnika, bo gdy tylko ten opuścił pierwsze piętro, wyszła z pokoju i odprowadziła wzrokiem oboje aż do bramy.
Wkrótce potem przywołała Misię do pokoju i rzekła:
— Ja teraz wychodzę do miasta. Ty przyjdziesz tutaj uczyć się.
Misia, przyzwyczajona już do takich godzinek w pokoju pani, pobiegła zaraz do swego pokoju i przyniosła książki.
Niebawem zostaliśmy sami w pokoju, to jest: ja, Misia i papuga. Dziewczynka widocznie umiała już lekcje, bo książek nawet nie otwierała. Zaraz po odejściu pani przysunęła się do klatki i nawiązała szeroką rozmowę z zieloną Dolą. Powtórzę ją tak, jak zapamiętałem:
— Dzień dobry, papuziu. Jakaś ty dziś ładna... ej, ty Dola!... o!
— Cukru daj...
— No to co?
— Pewnie, że nic. Gdybym miała, dałabym ci zaraz, ale tak musisz obyć się smakiem.
— Jasiu, chodź!
— Nie wiem, o jakim Jasiu mówisz, nie znam żadnego Jasia.
— Dobranoc.
— Jeżeli chce ci się spać, to niech ci będzie dobranoc, ale ja jeszcze nie mam ochoty kłaść się do łóżka.
— Miau, miau!...
— O! słyszysz Mruczku, ona teraz przemawia do ciebie. Odpowiedz jej co na to.
Ja obojętnie odwróciłem głowę w bok i klipnąłem parę razy bursztynowemi oczyma, na znak, że z papugą nie łączą mnie żadne towarzyskie stosunki i nigdy z nią nie rozmawiam. Więc one obie paplały dalej. Misia dostosowywała swój sposób myślenia do słów papugi, ta jednak, jak wszystkie papugi na świecie, przeskakiwała z tematu na temat, naprawdę nie zajmując się żadnym, ani nie rozumiejąc właściwego znaczenia wyrazów. Tymczasem Misia zauważyła:
— Ach, jaki ty masz ładny czubek. Muszę cię pogładzić... zaczekaj...
Wyciągnęła rękę ku żółtym piórkom papuziego czuba. Nagle wrzasnęła „aj“! — i cofnęła gwałtownie wstecz palce. Papuga, wśród najbardziej przyjacielskiej rozmowy, klapnęła mocno krzywym dzióbem i głęboko rozcięła Misi wskazujący palec.
Dziewczyna strzepnęła ręką, z której sączyła się krew kroplami. Ścisnęła potem ranę innemi palcami i rozejrzała się po pokoju, jakby szukała szmatki, lub innego jakiego środka na zatamowanie krwi. Wreszcie poskoczyła do biurka, szepcząc do siebie półgłosem:
— Prawda! Arnika, arnika!... Pani gdzieś tu trzyma arnikę...
Rzeczywiście, pani zwyczajnie miała w biurku żółtawy płyn, którym zalewała skaleczone palce dziewczątek. Wiedzieliśmy o tem wszyscy, gdyż niejednokrotnie patrzyliśmy na taką operację.
Misia poruszyła kilka przedmiotów na biurku, porwała za klucze, otworzyła jedną i drugą wysuwkę, zatrzasnęła je obie gwałtownie i wreszcie spostrzegła arnikę na szafie. Pobiegła więc do szafy i zajęła się zalewaniem palca żółtawym płynem, a klucze zostawiła przy biurku.
Misia ma zdrowe ciało, to też po kilku kropelkach lekarstwa i dobrem zaciśnięciu palca krew przestała się sączyć i wszystko było w porządku. Dziewczyna zbliżyła się znowu do klatki i nawymyślała papudze swoim dawnym, wiejskim sposobem:
— A ty gadzino jedna!... takaś ty dobra? ha? Ja cię chciałam pogłaskać, a ty mnie w palec?... Nie wstydzisz się?
— Jasiu, chodź!
— Aha, tobie się Jasia zachciewa, a mój palec co?
— Hej, hej!
— A jakże „hej, hej“... a dziób masz jak nieszczęście.
— Papu daj.
— Figa!... nie dostaniesz papu, boś niegrzeczna.
Tak przekomarzały się obie jeszcze z pół godziny, wkońcu nadeszła pani z miasta i pozwoliła Misi odejść do swego pokoju. Ledwie odpięła kapelusz i spojrzała na biurko, zaraz wyprostowała się, jak do udzielania nagany, i uderzyła w dłonie!
— Otóż to! Mam cię nareszcie! Nie darmo dziś rano przyszedł ogrodnik z jakimś węzełkiem! Przypuszczenia moje sprawdziły się. Teraz nakoniec dowiem się, co się stało z listem!
Obejrzała dokładnie biurko, otworzyła ostrożnie wysuwki; spojrzała do ich wnętrza i szepnęła do siebie:
— Tak jest, nie mylę się: buszowała mi po papierach, szukała znowu listów, aby je za pośrednictwem ogrodnika odesłać staremu Miłowiczowi.
Wstała i poczęła przechadzać się wzdłuż pokoju, co zwykle czyniła, gdy układała jakieś plany lub uroczyste przemówienia. Wreszcie zadzwoniła na Franię i kazała przywołać Misię.
Gdy ta po chwili weszła, pani wpatrywała się jej bystro przez chwilę w oczy, jakby już tem spojrzeniem pragnęła wszystkie jej myśli przeniknąć, wszystkie jej uczucia zrozumieć. Wkońcu spokojnie, poważnie rzekła:
— Misiu... Słuchaj, moje dziecko. Ja tu, w tem biurku miałam bardzo ważny list. Ty wszystkiego dziś jeszcze nie możesz zrozumieć, bo nato trzeba dłużej żyć i więcej patrzeć, więcej myśleć. Ja wiem, żeś ty ten list zabrała i przez ogrodnika oddała panu Michałowi...
Misia zatrzęsła się i pozieleniała.
— Ja, proszę pani, ja?... — zawołała w najwyższem przerażeniu.
— Tak jest, tyś zrobiła. Ale nie bój się. Ja cię karać nie myślę. Dzieci często popełniają złe czyny, nie rozumiejąc nawet, co robią. To też, proszę cię, moje dziecko, zastanów się dobrze i powiedz wszystko, jak było. Powiedz, kto ci kazał zabrać ten list, kiedy i gdzie go znalazłaś, komuś go oddała. Powiedz całą prawdę, a ja ci przebaczę i wcale karać nie będę, zażądam tylko, abyś nigdy więcej czegoś podobnego nie robiła.
— Ja żadnego listu nie brałam. Ja nie wiem, o jakim liście pani mówi...
— Był to list nieboszczki pani Miłowiczowej, w którym przyrzekała pomoc dla naszej szkoły. Pisany był na żółtym papierze wielkiemi literami, fioletowym atramentem. Zginął mi przed kilku miesiącami. Miałam go tu w biurku, między innemi listami. Tyś go wyjęła i zapewne oddała ogrodnikowi.
— Ależ ja się nigdy do pani biurka nawet nie zbliżam, chyba, że pani każe mi coś przynieść.
— Jakto? nie zbliżałaś się nigdy?
— Nie, nigdy!
— I dziś także nie?
Dopiero widocznie w tej chwili przypomniała sobie Misia, co się dziś stało, więc przelękła się jeszcze więcej, zwiesiła głowę i wyszeptała jak nieprzytomna:
— Palec... palec... papuga... palec...
— Co? bolał cię palec?... Aha, znam się na tem. Palec i główka to szkolna wymówka... Widzisz zatem, że ja wiem wszystko, i dłużej nie powinnaś się wypierać. To też jeszcze raz mówię do ciebie łagodnie, serdecznie: powiedz, dziecko, prawdę, a włos ci z głowy nie spadnie. Powiedz tak, jakbyś mówiła do rodzonej matki, która cię kocha i dobrze ci życzy; tylko nie udawaj dłużej i mów szczerą prawdę.
Przerwała i czekała na odpowiedź, Misia jednak milczała.
— Jakto, więc nie powiesz, coś zrobiła z listem?
— Ja... ja nie widziałam żadnego listu.
— Nie widziałaś tak, jak nie zbliżałaś się nigdy do mego biurka?
— Nie, proszę pani... ja nic, ja nic... papuga tylko... palec...
Pani wstała, wyprostowała się jak do nagany i zawołała ostro, uderzając ręką po stole:
— Misiu, ostrzegam cię, jeżeli mi nie powiesz, coś zrobiła z listem, jutro wypędzę cię ze szkoły. Ja tu kształcę tylko grzeczne i prawdomówne dziewczynki; złe i przewrotne muszą iść precz!
Misia zaciągnęła zezem i podniosła lewą rękę do ust. Oho!... już wiem, co to znaczy! Teraz niema już siły na świecie, któraby wydobyła z niej jedno słowo... Będzie stała martwa jak kamień i nawet niewiadomo czy zrozumie, co kto do niej mówi.
— Więc nie powiesz, co?... nie powiesz? Znowu wpadłaś w swój twardy upór, który tak nam wszystkim już dokuczył... co?... znowu?...
Misia milczy.
Pani ruszyła głową, jakby na znak, że nic tu poradzić więcej nie może, odchrząknęła i rzekła sucho:
— Dobrze... samaś sobie winna. Za chwilę ma być posiedzenie rady pedagogicznej: opowiem wszystkim, jak postępujesz, i zapytam, czy możesz pozostać nadal w naszym zakładzie. Odejdź!
Wskazała ręką na drzwi.
Misia, jak zwykle w podobnych razach, odwróciła się niby półsenna i patrząc martwemi oczyma w podłogę, cicho wysunęła się za drzwi.
Było już około piątej po południu i istotnie wkrótce potem zebrała się w kancelarji rada pedagogiczna.
Pani przełożona przeszła ze swego pokoju do sali posiedzeń, skąd już dochodziły liczne głosy zebranych tam pań i panów. Ja pobiegłem za panią na posiedzenie, bo byłem ciekaw, co się stanie z Misią. W czasie takich obrad najczęściej przesiaduję na piecu, bo mi stamtąd najlepiej patrzeć na ludzi, jak na poważnego inspektora przystało. Po drodze, skacząc na piec, uważam, żeby tylnemi łapami nie przewrócić globusu; dotknąłem go tylko końcem ogonka tak nieznacznie, że nawet się nie zachybotał. Doprawdy, nie wiem, poco ta mała ziemia stoi właśnie w tem miejscu, jakby to nie można schować jej do szafy i oszczędzić mi karkołomnych skoków.
Pani zadzwoniła i rozpoczęła posiedzenie. Były tam najpierw omawiane różne sprawy, które nic mnie nie obchodziły, więc też, aby się nie nudzić, oba buziaki starannie wymyłem sobie łapką. Dopiero pod koniec narad opowiedziała pani całą historję tajemniczego zniknięcia nader ważnego listu, od którego dobro szkoły w znacznym zależało stopniu, nadmieniła o swych podejrzeniach co do udziału w tej sprawie stryja pana Romana Miłowicza i wreszcie przedstawiła ze wszystkiemi szczegółami wielce podejrzane zachowanie się Misi. Przemówienie skończyła następującemi słowy:
— Nie mam żadnych wątpliwości, że Misia buszowała mi po biurku: zostawiłam klucze na górze, a zastałam je uczepione do wysuwki. Papiery i listy były porozsuwane. Najwidoczniej przeglądała je i w pośpiechu nie zauważyła, jak były poukładane... Misia Zawiszanka jest dzieckiem krnąbrnem i upartem. Gdy się zatnie, niesposób wydobyć z niej jednego dźwięku. Takie postępowanie demoralizuje inne dziewczątka i uczy je złych narowów. Oddawna zauważyłam, że właściwie nasza szkoła nie jest dla niej miejscem stosownem, jeżeli jednak mimo wszystko trzymałam ją u siebie, a nawet karmiłam i odziewałam własnym kosztem, to tylko ze względu na pamięć o zacnej staruszce, ś. p. pani Miłowiczowej, która naszą szkołę szczególniejszą zawsze otaczała opieką. Widzicie jednak państwo sami, że nie należy posuwać się za daleko w uczuciowości. Póki na Misi nie ciążyły żadne podejrzenia, mogłam patrzeć przez palce na jej upór, na jej krnąbrne zachowanie się, a nawet broniłam jej niejednokrotnie na posiedzeniach rady pedagogicznej, jak to państwo zapewne przypominacie sobie, — obecnie jednak nie widzę powodu patrzeć dalej pobłażliwym wzrokiem na jej grube przywary, zaś jej zachowanie się dzisiejsze zniewala mnie zapytać, czy szanowna rada uważa za właściwe zatrzymać ją w zakładzie, czy też usunąć z pośród naszej dziatwy? Proszę, kto życzy sobie głosu w tej sprawie?
— Ja — ozwał się profesor historji, ten, który najlepiej wiedział, dlaczego Fryderyk był wielkim.
Otrzymawszy głos, przemówił:
— Moi państwo! Bardzo się cieszę, że pani przełożona tak jasno i bezstronnie postawiła sprawę Misi Zawiszanki. Dziewczynka ta, chociaż naogół pilna i pracowita, przecież stoi swą inteligencją znacznie niżej niż jej koleżanki i jest w klasie niejako osobnikiem niewłaściwym, nadprogramowym, osobnikiem w dodatku krnąbrnym i złośliwym — i dlatego stawiam wniosek, aby Misię Zawiszankę wydalić z naszej szkoły. Skończyłem.
Po profesorze historji zabrała głos pani od przyrody i także wyrzekała na upór Zawiszanki. Również i pani, co uczy francuskiego języka, wyrażała się bardzo niekorzystnie o Misi. Inne panie, które jeszcze przemawiały, spoglądając uważnie w oczy pani przełożonej, wyrażały się chwiejnie: niby to broniły Misi, ale uważały, że szkoła niewieleby na tem straciła, gdyby nie miała jej w swych murach.
Pod koniec dopiero zabrała głos panna Jadzia i niemal ze łzami w oczach zawołała:
— Wy, łaskawi państwo, nie znacie Misi Zawiszanki tak jak ja, co z nią od kilku lat mieszkam w jednym pokoju. Jestem głęboko przeświadczona, że Misia listu nie tknęła. Ona do takiej rzeczy nie jest zdolna. To najlepsza dziewczynka pod słońcem. A jej upór, czy krnąbrność nie są niczem innem jak tylko wrodzoną niezaradnością, nieśmiałością i nerwowością, która prędzej czy później ustąpi. W razie wydalenia ze szkoły dziewczynce tej stałaby się wielka krzywdy, której ja na własne sumienie brać nie mogę. To też oświadczam, że w razie uchwały wydalenia Zawiszanki ze szkoły, wydalicie mnie, państwo, razem z nią, gdyż ja jej nie opuszczę.
Nastała chwilowa cisza, gdyż pannę Jadzię wszyscy lubili, ona zaś mówiła gorąco, z zapałem i tak do serca, że i najtrwardszych powinna była szczerością i ciepłem rozbroić.
Ale na to przemówił znów profesor historji:
— Bardzo żałuję, że panna Jadzia tak gorąco wzięła sobie do serca tę dziczkę wioskową. Jestem przekonany, że gdy spokojnie wszystko rozważy, cofnie swe zastrzeżenie i mimo wydalenia Zawiszanki pozostanie z nami. Zarówno w dobrem jak i złem mylą pozory. A panna Jadzia należy do tych, co widzą w innych same tylko dobre strony. To też mimo głębokiego szacunku, jaki mam dla panny Jadzi, mimo prawdziwego uwielbienia dla jej iście gołębiego serca, wniosku swego nie cofam i sam będę głosował za wydaleniem.
Ponieważ nikt więcej nie żądał głosu, pani poprosiła, aby wszyscy ci, co są za wydaleniem, podnieśli rękę.
Po obliczeniu głosów okazało się, że siedm osób było za wydaleniem, sześć przeciw.
Pani przełożona powstała z krzesła, westchnęła i orzekła:
— Ponieważ większość rady oświadczyła się za wydaleniem, przeto Misia Zawiszanka będzie od jutra z naszej szkoły wydalona.
Usłyszawszy to, panna Jadzia zbladła, wstała i wyszła z sali. Bez słów zaznaczyła, że podzieli los Misi.
Ja dotąd siedziałem na piecu spokojnie i słuchałem, ale po tem, co zaszło na dole, wyprostowałem się, wygiąłem grzbiet w kabłąk i rzuciłem groźne spojrzenie na ludzkie głowy.
— Jakto! Misia i panna Jadzia wydalone?!... wydalone na podstawie takiego niedokładnego głosowania? siedm głosów przeciw sześciu i już wszystko? Ależ za pozwoleniem!... A mój głos gdzie?!... głos inspektora Mruczka gdzie?!... Czyż podniosłem łapkę do góry?!... O, nie!... na takie głosowanie ja się nie godzę i zaraz tu porządek zrobię. Chodzi wam o list... Dobrze, zaraz wam pokażę, gdzie jest list, niech będzie! Ale nigdy nie pozwolę, aby panna Jadzia, moja ukochana panna Jadzia, co tyle razy dzieliła się ze mną ostatnią kropelką mleka, musiała iść z Misią w świat, opuścić nasz zakład na zawsze!
Zeskoczyłem z pieca i nie patrząc nawet, co się dzieje z globusem, prędko nosem otworzyłem sobie drzwi od naszego pokoju, wbiegłem do środka, wskoczyłem na biurko i stąd z wielkim rozmachem rzuciłem się na górną poręcz fotela pani przełożonej. Fotel zachwiał się i runął. Oczywiście, ja sam, jako zręczny kotek, uskoczyłem w czas na bok, tak że choć fotel z wielkim łoskotem upadł na podłogę, nie doznałem żadnej niemiłej przygody.
We drzwiach ukazała się moja pani i uspokoiła radę:
— Ach, nic się nie stało, nic. To tylko Mruczek przewrócił fotel.
A teraz posłuchajcie, dlaczego to uczyniłem i co z tego wynikło.
Fotel ten, na którym pani przełożona od lat dwunastu codziennie przed biurkiem siadywała, był wyplatany paskami szorstkiej bambusowej trzciny. Ponieważ na tej trzcinie pani dłuższy czas niszczyła sobie suknię, postanowiła zatem sprawić materacyk i przywołała w tym celu nawet tapicera, który wziął miarę. Ale że opieszały rzemieślnik zwlekał z wykonaniem polecenia, pani wyszukała w szafie starą rachunkową księgę o miękkiej i podatnej tekturze, i złożyła ją jako chwilowy materacyk na fotelu. Gdy atoli mijały tygodnie, a tapicer nie przynosił poduszeczki, pani przyzwyczaiła się do książki, jakby ta była nieodłączną częścią fotela, i odtąd pozostawiła ją w tem miejscu na stałe. Po pewnym czasie ja, Frania, Stefan i wogóle wszyscy domowi przywykliśmy uważać ją za fotelową poduszeczkę, której ruszać nie wolno. Tym sposobem przestała ona być książką i stała się materacem.
Ale oto przed rokiem, podczas wakacyj, pani, mając nieco więcej czasu, przeglądała pewnego razu dawne rachunki i odczytywała różne stare listy. Widocznie chcąc przypomnieć sobie jakieś daty z dawnych zapisków, wydobyła na chwilę ów materacyk i przejrzała w nim kilka kartek. Potem sięgnęła ręką po list staruszki, odczytała go także, położyła na księdze, zamyśliła się, przewróciła kilka kartek, po chwili zaś zamknęła księgę, złożyła ją na fotelu i rozsiadła się na niej wygodnie.
Ja, siedząc z boku na biurku, wszystko to doskonale widziałem.
Później, gdy pani zauważyła, że list gdzieś się zapodział, rzeczywiście przeszukała wszystkie księgi i papiery, wszystkie skrytki i wysuwki, wszystkie zakamarki w całym domu i to po wiele, wiele razy, lecz nawet nie przyszło jej do głowy zajrzeć do księgi na fotelu; przecież to nie była księga, tylko materac!... Zresztą siedziała zawsze na księdze, więc jej nie widziała.
Gdy więc skoczyłem sprężyście na poręcz fotela i przewróciłem go, księga wypadła z siedzenia i otworzyła się właśnie w tem miejscu, gdzie był list. Nie był to tylko szczęśliwy przypadek, albowiem wszystkie księgi otwierają się najczęściej w tem miejscu, gdzie założone są listami.
Spełniwszy swój obowiązek, uciekłem na kanapę i wtuliłem się w kącik. Nie sądźcie, żem się nastraszył łoskotu upadającego fotela, aczkolwiek taki stukot niejednego mógł przerazić. Ja jednak schowałem się dlatego, że uważałem, iż nie wypada po spełnieniu godnego czynu domagać się zaraz nagrody i uznania.
Pani przełożona, pożegnawszy w chwilę potem radę pedagogiczną, weszła do pokoju i zwróciła oczy na przewrócony fotel.
Nagle, spojrzawszy na księgę i zobaczywszy żółty, mały list na białych, wielkich kartach, załamała ręce i przyłożyła splecione palce do twarzy.
— List! — zawołała przerażona, ale zarazem ogromnie ucieszona.
Podniosła list z ziemi i podeszła z nim do lampy.
Tak jest! To był ten sam, którego od roku daremnie szukała! Wielkie fioletowe litery upewniały ją znowu, że staruszka poleca swym spadkobiercom czuwanie nad rozwojem szkoły.
Podjęła fotel i księgę, ustawiła wszystko na dawnem miejscu, poczem zamyśliła się i przeszła kilka razy po pokoju. Namyślała się dość długo, wreszcie zadzwoniła na Franię, a gdy ta ukazała się we drzwiach, rozkazała:
— Idź do panny Jadzi i poproś, aby tu zaraz przyszła z Misią. Powiedz, że ja bardzo proszę, aby nie zwlekały, bo mam im coś ważnego do powiedzenia.
Jakoż niebawem nadeszły obie. Były smutne i miały czerwone od płaczu powieki. Przypuszczały zapewne, że nadchodzi chwila, w której pani obwieści Misi wyrok wydalenia.
Pani jednak, trzymając wciąż list w ręku, uśmiechnęła się do nich po przyjacielsku:
Potem pani zwróciła się do Misi, która wciąż jeszcze jak martwa stała przy krzesełku, i rzekła:
— Posądziłam cię, moje biedne dziecko, zupełnie niesłusznie o zabranie mi listu. Przepraszam cię. Choć jestem twoją przełożoną i osobą starszą, przecież uważam, że wcale nie ubliża ani przełożonej, ani osobie starszej przyznać się do winy, jeżeli popełniło się jakiś błąd. Ja muszę czuwać nad szkołą, muszę dbać o jej dobro, muszę się starać dla was, moje dziewczątka, o najlepszych nauczycieli, o światło, opał, śniadania, przybory szkolne i o wiele, wiele innych rzeczy. Ta troska trapi mnie po nocach i spędza sen z powiek. Ona też każe mi na wszystko patrzeć bacznie i ochraniać tę naszą ukochaną szkołę od nieszczęść i niepowodzeń. Tyle na moje usprawiedliwienie. Posądziłam cię niesłusznie, moja Misiu, ale pamiętaj, żem broniła szkoły. A teraz chodź tu do mnie, rozpogódź twarzyczkę, uśmiechnij się i powiedz mi na uszko, że mi przebaczasz i że już do mnie nie czujesz żalu...
Przygarnęła Misię do siebie i pocałowała ją w głowę, w czoło i w zapłakane oczy.
— Cóż? Przebaczasz mi? — zapytała jeszcze raz cichym, serdecznym głosem.
Misia pochyliła się i przytuliła jej rękę gorąco do swych rozpalonych ust.
Na twarzy panny Jadzi ukazały się łzy radości.
Ja przeciągnąłem łapką po nosie i kichnąłem z wielkiego zadowolenia.
Na powyższym rozdziale mógłbym już skończyć swój pamiętnik, zwłaszcza że pazurek prawej łapki spisał mi się cokolwiek i kreśli zbyt grube, zamazane litery; ponieważ jednak wiem, że lubicie usłyszeć, co się stało z osobami, o których życiu opowiadało się przez kilka wieczorów, więc, choć niebardzo chce mi się pisać i choć stępiło się moje przyrodzone pióro, dziś znowu zasiadam nad kajetem.
Owóż w kilka dni po rozdaniu świadectw, gdy szkoła nasza odbywała swój sen doroczny, a każdy krok na korytarzu odbijał się echem po pustych salach, zaszły dziwne wypadki, których zrazu nie przeczuwałem.
Oto po całym Krakowie, zarówno na ulicach jak i w domach, pewnego dnia zabrzmiało jedno wielkie, tajemnicze słowo:
„Wojna, wojna...!“
— Co to jest wojna? — pomyślałem zrazu dość obojętnie. Przypuszczałem, że to coś w rodzaju wielkiej majówki dziecięcej w parku Jordana, lub Zwierzynieckiego Konika, zaroiło się bowiem na ulicach od ludzi w barwnych mundurach, od koni, ciągnących jakieś ciężkie rury i przeróżne wozy. Śpiewano i krzyczano: Wiwat, niech żyje!
Czyż mogłem sądzić, że to coś innego niżeli majówka, skoro między ludźmi zapanowała taka wesołość.
Dopiero później, czytając ze swoją panią wieczorami dzienniki, zrozumiałem, co to jest wojna.
Wojna, moje dzieci, to walka między ludźmi na śmierć i życie, jak naprzykład między mną a sąsiadem Cisem. Ktoś atakuje zębami i przypiera do muru, a ktoś inny parska i drapie pazurami po nosie. Pod tym względem ludzie nie różnią się od zwierząt, choć się przechwalają, że są panami świata. Może kiedyś będzie inaczej — nie wiem... (Trzy kropki).
W kilka dni po wybuchu wojny, z miasta wróciły panna Jadzia i Misia, obie wesołe i bardzo ożywione, i zaraz weszły do naszego pokoju.
Panna Jadzia oznajmiła na wstępie:
— Proszę pani... postanowiłyśmy iść na wojnę.
— Co, jak, kiedy, gdzie?!
— Wstępujemy jako siostry miłosierdzia do polowych lazaretów w legjonach. Właśnie byłyśmy u komendanta z zapytaniem, czy nas przyjmie. Misia liczy lat szesnaście i jest silnie rozwiniętą — komendant zgodził się.
Pani posmutniała bardzo, ale po dłuższej chwili namysłu odrzekła głosem tym samym, jakim przemawiała do dziewczynek, gdy po rozdaniu świadectw żegnała je na dwa miesiące:
— Idźcie. To obowiązek dzielnych, młodych Polek!
W tydzień później obie przyszły na pożegnanie. Nie były już ubrane jak zwykle, tylko miały białe zawoje na głowach z czerwonym krzyżykiem nad czołem i proste granatowe suknie.
Ocierałem się karczkiem i uszkami o te suknie i takim sposobem żegnałem moje dobre panie, wyprawiając je w świat na srogą wojnę. Nie płakałem tak jak i pani przełożona, choć nam obojgu było smutno. Ale cóż!... przecież i ją jestem polskim kotkiem, mam w swych żyłach krew piastowską Maciusiów i Mruczków, i wiem, co to wolność i miłość Ojczyzny. Walczyć trzeba; przecież my nie napadamy na nikogo, tylko bronimy własnej wolności!
W jakiś czas po wyjeździe panny Jadzi i Misi na front, odwiedził nas jednoroczny ochotnik, cioteczny brat Dady. Przyszedł się pożegnać i zabrać świadectwo Dady, ta bowiem wyjechała do domu przed końcem roku.
Nie był on już jednorocznym ochotnikiem i nie nosił na sobie czerwono-niebieskiego ubrania, tylko miał teraz szary mundur polskich legjonistów, czapeczkę z białym orzełkiem i był już podporucznikiem.
Ale najciekawsza rzecz ze wszystkich to ta, że pod koniec lata z Włoch nadjechał lotnik polski, Roman Miłowicz. Dorodny to był młodzian, wysoki i silny, śmiały i pogodny.
Odwiedził nas i oznajmił, że w Krakowie zabawi tylko dwa tygodnie, aby uporządkować sprawy majątkowe po nieboszczce matce, potem wraca do Włoch, skąd uda się na linję bojową do Francji, jako lotnik polsko-francuski.
Dopytywał się wiele o pannę Jadzię i mocno żałował, że jej już nie zastał w Krakowie.
— Mam jej coś ważnego do powiedzenia — zauważył. — Ale to nic. Powiem później, gdy się wojna skończy; powiem, rzecz prosta, o ile nie zginę. Jeżeli zaś zginę, to może i lepiej, że dziś nic nie powiem.
Potem oświadczył pani przełożonej, że w myśl życzeń swej nieboszczki matki, które wyczytał w grubym liście, wręczonym mu przez stryja, po wojnie gorąco zaopiekuje się losem naszej szkoły. Narazie polecił już w Bułkowie, aby pod jesień przywieziono nam ze wsi dużo drzewa, jarzyn, owoców i różnego mięsiwa.
Chyba nie wątpicie, że słysząc to, musnąłem się języczkiem po wąsikach.
Wreszcie zapytał także o Misię, co się z nią stało; dowiedziawszy się zaś, że poszła na wojnę z panną Jadzią, zauważył:
— Los tej dziewczyny także mnie mocno obchodzi, bo mi ją serdecznie poleciła moja ukochana matka.
Pani zapytała:
— Czy może mi pan powiedzieć coś bliższego o jej rodzicach?
— I owszem — odrzekł — ojciec jest w sąsiedniej wiosce młynarzem i należy do nałogowych pijaków, macocha zaś do najswarliwszych kobiet w okolicy.
— Co było powodem, że ś. p. mama pańska zaopiekowała się tą dziewczynką?
— Zaraz pani wyjaśnię, a to najlepiej w ten sposób, że odczytam pani z listu matki miejsce, które odnosi się do małej Zawiszanki.
Wydobył list z bocznej kieszeni, przerzucił kilka kartek i czytał:
„Dziewczynkę tę spotkałam pewnej burzliwej nocy na rozdrożu, pod krzyżem, gdym jechała do pociągu. Był to dla mnie pamiętny dzień, dzień pełen trosk, niepokojów i moralnych wzruszeń. Właśnie uwiadomiłeś mnie telegraficznie, że wyjeżdżasz w samolocie z Marsylji do Korsyki. Każda sekunda groziła ci śmiercią, mogłeś przecież spaść i rozbić się albo utopić w morzu. Modliłam się gorąco i uczyniłam ślub na twoją intencję, że pierwszego człowieka biednego, którego spotkam po drodze, postaram się wedle możności uszczęśliwić, bylebyś ty doleciał bez wypadku do Korsyki. W ciągu dnia nikt się taki nie trafił. Dopiero wieczorem, gdym jechała do pociągu, aby udać się do Zakopanego, i gdy mnie spotkała po drodze burza, zauważyłam pod krzyżem wśród pustych pól małe dziewczątko... Kazałam zatrzymać konie i spytałam:
— „Coś ty za jedna?
— „Ja Misia Zawiszanka, córka mielnika.
— „Cóż ty tu robisz w nocy, podczas takiej burzy?
— „Ojciec mnie wygnał z chaty.
— „A to siadaj, moje dziecko, do powozu, a ja cię zawiozę w takie miejsce, gdzie ci już będzie dobrze.
„Zabrałam tedy małą i oddałam w opiekę naszej kochanej pani przełożonej w Krakowie.
„Nazajutrz dostałam twój telegram z Ajaccio, żeś szczęśliwie doleciał do celu podróży.
„Misi Zawiszance poradziłam, aby nic nigdy nie mówiła w szkole o swych złych rodzicach, bo dzieci czasem nie uważają i wytykają ubóstwo swym koleżankom.
„O Misi pamiętaj, gdy mnie już na świecie nie będzie.“
Bardzo, bardzo długo nie pisałem swego pamiętnika, bo trwała wielka wojna, przewlekła, ciężka i krwawa, podczas której pisać się nie chciało.
Oj dzieci! wy niewszystkie wiecie, co to wojna! Obyście wy, najmłodsze, co dopiero kiedyś urośniecie, nigdy jej nie zaznały!
Ja, choć cały czas przesiedziałem w domu, przecież nie mogę o niej myśleć spokojnie. Pani moja posiwiała.
Było nam i chłodno i głodno, a czasem tak ciężko, że lepiej o tem nie wspominać.
Dziś zaczyna się już wyjaśniać dokoła. Pensjonat nasz znowu w ruchu, jakiego oddawna nie widziałem; dzieci wesołe, ochotne do pracy, pilne i pracowite znów snują się po korytarzach, znów wypełniają klasy swym śmiechem i figlami. Budują nową Ojczyznę! Gdy się to widzi z boku, jakoś raźniej i milej w inspektorskiej piersi, to też nie dziwcie się, że po sześciu latach, w ciągu których trwała wojna, dziś znowu maczam pazurek i dla dokończenia swego kajeciku dopisuję kilka wierszy.
W pierwszych miesiącach po wybuchu wojny szkoła nasza opustoszała zupełnie. Niektóre dziewczątka, co wyjechały z Krakowa na wschód, nie powróciły z wakacyj, bo je odcięły walczące wojska, inne znowu opuściły Kraków, udając się na zachód jak przelotne jaskółki.
Również i posiadłość pana Romana, który przyrzekł nam pomoc, przez pewien czas znalazła się po tamtej stronie linji bojowej i została tak zniszczona, żeśmy stamtąd nic nie mogli otrzymać. Prowadziliśmy więc z biedną moją panią bardzo a bardzo skromny żywot. Ja jeszcze radziłem sobie, jak mogłem, wyławiając wszystkie myszki w kamienicy i po okolicznych podwórzach, ale moja zacna przyjaciółka głodowała nieraz prawdziwie.
Pewnego dnia tak osłabła, że ledwie przejść mogła przez pokój.
Wyszedłem na podwórze i upolowałem koło śmietnika wielkiego szczura. Postanowiłem tedy zaprosić ją na śniadanie i przyniosłem swoją zdobycz do pokoju, pamiętając z historii, że podczas oblężenia Paryża Francuzi jadali szczury...
Ale pani, ujrzawszy mnie dźwigającego wspaniałą zdobycz w zębach, wskoczyła na krzesełko i przywoławszy Stefana, kazała mnie wyrzucić wraz ze szczurem za drzwi.
Ha, cóż robić! chciałem jak najlepiej.
Widziałem wiele nędzy wśród ludzi i długie ogonki wygłodniałych dzieci w drewnianych trepkach, czekających na chleb i ziemniaki przed sklepami. Widziałem także wiele łez po tych, co w boju polegli...
Jeden tylko — jak powiada profesor historji — „osobnik“ zadziwiał mnie swoim spokojem i pogodą umysłu. Był to mój sąsiad z klasztoru, Ihak, mądry osieł, co chodzi dzień w dzień po mieście, ciągnąc za sobą wózek, do którego zamożniejsi mieszkańcy wrzucają resztki swych obiadów dla najbiedniejszych. Stawał on nieraz przed naszą bramą, a jego pan, staruszek z długą brodą, dzwonił ręcznym dzwonkiem, dając znać, że czeka na podarki.
Wówczas niejednokrotnie rozmawialiśmy z Ihakiem przez okno, zwłaszcza latem, gdy skrzydło było otwarte, a ja wygrzewałem się na słońcu.
— Cóż, bracie — zagadnąłem raz — ciężka ta wojna, co?
On na to pomyślał statecznie, bo należy do tych, co zawsze długo myślą, nim coś odpowiedzą, i odsapnął cichym szeptem:
— Ciężka, powiadasz?... hm... Jak dla kogo. Dla mnie coraz lżejsza. Bo w miarę jak się przedłuża, ludzie coraz mniej dają do mego wózka dla biednych, wobec czego coraz swobodniej chodzę sobie po mieście, a wózek sam się za mną toczy i tylko dudni swą pustką.
— Jak myślisz: długo ona jeszcze potrwa?
Zwiesił głowę i znowu myślał statecznie, wreszcie rzekł:
— Potrwa dopóty, póki głupi ludzie nie przestaną śmiać się i drwić z mądrych osłów, a mądre osły nie przestaną słuchać i bać się głupich ludzi. Stąd prosty wniosek, że...
Urwał i umilkł.
— Jaki wniosek? — zapytałem, wyczekawszy dobrą chwilę.
Wyciągnął szyję, podniósł górną wargę i zawołał na całe miasto:
— I-ha!... i-ha! — i-ha!... Ot, masz, to mój wniosek!
— Czy ty, kochany Ihaku, zawsze takie wnioski wyprowadzasz? — zapytałem.
— Zawsze — odrzekł z powagą — i stale jestem z siebie zadowolony... (Trzy kropki).
W czasie wielkiej wojny miałem także kilka potyczek z moim sąsiadem Cisem, bo ten paskarz niecnota w chwilach większego głodu zaglądał także do śmietnika i polował na myszy nie gorzej ode mnie, wytwarzając mi przez to niezdrowe współzawodnictwo.
Raz nawet, zaskoczony znienacka, omal nie przypłaciłem życiem swej nieopatrzności. Na szczęście była niedaleko stara akacja, więc dałem drapaka i zatrzymałem się aż na wysokiej gałęzi. Pogadaliśmy sobie wtedy po przyjacielsku:
On skakał dokoła drzewa i wciąż powtarzał:
— Hau, hau, hau!...
Ja zaś, patrząc z góry, zaciągałem gniewnie nosem, niby jesienna wichura.
Tak rozmawialiśmy może z pół godziny. Wreszcie poszedł sobie, do domu, znudzony własnem bezcelowem wymyślaniem.
Ze wszystkich naszych znajomych najwięcej pamiętał o nas stary nasz adwokat. Przychodził niemal co tygodnia na herbatę do pani, bo i jego kancelarja dudniła teraz pustką. Mimo to pożyczał nam nieraz jakieś chude, niebieskawe papierki. Sam jednak, z oszczędności, zastąpił swe dymiące wałeczki krótką fajeczką, która często gasła, a wydawała niegodziwe czady. On jednak nie zważał na woń machorki, a fajeczkę co chwila rozżarzał nową zapałką, przyczem głośno pykał.
Pewnego razu, gdy to uczynił — słyszymy... a nasza papuga, Dola, dalejże mu pomagać:
— Pak, pak, pak!...
Parsknęliśmy wszyscy śmiechem. Ona jednak nie zważała na to i gdy tylko mecenas zabierał się kiedy do swojej fajki, zaraz śpieszyła mu z pomocą swojem: „pak, pak, pak“...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I tak, moje dzieci, mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, aż wreszcie, ludzie przestali śmiać się z mądrych osłów, które same siebie nazywają czasem „inteligencją“, i wojna się skończyła.
Skończyła się wojna i nowe nastało życie. Ludzie teraz wracają do pracy, biegają, budują, myślą i pragną.
Niektórzy z dalszych znajomych zginęli w bojach, ale na szczęście nasi najbliżsi wrócili wszyscy. Wróciła panna Jadzia i Misia z okopów, wrócił także pan Roman z Francji. Odbudował swój spalony dworek, założył nowe gospodarstwo, a przed miesiącem pannę Jadzię poprowadził do ołtarza.
Właśnie byliśmy z moją panią w Bułkowie na letnich wywczasach. Młoda pani Miłowiczowa nie jest już dziś blada i zmęczona, przeciwnie, wygląda jak różyczka, a jasne jej włoski wciąż się wesoło kręcą w niesfornych splotach dokoła uśmiechniętej twarzyczki.
Połowę swego rozległego dworu odstąpiła na wiejską szkołę, a z części starego parku zrobiła ogród owocowy, gdzie wiejskie dzieci uczy szczepić, przycinać i pielęgnować drzewka karłowe. Misia, która przy niej zamieszkała na stałe, pomaga jej zarówno w szkole jak i w ogrodzie. W czasie wojny wyrosła także i wyładniała.
O dalszych znajomych powiem jeszcze tyle, że Dada wyszła zamąż za swego ciotecznego brata, który na wojnie kilka razy był ranny, ale dziś ma się zupełnie dobrze i dosłużył się stopnia kapitana wojsk polskich.
Ja starym już jestem kotkiem i tylko niekiedy zaglądam do klas, aby posłuchać, jak się dzieci sprawują. W ciągu długiego życia zdobyłem jedno głębokie przeświadczenie, że niema takich ciężkich chwil, których nie możnaby było przetrzymać, że nie wolno nigdy rozpaczać, ani poddawać się niedoli. Szczęście nasze nosimy niemal zawsze sami w sobie. Prawdziwy kotek, choć go się zrzuci z piętra głową na dół, zawsze stanie na nogi i nigdy nie płacze.
Pamiętajcie o tem, moje lube dzieciaki, i budujcie... budujcie swoją nową Ojczyznę wytrwale, cierpliwie, śmiało i ochotnie, a gdy wam czasem coś się nie powiedzie, coś dokuczy, coś popsuje zaczętą robotę, pamiętajcie o starym inspektorze Mruczku, który nawet spadając, zawsze skacze na cztery łapki.