Intruz/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kiedy zbudziłem się ze snu ciężkiego i, powiedziałbym, zwierzęcego, który w ciągu nocy pochwycił mnie niespodziewanie, z trudem tylko zdołałem przywołać napowrót świadomość dokładną rzeczywistości.
Wkrótce jednak umysł mój, oswobodzony od nocnego szału, spojrzał wprost w oczy tej rzeczywistości zimnej, nagiej, nieubłaganej. Czemże były wszystkie poprzednio doznane udręczenia w porównaniu z przerażeniem, które mnie ogarnęło teraz? Trzeba żyć! I ta myśl sprawiała mi takie wrażenie, jak gdyby podano mi czarę głęboką, powiedziawszy; „Jeśli chcesz pić z niej, jeśli chcesz żyć dzisiaj, trzeba ci wlać w tę czarę aż do ostatniej kropli wszystką krew twego serca“. Wstręt, obrzydzenie, odraza nieokreślona zbudziły się w najtajniejszej głębi mojej istoty. A przecież żyć trzeba było; trzeba było i tego rana jeszcze przyjąć dar życia. Ale przedewszystkiem należało działać.
Porównanie, które uczyniłem w duszy między tem przebudzeniem się rzeczywistem a tem, jakie marzyłem i jakiego spodziewałem się wczoraj w willi Bzów, przyczyniło się jeszcze do tego buntu, który się podniósł we mnie. „Niepodobieństwem jest, myślałem, abym przyjął taką sytuacyę; niepodobieństwem, bym wstał, ubrał się, bym wyszedł ztąd, zobaczył znów Julianę, mówił z nią, bym w dalszym ciągu udawał przed matką moją, bym czekał na chwilę sposobną do rozmowy stanowczej, żebym w tej rozmowie ułożył warunki przyszłych naszych stosunków wzajemnych. To niepodobieństwo. Ale w takim razie? Położyć w jednej chwili i radykalnie koniec tym wszystkim cierpieniom... wyswobodzić się, ratować ucieczką... Niema innego wyjścia“. I rozważając łatwość przeprowadzenia czynu, wyobrażając sobie szybkość wykonania, spuszczenie cyngla broni, bezpośredni skutek kuli, ciemność, która po wystrzale ogarnęłaby mnie, doznałem po całem ciele dziwnego dreszczu, pełnego trwogi a przecież pomieszanego z pewnego rodzaju wrażeniem ulgi, przyjemności niemal. „Niema innego wyjścia“. I mimo całej męczarni, którą sprawiała mi niepokój tej świadomości, myślałem z pewną ulgą, że już odtąd nic a nic zgoła nie będę potrzebował wiedzieć, że sam niepokój ten ustanie natychmiast, że koniec końcem wszystko jut będzie skończone.
Posłyszałem pukanie do drzwi i głos mego brata, wołający:
— Jeszcze nie wstałeś, Tullio? Czy mogę wejść?
— Wejdź, Fryderyku.
Wszedł.
— Czy ty wiesz, że to już po dziewiątej?
— Późno zasnąłem i byłem bardzo zmęczony.
— Jakże się czujesz?
— Tak sobie...
— Matka już wstała. Mówiła mi, że Juliana dość jest dziś zdrową. Czy nie otworzyć ci okna? Dziś pogoda jest cudowna.
Otworzył okno. Fala powietrza świeżego zalała pokój; firanki wzdęły się u okna, jak dwa żagle; w próżni pomiędzy niemi widać było lazur.
— Widzisz!
Żywe światło dzienne ukazało niezawodnie na mojej twarzy oznaki zmartwienia; bo dodał zaraz:
— Ale i ty chyba chory byłeś dzisiejszej nocy?
— Zdaje mi się, że miałem cokolwiek gorączki...
Fryderyk patrzał na mnie przezroczami swemi jasnemi oczyma; i w tej chwili wydało mi się, że miałem na duszy cały ciężar kłamstw i udawań przyszłych.
O! gdyby on to wiedział! Ale, jak zawsze, przed obecnością jego pierzchła wszelka podłość, małoduszność wszelka i tchórzostwo, które poczęły już może przygnębiać. Energia sztuczna, jak ta, którą darzy haust mocnego napoju, przywróciła mi pewność siebie. Myślałem teraz: „Jak on zachowywałby się w mojem położeniu?“ Moja przeszłość, moje wykształcenie, sama treść mojej natury, zadawały kłam wszelkiemu prawdopodobieństwu podobnego przypadku; ale przynajmniej to było pewnem: w razie nieszczęścia podobnego lub niepodobnego, on byłby zachował się, jak człowiek silny i litościwy, byłby odważnie stawił czoło boleści, byłby przeniósł niż poświęcić kogoś innego, poświęcić raczej samego siebie.
— Pokaż, niech zobaczę — rzekł, zbliżając się.
I dotknął mego czoła dłonią, pomacał puls.
— Już minęła gorączka, o ile mi się zdaje. Ale jaki ty masz puls nierówny!
— Pozwól, że wstanę, Fryderyku; już późno.
— Dziś popołudniu jadę do lasu Assoro. Może pojedziesz ze mną, to każę ci osiodłać Orlanda. Przypominasz sobie ten las? Co za szkoda, że Juliana nie jest zdrowa! Inaczej zabralibyśmy ją z sobą. Zobaczyłaby młyny w ruchu.
Skoro wspominał Julianę, zdawało mi się, że głos jego stawał się serdeczniejszym, słodszym i, powiedziałbym, więcej jeszcze braterskim.
O! gdybyż on wiedział!
— Do widzenia, Tullio. Idę do mego zajęcia. Kiedyż rozpoczniesz mi dopomagać?
— Choćby dziś, jutro, kiedy tylko zechcesz.
Roześmiał się głośno.
— Co za zapał! Ale to dobrze; zobaczę. Jakim będziesz przy pracy. Do widzenia, Tullio.
Wyszedł rzeźkim swoim, pewnym krokiem, zawsze mu bowiem przyświecała zasada, wyryta na kompasie słonecznym: Hora est benefaciendi.