<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Rosinkiewicz
Tytuł Inspektor Mruczek
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Dziś było rozdanie półrocznych świadectw.
Niektóre dziewczątka cieszyły się bardzo, pokazując koleżankom piątki i czwórki, inne płakały i wyrzekały na niesprawiedliwość. Tak bywa co roku. Gdyby mi za każdą „niesprawiedliwość“ wyrwano jeden włos, tobym chodził taki łysy, jak nasz mecenas.
W piątej świadectwa rozdawała panna Jadzia w zastępstwie chorej gospodyni klasy, więc poszedłem z nią razem do piątej.
Ela miała same piątki, Misia same czwórki, Dada same trójki. Rzuciła okiem na papier i zawołała:
— E, co tam!...
Najwięcej jednak uciechy było we wstępnej. Mamusie czekały na korytarzu i z wielkiem zaciekawieniem rozczytywały się w świadectwach.
Jeden tylko Leszek zachował się bardzo niegrzecznie, bo gdy mu pani dała papier z samemi dwójkami, zaśmiał się, ruszył ramionami, a potem zmiął świadectwo i schował tę kulkę do kieszeni.
Widząc to Dziunia, skarciła go ostro.
— A! pięknie, bardzo pięknie! — zawołała oburzona. — Teraz z pewnością dostaniesz w domu w skórę.
— Nie dostanę! — odrzekł butnie. — Powiem, że świadectwo zgubiłem, i mamusia uwierzy. Mamusia i tak nigdy nie pyta się o moje świadectwa. Co mi tam!
Nasadził czapeczkę na jedno ucho i poszedł wesoły do domu.
Myślałem, że po odejściu dzieci nastanie w szkole wielka cisza, jak to zwykle bywało; tymczasem stało się coś takiego, co wpłynęło znacznie na urozmaicenie końca dnia dzisiejszego.
Oto nad wieczorem przyszedł jakiś człowiek i przyniósł mojej pani zawiniątko, przypominające pudło. Było ono owinięte w koce i baranie kożuszki.
Mocno zaciekawiony, co to takiego, wyskoczyłem na komodę, aby się lepiej rzeczy przypatrzeć. Człowiek, który, jak się wnet okazało, był ogrodnikiem w parku nieboszczki pani Miłowiczowej, rozwiązując sznurki, mówił:
— Nie wiedziałem, co z nią robić. Kąsa, śpiewa, drze się, udaje człowieka, że już trudno wytrzymać w domu. Myślałem: wróci młody pan, to i powie, co z nią zrobić... bo to gadzina z ciepłych krajów, do naszego zimna nieprzyzwyczajona, inaczej wypuściłbym na powietrze. Ale pana jak niema tak niema, a tu niewiadomo co dalej. Kiedyś to tak trzasnęła dzióbem moją małą Karolcię powyżej brwi, że mało nie wybiła jej oka. Ej, myślę: trzeba z tem raz skończyć. Najlepiej pójdę do pani przełożonej i zapytam, co dalej. Może zabić i wypchać, czy co? A może sprzedać, bo są ludzie, co takie szkarady kupują...
Domawiając tych słów, odwinął ostatni kocyk.
Ukazała się klatka z papugą...

— A!... papuzia! Dola! moja stara znajoma! — zawołała pani takim głosem, jakby ją wielka spotkała przyjemność, poczem dodała: — Dobrze pan zrobił, panie ogrodniku, przynosząc ją do mnie. Zatrzymam ją u siebie do przyjazdu młodego pana Romana. Nic jej się złego nie stanie.

Piękna historja: zamiast kur, kaczek, indyków, szynek i kiełbas, otrzymaliśmy zieloną papugę!
Byłem zły.
Nasza nieboszczka staruszka pieściła ją u siebie w domu i bawiła nią gości. Teraz prawdopodobnie, jeżeli Dola zostanie u nas, znowu skupi ludzką uwagę na sobie, a ja pójdę w zapomnienie! Nawet dzieci gotowe więcej zajmować się zieloną Dolą, aniżeli inspektorem Mruczkiem. Naprawdę poczułem, że jestem mocno podniecony. Już tam, na wsi, miałem wielką ochotę wpić w jej szyję moje ostre szpony i szpilkowate zęby, a jeżeli tego nie uczyniłem, to tylko dlatego, że bałem się cokolwiek potężnego jej dzióba, którym jak nic rozgniata orzechy. Ale teraz... Kto wie, co jeszcze będzie! Otwarcie mówię, że nie mam ochoty być trzecią osobą w naszym domu. Dotąd wszyscy wiedzieli, że po pani przełożonej ja najpierwsze w szkole zajmuję miejsce — teraz mogłoby być inaczej.
Zaczekajmy trochę, może nadarzy się sposobność... Bądź co bądź dziś już nie kryję się, że za siebie nie ręczę.
Widocznie pani z zagniewanych spojrzeń, jakie na ptaka rzucałem, odgadła moje myśli, bo pogroziła mi palcem i nakazała:
— Nie wolno, Mruczku! pamiętaj, że nie wolno! Inaczej spotkałaby cię wielka przykrość...
— No, no... zobaczymy — pomyślałem i zagniewany odwróciłem głowę ku oknu.
W chwilę potem ogrodnik pożegnał panią i wyszedł. Ponieważ nie mogłem dłużej patrzeć na szkaradnego ptaka, zeskoczyłem z komody i wybiegłem na korytarz.
Prawie w tej samej chwili wysunęła się Misia z ciemnego kąta i przypadła do ogrodnika.
— Jak się macie, panie Wojciechu! — szepnęła zdławionym głosem.
— A, Misia! — odrzekł stary i zdziwiony ruszył powiekami. — Takeś urosła, żem cię ledwie poznał.
— Nie wiecie, co u nas w domu?
— U was w domu? No cóż? Ot, jak zwyczajnie. Ojciec pije, a twoja macocha wojuje ze wszystkiemi ludziskami we wsi.
— Ojciec zdrów?
— Czemu nie. Młynarza złe się nie czepia.
— Pozdrówcie go ode mnie. Powiedzcie, że mi tu dobrze. A o panu Romanie nic nie wiecie?
— Skądżeby znowu! Nawet niewiadomo, czy żyje?
We drzwiach ukazała się pani. Wyszedłszy z jasnego pokoju do ciemnego korytarza, zatrzymała się i zwęziła oczy. Chwilę stała nieruchomo i patrzyła uważnie to na Misię, to na ogrodnika, wreszcie poszła do kuchni.
Gdy w chwilę potem ogrodnik odszedł, pani przywołała Misię do pokoju i zapytała:
— Ty znasz tego człowieka?
— Tak jest, proszę pani, znam — odrzekła dziewczyna, czerwieniąc się mocno.
Pani wpatrzyła się w nią uważnie, głęboko i zapytała dalej:
— A starego pana Michała, stryja pana Romana, znasz?
Misia ruszyła głową.
— Jakto?... nie znasz?
— Nie, proszę pani.
— Mówisz prawdę?
Misia poczerwieniała jeszcze więcej i nic już nie odpowiedziała. Mimowoli podniosła lewą rękę do ust i zaciągnęła zezem. Znam jej usposobienie dobrze i wiem, co to znaczy. Teraz możnaby ją bić, katować, ciągać po ziemi za włosy, a nie wyda z siebie jednego słowa.
Pani poczekała chwilę i znów zapytała:
— No cóż? Mówisz prawdę, czy nie? Nie bój się... odpowiedz.
Misia milczy. Coraz większa bladość okrywa jej zasępioną twarzyczkę.
Pani wpatrzyła się w nią jeszcze ostrzej, myślała dłuższą chwilę i wreszcie rzekła suchym, twardym głosem, przypominającym udzielane niegrzecznym dzieciom nagany:
— Możesz odejść.
Misia odwróciła się i z głową pochyloną ku ziemi odeszła jak nieprzytomna do pokoju panny Jadzi.
Wieczorem przyszedł do nas na herbatkę stary pan mecenas Raszyński.
Na wstępie zapytał o zdrowie i zaraz wydobył wałeczek do palenia.
Spojrzałem zukosa na papugę i nieco zadowolony pomyślałem:
— Zaczekaj, szkarado, zaznasz i ty miłego zapachu, bo właśnie gość nasz usiadł na kanapie koło ciebie, więc cię podkadzi... Ja sobie pójdę w drugi kąt pokoju i tam mi będzie dobrze; ty zaś musisz siedzieć koto mecenasa, bo jesteś w klatce.
Jakby zrozumiał moje myśli łysy pan, bo jeszcze więcej odsunął w bok rękę opartą o poręcz kanapy i podkadził dokładnie zielonego ptaka.
Na to papuga rozgniewała się i wrzasnęła:
— Jasiu, chodź!
Mecenas przestraszył się i tak gwałtownie uskoczył w przeciwną stronę, że aż lampa zadygotała na stole.
— A to co za licho? — wykrzyknął zdziwiony.
Na to moja pani:
— Cha, cha, cha...
A papuga sobie:
— Cha, cha, cha...
Mecenas także:
— Cha, cha, cha...
Jak się zaczęli w trójkę śmiać, tak i ja nie wytrzymałem i musiałem się uśmiechnąć.
— Skąd ją pani dostała?
— Przyniósł mi ją dziś ogrodnik z Bułkowa. To faworytka nieboszczki naszej staruszki. Jakże nie zająć się takiem biedactwem, zwłaszcza, że ten głupi ogrodnik chciał ją zabić i wypchać. Więc zatrzymałam ją u siebie.
Na to papuga zagwizdała.
— Ho, ho — zauważył mecenas — ona i to umie.
— Inteligencja dwuletniego dziecka — odrzekła pani. — Papugi posiadają słuch doskonały i podczas śpiewu trafiają wybornie w ton właściwy. Nadto zdradzają wielki pociąg do wszelakiego naśladownictwa, myślą jednak znacznie gorzej od psów, kotów i koni.
— Ba!... — mruknąłem ze wzgardą — to przecież jasne. Gdzie kto widział przyrównywać mózg głupiej papugi do mózgu kociego!
Frania przyniosła herbatę. Papuga, ujrzawszy ciastka na tacy, pochyliła się, rozłożyła skrzydła do połowy i przerzucała się z nogi na nogę, wreszcie znowu krzyknęła:
— Jasiu, chodź! No to co? Papu daj...
— Aha, upomina się o swój podwieczorek — zauważyła pani. Ułamała kawałek sucharka i podała go Doli. Ta ujęła przysmak w cztery palce prawej nogi i stojąc na lewej, łuskała grubym dzióbem suchą łakotkę to z góry, to z dołu, naprzemiany.
Mecenas przypatrywał się jej z wielkiem zaciekawieniem, jakby mu pięćdziesiąt lat ubyło z ramion i jakby był chłopczykiem nie większym od Leszka Bielskiego.
— Ale o najważniejszej rzeczy zapomniałam panu powiedzieć — przerwała krótkie milczenie moja pani.
— Słucham? — odsapnął mecenas.
— Oto zdaje mi się, że jestem na tropie pewnej tajemnicy... tajemnicy związanej z tym listem staruszki, o którym już wspominałam panu mecenasowi.
— No, no!
— Misia!...
— Jakto? — zapytał mecenas i podniósł brwi do góry.
— Przyłapałam ją, jak na korytarzu coś szeptała do ucha staremu ogrodnikowi. Kto wie, czy ten człowiek nie poto tu przyszedł z papugą, aby mieć powód do porozumienia się z Misią... Pojmuje pan mecenas?
— Jeszcze niezupełnie.
— Mógł on być wysłannikiem starego Michała...
— No to co? — ozwała się z boku papuga. — Papu daj...
Pani wstała i podała Doli drugą część sucharka.
— Masz i cicho siedź, bo ja teraz mówię o ważniejszych rzeczach.
Dola zaczęła znów gruchotać ciastko krzywym dziobem i szybko obracać czarnym językiem, pani zaś ciągnęła dalej:
— Przywołałam ją później do pokoju i zapytałam, czy zna pana Michała. Zarumieniła się najpierw po uszy, a potem pobielała jak kreda. Na pytanie moje nie odpowiedziała, tylko popadła w zwyczajny stan martwoty, z którego trudno ją doraźnie wyprowadzić.
— Pytała ją pani może o list?
— Nie... Dotąd nie pytałam. Sprawę tę trzeba prowadzić bardzo ostrożnie. Ona jest uparta jak kozieł.
— Nie rozumiem tylko, czegoby szukał stary Miłowicz u pani przy pomocy tego dziecka?
— Może dalszych jakich listów... Któż to wie!
— Nie jest to wykluczone...
— To też postanowiłam zwrócić teraz na Misię jak najbaczniejszą uwagę. Jeżeli otrzymała ona jakie zlecenie od ogrodnika, to prawdopodobnie przyjdzie on niedługo po odpowiedź. Zobaczymy. Narazie będę ją umyślnie przywoływała do pokoju i pozostawiała samą. Zapominając niby to przypadkiem kluczy przy biurku, pozwolę jej dobierać się do moich papierów, które tak poukładam, abym łatwo mogła poznać, czy były ruszane. Rozumie pan mecenas?

— Jasiu, chodź!... Papu daj! — ozwała się znów Dola.
Było mi tego za dużo. A to nienasycony żarłok! Już zjadła całe ciastko i dopomina się o nowe. Ale oto widzicie, co się dzieje?... Pani podniosła się znowu i podała jej dalszy kawałek sucharka, choć sama jest biedna i jada wieczorami kaszki. Piękne!... Bardzo mi się to podoba! Czuję, że przy obiedzie będzie to samo. Założyłbym się, że Dola ze swojem bezmyślnem „Jasiu, chodź“ będzie najlepsze dostawała kąski, ja zaś pozostanę na boku. Gdyby tak miało być naprawdę, nie darowałbym nigdy zielonej szkaradzie podobnego upokorzenia. Spojrzałem mej pani pochmurnie w oczy i wyczytałem z nich, że krzywda moja już się zbliża...
Doznałem takiego bólu, że nie mogłem dłużej patrzeć na moją starą przyjaciółkę.
— W każdym razie — zauważył po chwili namysłu mecenas — doradzałbym pani ostrożność w postępowaniu z tą dziewczynką. Misia to ciekawa dziczka, z której może być kiedyś poważny człowiek. Nic łatwiejszego, jak pomylić się w podobnym przypadku i wziąć pozory za prawdę. Poszlaki byłyby — pewności niema żadnej.
— Ja też postanowiłam działać ostrożnie — odrzekła pani — i z pewnością nie zrobię dziecku krzywdy, jeżeli jest niewinna. Lecz z drugiej strony nie mogę dozwolić, aby korzystała z moich dobrodziejstw mała żmijka, którą przyjęłam do domu głodną, zziębniętą i prawie nagą. Zaczekam cierpliwie przez jakiś czas, tylko podwoję moją baczność. Może coś z tego wyniknie.
— Przeszukała pani jeszcze raz wszystkie swoje skrytki?
— O tak!... Po pańskiej ostatniej wizycie przejrzałam znowu każdy zeszyt, każdą książkę, każdy świstek papieru. I nic, nic, nic! Zdaje mi się, że niema w domu takiego kącika, gdziebym po sto razy nie zajrzała. Więc jakże wobec tego wytłumaczyć sobie zniknięcie listu, jeżeli nie kradzieżą?!
Mecenas ruszył ramionami.
Ja zwarłem powieki i milczałem. Gdzie jest list — wiem! Na pewno wiem, ale nie powiem. Jeżeli mojej pani milsza papuga niż Mruczek, dobrze! — niech papuga mówi, a raczej... niech gada, bo ona ani mówić, ani myśleć nie umie — i dlatego taka jest kochana... (Trzy kropki).
— No to co? — ozwała się w tej chwili Dola.
Spojrzałem na klatkę.
Szkarada przysunęła się do drutów i czyściła na nich swój gruby zakrzywiony dziób.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Rosinkiewicz.