<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Rosinkiewicz
Tytuł Inspektor Mruczek
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Znowu dłuższy czas nie pisałem, bo mi się nie chciało. Zdobyłem jednak w tym czasie nowe spostrzeżenie, które przecież coś jest warte. Oto aby mieć ochotę do pisania, nietylko trzeba cieszyć się pełnym żołądkiem, ale — i to może ważniejsze — nie trzeba mieć papugi przy swoim boku. Wierzajcie, spostrzeżenie to głębszej jest natury, niżeli wam się na pierwszy rzut oka wydaje... (Trzy kropki).
Jak odrazu przewidywałem, sympatyczna moja Dola zajęła rzeczywiście pierwsze miejsce w domu, ja zaś zszedłem na plan drugi.
Pani coraz częściej rozmawia z nią, coraz gorliwiej dba o jej wygody i zachcianki. Papuga nauczyła się kilku nowych wyrażeń, naprzykład: „Hej, hej“... „Cukru daj“, „Chodźmy spać“... Gdyby na tem się skończyło jej wykształcenie, nie miałbym nic przeciw temu, bo ostatecznie co mnie obchodzą jakieś tam niedorzeczne powtarzania ludzkich dźwięków; tymczasem ten potwór zaczyna już i mnie naśladować, powtarzając czasem bezmyślnie: „Miau, miau“, albo „Mrrr!“
To już oburza moją dumę do żywego. Gdybym się nie bał potężnego jej dzióba, zarazbym kark jej ukręcił.
Ale nawet i dzieci, zwłaszcza ze wstępnej, niemal podczas każdej przerwy podkradają się pod drzwi pani pokoju i starają się bodaj na chwilkę zabawić oczy zielonemi piórkami „kochanej papuzi“... O Mruczku rzadko kto już myśli — wyszedł z mody!
Żeby przynajmniej w tych słowach panny Doli kryła się jakaś myśl, jakieś pragnienie, lub przeczenie. Gdzie tam. Jej wszystko jedno. Na dzieńdobry mówi: „Chodźmy spać“, na panią wola: „Jasiu, chodź“ — gdy zaś zobaczy kostkę cukru, doprasza się o nią słowami: „Miau, miau“.
Kiedyś tu Frania jeździła na szczotkach po posadzce. Papuga rozczepiła skrzydła i dalejże chybotać się na obie strony. Wyraźnie pomagała Frani czyścić, bo z niej nie spuszczała oka.
Podobno i między dziewczynkami bywają czasem papugi, którym wszystko jedno, co mówią, byle tylko „gadać“, to jest: wydawać ze siebie niedorzeczne, a czasem i szkodliwe dźwięki; praca zaś ich przypomina pomoc Doli, jakiej ta udzieliła Frani podczas czyszczenia podłogi.
Ale dajmy już głupiej papudze spokój. Tak mi zbrzydła, że o niej ze spokojem myśleć nie mogę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziś mieliśmy piękny dzionek, prawdziwie wiosenny Cały pensjonat wybiegł podczas wielkiej pauzy na ogród. Podążyłem i ja za moją piątą klasą. Misia...
Aha, przedtem muszę wam jeszcze coś opowiedzieć o Misi.
Pani, jak postanowiła w rozmowie z mecenasem, zostawiała ją kilka razy w naszym pokoju, sama zaś wychodziła na miasto. Za każdym razem kazała jej niby to uważać, żeby Mruczek nie zrobił co złego papuzi. Misia, spełniając jej rozkaz, siedziała zwykle na kanapie obok klatki i uczyła się, a co chwila rzucała oczyma to na mnie, to na Dolę. Czasami, gdy już wyuczyła się lekcyj, bawiła się ze mną lub z papugą, przemawiając nam naprzemian do sumienia, abyśmy się kochali.
Po powrocie pani przełożonej z miasta odchodziła zwykle zaraz do pokoju panny Jadzi, pani zaś oglądała uważnie miejsce, na którem leżały klucze, otwierała biurko, badała papiery i listy, umyślnie tam według pewnego planu ułożone. Ponieważ jednak Misia nigdy nie zbliżała się do biurka i nic na niem nie ruszała, pani, jak mi się zdaje, nabrała wreszcie przekonania, że niesłusznie ją posądzała, gdyż co najmniej od miesiąca, mimo że wtym czasie znowu kilka razy wychodziła po południu do miasta, nie kazała już dziewczynce odsiadywać godzinek w swoim pokoju.
Cieszę się z tego, bo, doprawdy, biedna Zawiszanka cierpiałaby niewinnie; przecież ona listu nie ruszała! wszakże on wciąż leży na dawnem miejscu.

Tyle o Misi.

Owóż, jak wspomniałem, mieliśmy dziś piękny dzionek, prawdziwie wiosenny, i cały pensjonat podczas wielkiej pauzy wybiegł do ogrodu. Dziewczątka ścigały się po trawnikach i świeżo oczyszczonych ścieżkach, ładnie posypanych żółtym piaskiem, bawiły się małemi piłeczkami, uderzając niemi o ziemię lub przerzucając je z rąk do rąk, albo też opowiadały sobie przyjemne rzeczy o tem, jak to pięknie będzie, gdy nadejdą wakacje, gdy się zacznie miła swoboda i gdy wreszcie wybije godzina odjazdu na wieś, albo na letnie mieszkanie.
Do panny Jadzi przyczepiły się dwa ogonki, złożone z kilku dziewczątek. Połączyły się one zgiętemi rękami, niby kluczkami, a panna Jadzia ciągnęła je za sobą prawem i lewem ramieniem. Miała jakąś gazetę w ręku, ale jej czytać nie mogła, gdyż dziewczątka wciąż jej przeszkadzały, wołając jedna przez drugą:
— Proszę pani, proszę pani, proszę pani...
Ona cierpliwie wysłuchiwała ważnych tych zapytań i na wszystkie odpowiadała.
Ale w pewnej chwili, gdy się nieco uciszyło, rzuciła okiem na gazetę i naraz przystanęła. Szedłem przed nią i, odwróciwszy się przypadkiem, nie mogłem zrozumieć, co się dzieje...
Oto panna Jadzia zbladła, zatrzęsła się, przymknęła powieki i mało nie upadła, gdyż zatoczyła się jak nieprzytomna.
— Pozwólcie, dzieci — szepnęła — muszę usiąść, słabo mi.
Odprowadzono ją do ławeczki i posadzono.
Chwilę jeszcze siedziała jak martwa, potem zwolna ożywiła się a rumieniec wystąpił na jej zwykle bladą twarzyczkę. Wreszcie zerwała się i pobiegła do pani przełożonej.
— Proszę pani! — zawołała zdaleka — czytała pani dzisiejszą „Gazetę“?
— Nie, nie czytałam.
— Cudowny telegram z Rzymu. Pan Roman żyje!
Pani przełożona pochwyciła skwapliwie gazetę i odczytała głośno:
„Donoszą z Port Saidu, że koło drugiej katarakty Nilu lotnik polski, Roman Miłowicz, znany geolog, opadł szczęśliwie na piaski po odbyciu kilkuset kilometrów drogi nad pustynią. Motor popsuty, lecz lotnik ocalał“.
Panna Jadzia klasnęła w dłonie i podskoczyła, jakby była małą dziewczynką ze wstępnej.
Chciała jeszcze coś mówić, bo już otworzyła usta, ale właśnie zadzwoniono, i musieliśmy wracać do klasy.
Przed wieczorem znów był u nas na herbatce stary mecenas.
Podwieczorek odbył się jak zwykle: papuga nawykrzykiwała się jak zwykle, ja milczałem w odległym kącie jak zwykle. Po przekąsce pani pokazała mecenasowi telegram i wyraziła przekonanie, że gdy tylko Roman Miłowicz wróci do kraju, niewątpliwie przypomni sobie o pensjonacie, który tyle dobrego doznawał od jego szlachetnej matki.
Mecenas jednak niezupełnie podzielał zapatrywania pani przełożonej. Zimny ten prawnik potrząsnął głową i zauważył:
— Ostrzegam panią przed zbyt różowemi nadziejami. Ludzie szybko zapominają o tem, co było wczoraj, a mało ich obchodzą dawne minione lata! Zwłaszcza ludzie o tak bujnych i odległych od rodzinnego pnia przeżyciach jak Roman Miłowicz. Gdzież oni mają czas na troszczenie się o byt jakiegoś tam pensjonatu w Polsce! Dla mnie, jako prawnika, jedynie miałby wartość list nieboszczki Miłowiczowej, bo to dokument urzędowy, ale pani go nie odszukała. Prawda?
Pani przełożona zastanowiła się chwilę, potem posmutniała i splotła ręce przed sobą.
— Niestety... nie odszukałam — odrzekła z westchnieniem. — Przypuszczenia moje co do Misi narazie nie potwierdziły się. Doprawdy, nie wiem już sama, co o tem wszystkiem myśleć!
— A ja przecież radzę, niech pani jeszcze szuka...
Pani ruszyła ramionami.
— Dobranoc — ozwała się na to papuga.
Mecenas zaśmiał się i zauważył:
— Widzi pani, zacna Dola przypomina mi, że czas wracać do domu.
Wstał, pożegnał się i odszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Rosinkiewicz.