<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Rosinkiewicz
Tytuł Inspektor Mruczek
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Ostatni tydzień przyniósł kilka wydarzeń, które mię poruszyły do głębi i stały się powodem, żem w ich przebiegu czynny musiał wziąć udział, przez co stałem się niejako bohaterem dnia, jeżeli nie tygodnia. Chętnie o tem piszę: wszak sami wiecie najlepiej, jak to przyjemnie rozpowiadać o własnych bohaterskich czynach.
Oto rzecz miała się tak.
Przyszedł do nas znowu ogrodnik z Bułkowa. Przyniósł jakieś kwiaty na sprzedaż, gdyż, jak się usprawiedliwiał, tak teraz w Bułkowie źle, że niema co jeść i trzeba sobie samemu radzić. Pani kupiła kilka kwiatków nietyle z potrzeby, bo miała kwiatków w pokoju dość, jak raczej w chęci dopomożenia ogrodnikowi, a może i dlatego, że nie wypadało odmówić...
Ogrodnik, odchodząc, zapytał się Frani o Misię i prosił ją, by doręczyła dziewczynce jakąś chusteczkę od ojca. Zostawił przytem w kuchni swój tobołek, po który miał zgłosić się wieczorem. Właśnie w czasie tej rozmowy wybiegła Misia z pokoju i spostrzegła starego. Ucieszyła się ogromnie upominkiem od ojca, potem odprowadziła ogrodnika za bramę.
O czem mówili, nie wiem, gdyż nie szedłem za nimi. Zostałem na piętrze. Zresztą rozmawiali tak cicho, prawie szeptem, że nie byłbym ich słów pochwycił, podążając nawet tuż za nimi.
Pani przełożona śledziła, jak się zdaje, każdy ruch ogrodnika, bo gdy tylko ten opuścił pierwsze piętro, wyszła z pokoju i odprowadziła wzrokiem oboje aż do bramy.
Wkrótce potem przywołała Misię do pokoju i rzekła:
— Ja teraz wychodzę do miasta. Ty przyjdziesz tutaj uczyć się.
Misia, przyzwyczajona już do takich godzinek w pokoju pani, pobiegła zaraz do swego pokoju i przyniosła książki.
Niebawem zostaliśmy sami w pokoju, to jest: ja, Misia i papuga. Dziewczynka widocznie umiała już lekcje, bo książek nawet nie otwierała. Zaraz po odejściu pani przysunęła się do klatki i nawiązała szeroką rozmowę z zieloną Dolą. Powtórzę ją tak, jak zapamiętałem:
— Dzień dobry, papuziu. Jakaś ty dziś ładna... ej, ty Dola!... o!
— Cukru daj...

— Skądże ci wezmę cukru, kiedy sama nie mam.

— No to co?
— Pewnie, że nic. Gdybym miała, dałabym ci zaraz, ale tak musisz obyć się smakiem.
— Jasiu, chodź!
— Nie wiem, o jakim Jasiu mówisz, nie znam żadnego Jasia.
— Dobranoc.
— Jeżeli chce ci się spać, to niech ci będzie dobranoc, ale ja jeszcze nie mam ochoty kłaść się do łóżka.
— Miau, miau!...
— O! słyszysz Mruczku, ona teraz przemawia do ciebie. Odpowiedz jej co na to.
Ja obojętnie odwróciłem głowę w bok i klipnąłem parę razy bursztynowemi oczyma, na znak, że z papugą nie łączą mnie żadne towarzyskie stosunki i nigdy z nią nie rozmawiam. Więc one obie paplały dalej. Misia dostosowywała swój sposób myślenia do słów papugi, ta jednak, jak wszystkie papugi na świecie, przeskakiwała z tematu na temat, naprawdę nie zajmując się żadnym, ani nie rozumiejąc właściwego znaczenia wyrazów. Tymczasem Misia zauważyła:
— Ach, jaki ty masz ładny czubek. Muszę cię pogładzić... zaczekaj...
Wyciągnęła rękę ku żółtym piórkom papuziego czuba. Nagle wrzasnęła „aj“! — i cofnęła gwałtownie wstecz palce. Papuga, wśród najbardziej przyjacielskiej rozmowy, klapnęła mocno krzywym dzióbem i głęboko rozcięła Misi wskazujący palec.
Dziewczyna strzepnęła ręką, z której sączyła się krew kroplami. Ścisnęła potem ranę innemi palcami i rozejrzała się po pokoju, jakby szukała szmatki, lub innego jakiego środka na zatamowanie krwi. Wreszcie poskoczyła do biurka, szepcząc do siebie półgłosem:
— Prawda! Arnika, arnika!... Pani gdzieś tu trzyma arnikę...
Rzeczywiście, pani zwyczajnie miała w biurku żółtawy płyn, którym zalewała skaleczone palce dziewczątek. Wiedzieliśmy o tem wszyscy, gdyż niejednokrotnie patrzyliśmy na taką operację.
Misia poruszyła kilka przedmiotów na biurku, porwała za klucze, otworzyła jedną i drugą wysuwkę, zatrzasnęła je obie gwałtownie i wreszcie spostrzegła arnikę na szafie. Pobiegła więc do szafy i zajęła się zalewaniem palca żółtawym płynem, a klucze zostawiła przy biurku.
Misia ma zdrowe ciało, to też po kilku kropelkach lekarstwa i dobrem zaciśnięciu palca krew przestała się sączyć i wszystko było w porządku. Dziewczyna zbliżyła się znowu do klatki i nawymyślała papudze swoim dawnym, wiejskim sposobem:
— A ty gadzino jedna!... takaś ty dobra? ha? Ja cię chciałam pogłaskać, a ty mnie w palec?... Nie wstydzisz się?
— Jasiu, chodź!
— Aha, tobie się Jasia zachciewa, a mój palec co?
— Hej, hej!
— A jakże „hej, hej“... a dziób masz jak nieszczęście.
— Papu daj.
— Figa!... nie dostaniesz papu, boś niegrzeczna.
Tak przekomarzały się obie jeszcze z pół godziny, wkońcu nadeszła pani z miasta i pozwoliła Misi odejść do swego pokoju. Ledwie odpięła kapelusz i spojrzała na biurko, zaraz wyprostowała się, jak do udzielania nagany, i uderzyła w dłonie!
— Otóż to! Mam cię nareszcie! Nie darmo dziś rano przyszedł ogrodnik z jakimś węzełkiem! Przypuszczenia moje sprawdziły się. Teraz nakoniec dowiem się, co się stało z listem!
Obejrzała dokładnie biurko, otworzyła ostrożnie wysuwki; spojrzała do ich wnętrza i szepnęła do siebie:
— Tak jest, nie mylę się: buszowała mi po papierach, szukała znowu listów, aby je za pośrednictwem ogrodnika odesłać staremu Miłowiczowi.
Wstała i poczęła przechadzać się wzdłuż pokoju, co zwykle czyniła, gdy układała jakieś plany lub uroczyste przemówienia. Wreszcie zadzwoniła na Franię i kazała przywołać Misię.
Gdy ta po chwili weszła, pani wpatrywała się jej bystro przez chwilę w oczy, jakby już tem spojrzeniem pragnęła wszystkie jej myśli przeniknąć, wszystkie jej uczucia zrozumieć. Wkońcu spokojnie, poważnie rzekła:
— Misiu... Słuchaj, moje dziecko. Ja tu, w tem biurku miałam bardzo ważny list. Ty wszystkiego dziś jeszcze nie możesz zrozumieć, bo nato trzeba dłużej żyć i więcej patrzeć, więcej myśleć. Ja wiem, żeś ty ten list zabrała i przez ogrodnika oddała panu Michałowi...
Misia zatrzęsła się i pozieleniała.
— Ja, proszę pani, ja?... — zawołała w najwyższem przerażeniu.
— Tak jest, tyś zrobiła. Ale nie bój się. Ja cię karać nie myślę. Dzieci często popełniają złe czyny, nie rozumiejąc nawet, co robią. To też, proszę cię, moje dziecko, zastanów się dobrze i powiedz wszystko, jak było. Powiedz, kto ci kazał zabrać ten list, kiedy i gdzie go znalazłaś, komuś go oddała. Powiedz całą prawdę, a ja ci przebaczę i wcale karać nie będę, zażądam tylko, abyś nigdy więcej czegoś podobnego nie robiła.
— Ja żadnego listu nie brałam. Ja nie wiem, o jakim liście pani mówi...
— Był to list nieboszczki pani Miłowiczowej, w którym przyrzekała pomoc dla naszej szkoły. Pisany był na żółtym papierze wielkiemi literami, fioletowym atramentem. Zginął mi przed kilku miesiącami. Miałam go tu w biurku, między innemi listami. Tyś go wyjęła i zapewne oddała ogrodnikowi.
— Ależ ja się nigdy do pani biurka nawet nie zbliżam, chyba, że pani każe mi coś przynieść.
— Jakto? nie zbliżałaś się nigdy?
— Nie, nigdy!
— I dziś także nie?
Dopiero widocznie w tej chwili przypomniała sobie Misia, co się dziś stało, więc przelękła się jeszcze więcej, zwiesiła głowę i wyszeptała jak nieprzytomna:
— Palec... palec... papuga... palec...
— Co? bolał cię palec?... Aha, znam się na tem. Palec i główka to szkolna wymówka... Widzisz zatem, że ja wiem wszystko, i dłużej nie powinnaś się wypierać. To też jeszcze raz mówię do ciebie łagodnie, serdecznie: powiedz, dziecko, prawdę, a włos ci z głowy nie spadnie. Powiedz tak, jakbyś mówiła do rodzonej matki, która cię kocha i dobrze ci życzy; tylko nie udawaj dłużej i mów szczerą prawdę.
Przerwała i czekała na odpowiedź, Misia jednak milczała.
— Jakto, więc nie powiesz, coś zrobiła z listem?
— Ja... ja nie widziałam żadnego listu.
— Nie widziałaś tak, jak nie zbliżałaś się nigdy do mego biurka?
— Nie, proszę pani... ja nic, ja nic... papuga tylko... palec...
Pani wstała, wyprostowała się jak do nagany i zawołała ostro, uderzając ręką po stole:
— Misiu, ostrzegam cię, jeżeli mi nie powiesz, coś zrobiła z listem, jutro wypędzę cię ze szkoły. Ja tu kształcę tylko grzeczne i prawdomówne dziewczynki; złe i przewrotne muszą iść precz!
Misia zaciągnęła zezem i podniosła lewą rękę do ust. Oho!... już wiem, co to znaczy! Teraz niema już siły na świecie, któraby wydobyła z niej jedno słowo... Będzie stała martwa jak kamień i nawet niewiadomo czy zrozumie, co kto do niej mówi.
— Więc nie powiesz, co?... nie powiesz? Znowu wpadłaś w swój twardy upór, który tak nam wszystkim już dokuczył... co?... znowu?...
Misia milczy.
Pani ruszyła głową, jakby na znak, że nic tu poradzić więcej nie może, odchrząknęła i rzekła sucho:
— Dobrze... samaś sobie winna. Za chwilę ma być posiedzenie rady pedagogicznej: opowiem wszystkim, jak postępujesz, i zapytam, czy możesz pozostać nadal w naszym zakładzie. Odejdź!
Wskazała ręką na drzwi.
Misia, jak zwykle w podobnych razach, odwróciła się niby półsenna i patrząc martwemi oczyma w podłogę, cicho wysunęła się za drzwi.
Było już około piątej po południu i istotnie wkrótce potem zebrała się w kancelarji rada pedagogiczna.
Pani przełożona przeszła ze swego pokoju do sali posiedzeń, skąd już dochodziły liczne głosy zebranych tam pań i panów. Ja pobiegłem za panią na posiedzenie, bo byłem ciekaw, co się stanie z Misią. W czasie takich obrad najczęściej przesiaduję na piecu, bo mi stamtąd najlepiej patrzeć na ludzi, jak na poważnego inspektora przystało. Po drodze, skacząc na piec, uważam, żeby tylnemi łapami nie przewrócić globusu; dotknąłem go tylko końcem ogonka tak nieznacznie, że nawet się nie zachybotał. Doprawdy, nie wiem, poco ta mała ziemia stoi właśnie w tem miejscu, jakby to nie można schować jej do szafy i oszczędzić mi karkołomnych skoków.
Pani zadzwoniła i rozpoczęła posiedzenie. Były tam najpierw omawiane różne sprawy, które nic mnie nie obchodziły, więc też, aby się nie nudzić, oba buziaki starannie wymyłem sobie łapką. Dopiero pod koniec narad opowiedziała pani całą historję tajemniczego zniknięcia nader ważnego listu, od którego dobro szkoły w znacznym zależało stopniu, nadmieniła o swych podejrzeniach co do udziału w tej sprawie stryja pana Romana Miłowicza i wreszcie przedstawiła ze wszystkiemi szczegółami wielce podejrzane zachowanie się Misi. Przemówienie skończyła następującemi słowy:
— Nie mam żadnych wątpliwości, że Misia buszowała mi po biurku: zostawiłam klucze na górze, a zastałam je uczepione do wysuwki. Papiery i listy były porozsuwane. Najwidoczniej przeglądała je i w pośpiechu nie zauważyła, jak były poukładane... Misia Zawiszanka jest dzieckiem krnąbrnem i upartem. Gdy się zatnie, niesposób wydobyć z niej jednego dźwięku. Takie postępowanie demoralizuje inne dziewczątka i uczy je złych narowów. Oddawna zauważyłam, że właściwie nasza szkoła nie jest dla niej miejscem stosownem, jeżeli jednak mimo wszystko trzymałam ją u siebie, a nawet karmiłam i odziewałam własnym kosztem, to tylko ze względu na pamięć o zacnej staruszce, ś. p. pani Miłowiczowej, która naszą szkołę szczególniejszą zawsze otaczała opieką. Widzicie jednak państwo sami, że nie należy posuwać się za daleko w uczuciowości. Póki na Misi nie ciążyły żadne podejrzenia, mogłam patrzeć przez palce na jej upór, na jej krnąbrne zachowanie się, a nawet broniłam jej niejednokrotnie na posiedzeniach rady pedagogicznej, jak to państwo zapewne przypominacie sobie, — obecnie jednak nie widzę powodu patrzeć dalej pobłażliwym wzrokiem na jej grube przywary, zaś jej zachowanie się dzisiejsze zniewala mnie zapytać, czy szanowna rada uważa za właściwe zatrzymać ją w zakładzie, czy też usunąć z pośród naszej dziatwy? Proszę, kto życzy sobie głosu w tej sprawie?
— Ja — ozwał się profesor historji, ten, który najlepiej wiedział, dlaczego Fryderyk był wielkim.
Otrzymawszy głos, przemówił:
— Moi państwo! Bardzo się cieszę, że pani przełożona tak jasno i bezstronnie postawiła sprawę Misi Zawiszanki. Dziewczynka ta, chociaż naogół pilna i pracowita, przecież stoi swą inteligencją znacznie niżej niż jej koleżanki i jest w klasie niejako osobnikiem niewłaściwym, nadprogramowym, osobnikiem w dodatku krnąbrnym i złośliwym — i dlatego stawiam wniosek, aby Misię Zawiszankę wydalić z naszej szkoły. Skończyłem.
Po profesorze historji zabrała głos pani od przyrody i także wyrzekała na upór Zawiszanki. Również i pani, co uczy francuskiego języka, wyrażała się bardzo niekorzystnie o Misi. Inne panie, które jeszcze przemawiały, spoglądając uważnie w oczy pani przełożonej, wyrażały się chwiejnie: niby to broniły Misi, ale uważały, że szkoła niewieleby na tem straciła, gdyby nie miała jej w swych murach.
Pod koniec dopiero zabrała głos panna Jadzia i niemal ze łzami w oczach zawołała:
— Wy, łaskawi państwo, nie znacie Misi Zawiszanki tak jak ja, co z nią od kilku lat mieszkam w jednym pokoju. Jestem głęboko przeświadczona, że Misia listu nie tknęła. Ona do takiej rzeczy nie jest zdolna. To najlepsza dziewczynka pod słońcem. A jej upór, czy krnąbrność nie są niczem innem jak tylko wrodzoną niezaradnością, nieśmiałością i nerwowością, która prędzej czy później ustąpi. W razie wydalenia ze szkoły dziewczynce tej stałaby się wielka krzywdy, której ja na własne sumienie brać nie mogę. To też oświadczam, że w razie uchwały wydalenia Zawiszanki ze szkoły, wydalicie mnie, państwo, razem z nią, gdyż ja jej nie opuszczę.
Nastała chwilowa cisza, gdyż pannę Jadzię wszyscy lubili, ona zaś mówiła gorąco, z zapałem i tak do serca, że i najtrwardszych powinna była szczerością i ciepłem rozbroić.
Ale na to przemówił znów profesor historji:
— Bardzo żałuję, że panna Jadzia tak gorąco wzięła sobie do serca tę dziczkę wioskową. Jestem przekonany, że gdy spokojnie wszystko rozważy, cofnie swe zastrzeżenie i mimo wydalenia Zawiszanki pozostanie z nami. Zarówno w dobrem jak i złem mylą pozory. A panna Jadzia należy do tych, co widzą w innych same tylko dobre strony. To też mimo głębokiego szacunku, jaki mam dla panny Jadzi, mimo prawdziwego uwielbienia dla jej iście gołębiego serca, wniosku swego nie cofam i sam będę głosował za wydaleniem.
Ponieważ nikt więcej nie żądał głosu, pani poprosiła, aby wszyscy ci, co są za wydaleniem, podnieśli rękę.
Po obliczeniu głosów okazało się, że siedm osób było za wydaleniem, sześć przeciw.
Pani przełożona powstała z krzesła, westchnęła i orzekła:
— Ponieważ większość rady oświadczyła się za wydaleniem, przeto Misia Zawiszanka będzie od jutra z naszej szkoły wydalona.
Usłyszawszy to, panna Jadzia zbladła, wstała i wyszła z sali. Bez słów zaznaczyła, że podzieli los Misi.
Ja dotąd siedziałem na piecu spokojnie i słuchałem, ale po tem, co zaszło na dole, wyprostowałem się, wygiąłem grzbiet w kabłąk i rzuciłem groźne spojrzenie na ludzkie głowy.
— Jakto! Misia i panna Jadzia wydalone?!... wydalone na podstawie takiego niedokładnego głosowania? siedm głosów przeciw sześciu i już wszystko? Ależ za pozwoleniem!... A mój głos gdzie?!... głos inspektora Mruczka gdzie?!... Czyż podniosłem łapkę do góry?!... O, nie!... na takie głosowanie ja się nie godzę i zaraz tu porządek zrobię. Chodzi wam o list... Dobrze, zaraz wam pokażę, gdzie jest list, niech będzie! Ale nigdy nie pozwolę, aby panna Jadzia, moja ukochana panna Jadzia, co tyle razy dzieliła się ze mną ostatnią kropelką mleka, musiała iść z Misią w świat, opuścić nasz zakład na zawsze!
Zeskoczyłem z pieca i nie patrząc nawet, co się dzieje z globusem, prędko nosem otworzyłem sobie drzwi od naszego pokoju, wbiegłem do środka, wskoczyłem na biurko i stąd z wielkim rozmachem rzuciłem się na górną poręcz fotela pani przełożonej. Fotel zachwiał się i runął. Oczywiście, ja sam, jako zręczny kotek, uskoczyłem w czas na bok, tak że choć fotel z wielkim łoskotem upadł na podłogę, nie doznałem żadnej niemiłej przygody.
We drzwiach ukazała się moja pani i uspokoiła radę:
— Ach, nic się nie stało, nic. To tylko Mruczek przewrócił fotel.
A teraz posłuchajcie, dlaczego to uczyniłem i co z tego wynikło.
Fotel ten, na którym pani przełożona od lat dwunastu codziennie przed biurkiem siadywała, był wyplatany paskami szorstkiej bambusowej trzciny. Ponieważ na tej trzcinie pani dłuższy czas niszczyła sobie suknię, postanowiła zatem sprawić materacyk i przywołała w tym celu nawet tapicera, który wziął miarę. Ale że opieszały rzemieślnik zwlekał z wykonaniem polecenia, pani wyszukała w szafie starą rachunkową księgę o miękkiej i podatnej tekturze, i złożyła ją jako chwilowy materacyk na fotelu. Gdy atoli mijały tygodnie, a tapicer nie przynosił poduszeczki, pani przyzwyczaiła się do książki, jakby ta była nieodłączną częścią fotela, i odtąd pozostawiła ją w tem miejscu na stałe. Po pewnym czasie ja, Frania, Stefan i wogóle wszyscy domowi przywykliśmy uważać ją za fotelową poduszeczkę, której ruszać nie wolno. Tym sposobem przestała ona być książką i stała się materacem.
Ale oto przed rokiem, podczas wakacyj, pani, mając nieco więcej czasu, przeglądała pewnego razu dawne rachunki i odczytywała różne stare listy. Widocznie chcąc przypomnieć sobie jakieś daty z dawnych zapisków, wydobyła na chwilę ów materacyk i przejrzała w nim kilka kartek. Potem sięgnęła ręką po list staruszki, odczytała go także, położyła na księdze, zamyśliła się, przewróciła kilka kartek, po chwili zaś zamknęła księgę, złożyła ją na fotelu i rozsiadła się na niej wygodnie.
Ja, siedząc z boku na biurku, wszystko to doskonale widziałem.
Później, gdy pani zauważyła, że list gdzieś się zapodział, rzeczywiście przeszukała wszystkie księgi i papiery, wszystkie skrytki i wysuwki, wszystkie zakamarki w całym domu i to po wiele, wiele razy, lecz nawet nie przyszło jej do głowy zajrzeć do księgi na fotelu; przecież to nie była księga, tylko materac!... Zresztą siedziała zawsze na księdze, więc jej nie widziała.
Gdy więc skoczyłem sprężyście na poręcz fotela i przewróciłem go, księga wypadła z siedzenia i otworzyła się właśnie w tem miejscu, gdzie był list. Nie był to tylko szczęśliwy przypadek, albowiem wszystkie księgi otwierają się najczęściej w tem miejscu, gdzie założone są listami.
Spełniwszy swój obowiązek, uciekłem na kanapę i wtuliłem się w kącik. Nie sądźcie, żem się nastraszył łoskotu upadającego fotela, aczkolwiek taki stukot niejednego mógł przerazić. Ja jednak schowałem się dlatego, że uważałem, iż nie wypada po spełnieniu godnego czynu domagać się zaraz nagrody i uznania.
Pani przełożona, pożegnawszy w chwilę potem radę pedagogiczną, weszła do pokoju i zwróciła oczy na przewrócony fotel.
Nagle, spojrzawszy na księgę i zobaczywszy żółty, mały list na białych, wielkich kartach, załamała ręce i przyłożyła splecione palce do twarzy.
— List! — zawołała przerażona, ale zarazem ogromnie ucieszona.
Podniosła list z ziemi i podeszła z nim do lampy.
Tak jest! To był ten sam, którego od roku daremnie szukała! Wielkie fioletowe litery upewniały ją znowu, że staruszka poleca swym spadkobiercom czuwanie nad rozwojem szkoły.
Podjęła fotel i księgę, ustawiła wszystko na dawnem miejscu, poczem zamyśliła się i przeszła kilka razy po pokoju. Namyślała się dość długo, wreszcie zadzwoniła na Franię, a gdy ta ukazała się we drzwiach, rozkazała:
— Idź do panny Jadzi i poproś, aby tu zaraz przyszła z Misią. Powiedz, że ja bardzo proszę, aby nie zwlekały, bo mam im coś ważnego do powiedzenia.
Jakoż niebawem nadeszły obie. Były smutne i miały czerwone od płaczu powieki. Przypuszczały zapewne, że nadchodzi chwila, w której pani obwieści Misi wyrok wydalenia.
Pani jednak, trzymając wciąż list w ręku, uśmiechnęła się do nich po przyjacielsku:

— Usiądźcie, moje dzieci, i posłuchajcie — rzekła, przysuwając dwa krzesełka do swego fotela. — Stała się rzecz dziwna, w pewnej mierze nawet bardzo przykra, ale po namyśle same zrozumiecie, że zmieni się niebawem w podwójnie radosną: oto najpierw dlatego, że dzięki niej mogę naprawić błąd, który popełniłam, powtóre dlatego, że sprawa pomocy dla naszej szkoły, której nam gwałtownie potrzeba, zdaje się, wkracza na dobre tory. Panno Jadziu... list staruszki znalazł się!

Potem pani zwróciła się do Misi, która wciąż jeszcze jak martwa stała przy krzesełku, i rzekła:
— Posądziłam cię, moje biedne dziecko, zupełnie niesłusznie o zabranie mi listu. Przepraszam cię. Choć jestem twoją przełożoną i osobą starszą, przecież uważam, że wcale nie ubliża ani przełożonej, ani osobie starszej przyznać się do winy, jeżeli popełniło się jakiś błąd. Ja muszę czuwać nad szkołą, muszę dbać o jej dobro, muszę się starać dla was, moje dziewczątka, o najlepszych nauczycieli, o światło, opał, śniadania, przybory szkolne i o wiele, wiele innych rzeczy. Ta troska trapi mnie po nocach i spędza sen z powiek. Ona też każe mi na wszystko patrzeć bacznie i ochraniać tę naszą ukochaną szkołę od nieszczęść i niepowodzeń. Tyle na moje usprawiedliwienie. Posądziłam cię niesłusznie, moja Misiu, ale pamiętaj, żem broniła szkoły. A teraz chodź tu do mnie, rozpogódź twarzyczkę, uśmiechnij się i powiedz mi na uszko, że mi przebaczasz i że już do mnie nie czujesz żalu...
Przygarnęła Misię do siebie i pocałowała ją w głowę, w czoło i w zapłakane oczy.
— Cóż? Przebaczasz mi? — zapytała jeszcze raz cichym, serdecznym głosem.
Misia pochyliła się i przytuliła jej rękę gorąco do swych rozpalonych ust.
Na twarzy panny Jadzi ukazały się łzy radości.
Ja przeciągnąłem łapką po nosie i kichnąłem z wielkiego zadowolenia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Rosinkiewicz.