Intruz/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Któż nie słyszał z ust nieszczęśliwego człowieka frazesu w tym rodzaju: „W ciągu jednej chwili przeżyłem lat dziesiątki“. Jest to coś niepojętego. A przecież ja to rozumiem. Przez ciąg krótkich kilku minut tej rozmowy, z pozoru spokojnej, z moją matką, czyż nie przeżyłem całych lat dziesiątków? Przyśpieszenie życia wewnętrznego człowieka jest najcudowniejszem i najstraszliwszem zjawiskiem, jakie jest na świecie.
Co zatem trzeba tu było robić? Przychodziła mi szalona ochota uciec gdzie daleko ztąd pośród nocy, lub iść do mego mieszkania i zamknąć się w niem, byłem mógł pozostać sam i rozpatrywać się w ruinie szczęścia mego i życia, zrozumieć całą jej rozciągłość. Ale umiałem oprzeć się temu. W ciągu tej to nocy wyszła na jaw cała wyższość mojej natury. I rozmyślałem: «Trzeba koniecznie, aby żaden z moich postępków nie wydał się osobliwym i niewytłomaczonym, ani dla matki mojej, ani dla brata ani dla nikogo w tym domu“.
Zatrzymałem się przed drzwiami pokoju Juliany, niezdolny powstrzymać dreszcz fizyczny, który mną wstrząsał. Ale odgłos kroków, które posłyszałem na korytarzu, znaglił mnie do stanowczego wejścia.
Miss Edyta wychodziła z alkowy na palcach. Dała mi znak, żeby nie robić hałasu i rzekła mi cicho;
— Uśnie zaraz.
I wyszła, zamykając za sobą drzwi ostrożnie.
Lampa świeciła się, zawieszona na środku sklepienia, światłem spokojnem i równem. Na krześle leżał płaszcz amarantowy; na drugim krześle gorset z czarnego atłasu, ten gorset, który w willi Bzów, podczas krótkiej mojej nieobecności, zdjęła z siebie; na innem znów krześle suknia szara, którą nosiła z taką dystynkcyą w lesie bzów kwitnących. Widok tych przedmiotów wzburzył mnie tak silnie, że ponownie zdjęła mnie ochota uciec ztąd. Skierowałem się jednak do alkowy i odsłoniłem firanki; zobaczyłem łóżko, zobaczyłem na poduszkach ciemną plamę jej włosów, ale nie dojrzałem twarzy; widziałem kontury ciała owiniętego w kołdrę. Przed umysłem moim stanęła prawda brutalna w swej najnieszlachetniejszej rzeczywistości. „Posiadał ją już inny; nosi w swem łonie nasienie innego“. I cały szereg ohydnych obrazów fizycznych przesunął mi się przed oczyma, których nie miałem władzy zamknąć, A nie były to wyłącznie obrazy faktu dokonanego, ale obrazy tych rzeczy, które musiały mieć miejsce koniecznie. Zmuszony byłem patrzeć i widzieć z nieubłaganą dokładnością, co miało stać się z Julianą, mojem marzeniem, moim ideałem! Zbezkształtnioną olbrzymim brzuchem, ciężarną, noszącą w swem łonie dziecko cudzołożne...
Kto mógłby wymyślić straszliwszą, okrutniejszą karę? A wszystko było prawdziwem, wszystko było pewnem, niezawodnem!
Kiedy boleść przechodzi siły, człowiek szuka instynktownie w powątpiewaniu ulgi chwilowej na cierpienia nieznośne; myśli się wówczas:, A może ja się mylę, może nieszczęście moje nie jest takiem, jakiem mi się wydaje, może ten nadmiar boleści jest bez przyczyny. I aby zyskać na czasie używa tej niepewności na to, by nabyć świadomość dokładniejszą rzeczywistości. Ale ja nie powątpiewałem ani na jedną chwilę, ani na jedną chwilę nie byłem w niepewności.
Niepodobieństwem jest dla mnie wytłomaczyć to zjawisko, które odbyło się w mej świadomości, obdarzonej niezwykłą teraz jasnością. Wydawało się, że własnowolnie wszystkie poszlaki niedostrzeżone, które miały jakikolwiek związek z tą rzeczą ohydną, podporządkowały się, aby utworzyć pojęcie dokładne, logiczne, zupełne, konsekwentne, stanowcze, nieodparte; a teraz pojęcie to występowało nagle, wynurzyło się z głębin mej świadomości z szybkością kawałka korka, co nie będąc już powstrzymywany ukrytemi więzami na dnie wód, wypłynąłby nagle na powierzchnię i pozostał na niej niezatopiony.
Wszystkie poszlaki, wszystkie wskazówki, wszystkie dowody istniały, były tu ot w porządku. Nie trzeba mi było ważniejszego czynić wysiłku, by je wybierać lub grupować. Fakta nic nie znaczące, odległe oświecały się nowem światłem; kawałki życia świeżego nabierały barw. Wstręt Juliany niezwykły do kwiatów, do zapachów, jej dziwne osłabienia, jej mdłości źle ukrywane, jej nagła bladość czasami, ten rodzaj bezustannego zamyślenia między brwiami, niezmierne znużenie w niektórych pozach; a potem te miejsca zakreślone paznokciem w książce rosyjskiej, wymówka uczyniona przez starca hrabiemu Bezukow, pytanie ostatnie księżniczki Liry i ten gest, jakim Juliana wyjęła mi książkę z ręki, a potem te sceny z wilii Bzów, łzy, łkania, wyrażenia, uśmiechy zagadkowe, ten jakiś ogień posępny niemal, wymowność szalona prawie, wspominanie wciąż śmierci, wszystkie te oznaki grupowały się dokoła słów mojej matki, wyrytych w głębi mej duszy.
Matka moja powiedziała; „Niepodobieóstwem jest pomylić się w tej mierze. Do dwóch lub trzech dni temu, Juliana — przeczyła lub przynajmniej utrzymywała, że nie była pewną... Wiedząc, jak ty się łatwo niepokoisz, prosiła mnie, żeby ci nic o tem nie mówiła“... Niepodobna było o prawdę oczywistszą. Odtąd zatem wszystko było pewnem!
Wszedłem do alkowy, zbliżyłem się do łóżka. Firanki zapadły za mną; światło stało się słabszem. Niepokój odjął mi oddech i cała krew moja zatrzymała się w arteryach, kiedy doszedłem do głów łoża i pochyliłem się, by zblizka przyjrzeć się głowie Joliany, ukrytej niemal pod kołdrami. Nie wiem, co stałoby się, gdyby w tej chwili podniosła była twarz i poczęła mówić.
Czy spała? Jedno tylko czoło aż po brwi było odsłonięte.
Pozostałem przez kilka minut w postawie stojącej, w oczekiwaniu. Czy spała jednak? Leżała nieruchoma, położona na boku. Usta, ukryte były w kołdrze, ztąd nie można było słyszeć oddechu. Czoło tylko, aż po brwi było odsłoniętem.
Jakie zająłbym względem niej stanowisko, gdyby była spostrzegła moją obecność? Godzina była źle wybraną na badanie, na tłomaczenie się. Jeżeli podejrzewała, że wiem wszystko, do jakiej ostateczności posunęłaby się tej nocy? Byłbym zatem zmuszony udawać tkliwość naiwną, byłbym zmuszony okazywać nieświadomość zupełną, wciąż trwać w objawach uczucia, które przed czterema godzinami, byłoby mi kładło w willi Bzów najgorętsze słowa w usta.“ Dzisiejszego wieczora, dzisiejszego wieczora w twojem łóżku... Zobaczysz, jak cię utulę. Uśpię cię. Całą coc spać będziesz na mojem sercu“...
Wodząc dokoła błędnym wzrokiem, odkryłem na dywanie trzewiczki drobne i lśniące, na poręczy krzesła długie pończochy jedwabne popielate, podwiązki atłasowe, wszystkie te przedmioty elegaacyi ukrytej, któremi oczy moje, oczy kochanka rozkoszowały się już podczas tak niedawnych chwil stosunku serdecznego. I zazdrość zmysłowa ukąsiła mnie tak gwałtownie w serce, że cudem było, iż nie rzuciłem się na Julianę, nie obudziłem jej i nie rzuciłem jej w twarz słów niedorzecznych a brutalnych, które dyktowała mi nagła wściekłość.
Oddaliłem się chwiejnym krokiem, wyszedłszy z alkowy. Myślałem z ślepym przestrachem: „Jak to się skończy?“
Zamierzałem już wyjść. „Zejdę, powiem matce, że Juliana śpi, że sen jej jest całkiem spokojny; powiem jej, że potrzebuję również spoczynku. Schronię się do mego pokoju. A jutro rano“...
Ale pozostałem na miejscu, w niepewności, nie zdolny przestąpić progu, przejęty tysiącem obaw... Zawróciłem do alkowy nagłym ruchem, jak gdybym poczuł ciążące na sobie spojrzenie. Wydało mi się, że falują jeszcze firanki; ale to było złudzenie. A przecież przez firanki coś jakby cień magnetyczny przeniknęło mnie nawskroś, coś, wobec czego byłem bezsilnym. Wszedłem do alkowy z dreszczem.
Juliana wciąż jeszcze leżała w tej samej pozycji. Czy spała? Czoło tylko, aż po brwi było odkryte.
Usiadłem w pobliżu głów łóżka i czekałem. Patrzałem na to czoło, blade jak płótno prześcieradła, delikatne i czyste, jak hostia, to czoło siostry, którego po tylekroć z uczuciem pobożnem dotykały moje usta, które po tylekroć całowały usta mej matki. Nie odkrywałeś na niem ani śladu zmazy: z pozoru wydawało się tem samem zawsze. A przecież nic już w świecie odtąd nie mogło zetrzeć plamy, którą na tej bladości widziały oczy mej duszy!
Niektóre słowa, wymówione poprzednio w szale upojenia powróciły mi na pamięć: „Czuwać będę nad tobą, czytać na twojej twarzy sny, które śnić będziesz“. Myślałem dalej: „Powtarzała za każdem słowem: — Tak, tak“. I zadawałem sobie pytania: „Jakiem jest obecne jej życie wewnętrzne? Jakiemi jej plany? Co postanowiła?“ Przypatrywałem się jej czołu i zapominając o zagłębianiu się w własnej boleści, użyłem wszystkich sił, aby wyobrazić sobie jej boleść, aby ją zrozumieć“.
Rzecz to pewna, że jej rozpacz musiała być okropną, bez granic, bez wytchnienia. Moja kaźń była jej kaźnią a może przeraźliwszą jeszcze, okropniejszą dla niej, jak dla mnie. Tam, w willi Bzów, w alei, na ławce, w domu, niezawodnie czuła ona całą szczerość słów moich, wierzyła w bezmiar mojej miłości. ...Byłaś w moim domu wówczas, kiedym ja szukał ciebie daleko. O! powiedz mi, czy to wyznanie nie zrównoważy wszystkich łez przez ciebie wylanych? Czyż nie życzyłabyś sobie wylać ich więcej, więcej daleko, aby okupić sobie tę pewność?“
— Tak, więcej jeszcze!...
To mi odpowiedziała z westchnieniem, które doprawdy wydało mi się anielskiem: „Tak, więcej jeszcze!“ Byłaby chciała wylać łzy inne, przecierpieć inne zgoła męczeństwo za cenę tego wyznania! A kiedy widziała u nóg swych, namiętniejszego niż kiedykolwiek, człowieka, którego tak długo miała za utraconego, którego już opłakała, kiedy ujrzała otwierający się przed sobą raj nieznany, poczuła się nieczystą, miała wrażenie fizyczne swego skażenia, zmuszona była podtrzymywać moją głowę na swem łonie, zapłodnionem przez nasienie innego! A! doprawdy, rzecz niepojęta, że łzy jej nie wyżarły, nie poraniły mi twarzy, że mogłem pić je i nie otruć się niemi!
Przeżyłem ponownie cały dzień z nią spędzony w przeciągu jednej chwili: zobaczyłem ponownie każdy wyraz fizyognomii, najulotniejszy nawet, jaki ukazał się na twarzy Juliany od chwili, kiedyśmy przestąpili bramę willi Bzów; zrozumiałem je wszystkie. Wielkie jakieś światło stało się we mnie. „O! kiedym jej mówił o jutrze, kiedym jej mówił o przyszłości!... Ileż przestrachu musiało mieścić dla niej to słowo jutra, wychodzące z ust moich!“ I pamięć moja przywiodła mi krótką rozmowę, którą mieliśmy z sobą na progu balkonu, naprzeciw cyprysu. Ona powtórzyła cicho z słabem westchnieniem: „Umrzeć!“ Mówiła o bliskiej śmierci. Spytała: „Co zrobiłbyś, gdybym umarła nagle? Gdybym, naprzykład, jutro już nie żyła?“ A później w naszej sypialni, zawołała, przyciskając się do mnie: „Nie, nie, Tullio, nie powinno się mówić o przyszłości... Myśl o dniu dzisiejszym, o tej godzinie, co mija!“ Takie czyny, takie słowa, czyż nie zdradzały, że postanowiła umrzeć, czyż nie dowodziły zamiarów tragicznych? Widocznem było, że postanowiła zabić się, że się zabija, tej nocy jeszcze może, przed jutrem nieuniknionem, skoro nie było dla niej innego środka ratunku.
Kiedy minęło przerażenie, którem przejęła mnie myśl o niebezpieczeństwie tak bliskiem, począłem się zastanawiać. „Jakie konsekwencye byłyby cięższemi: czy następstwa śmierci Juliany, czy następstwa zachowania jej przy życiu? Ponieważ ruina jest bez ratunku a przepaść bez dna, katastrofa bezpośrednia byłaby może lepszą jeszcze, niż przedłużanie nieokreślone dramatu straszliwego“. I wyobraźnia moja kazała mi rozpatrywać kolejno fazy tego nowego macierzyństwa, ukazywała mi nową istotę zrodzoną, intruza, który nosiłby moje nazwisko, który byłby moim dziedzicem, który uzurpowałby pieszczoty matki mojej, moich córek, mego brata.
„To pewne, że jedna śmierć tylko może przerwać bieg fatalny tych wypadków. Ale czyż samobójstwo pozostałoby tajemnicą? Jaki sposób obierze Juliana do zadania sobie śmierci? Jeśli dowiedzionem byłoby, że śmierć była własnowolną, co pomyślałaby matka, co brat mój? Jakimż ciosem to byłoby dla mojej matki! A Mania? A Natalka? A ja sam, co zrobiłbym z mojem istnieniem?“
Prawdą jest, że nie zdołałem sobie wyobrazić własnego mego istnienia bez Juliany. Kochałem biedną tę istotę nawet w jej skażenia. Oprócz tego napadu nagłego gniewu, który wywołała we mnie zazdrość cielesna, nie doznałem przeciw niej żadnego wrogiego uczucia: ni nienawiści, ni urazy, ni pogardy. Żadna myśl zemsty nie przeszła mi przez duszę. Przeciwnie; miałem dla niej współczucie głębokie. Przyjmowałem na siebie, od samego jego powstania, całą odpowiedzialność Jej upadku. Uczucie dumne i wspaniałomyślne podtrzymywało mnie, unosiło. „Umiała ugiąć głowę pod memi ciosami, umiała milczeć, dała mi przykład odwagi męzkiej, abnegacyi bohaterskiej. Teraz kolej na mnie. Powinienem oddać jej tą samą miarą. Powinienem uratować ją za wszelką cenę“.
I ta szlachetność duszy, ten dobry poryw przychodzi mi od niej.
Podszedłem bliżej, chcąc się jej przypatrzeć. Wciąż leżała tak samo nieruchomie, w tej samej pozycjj, z czołem odkryłem. Myślałem: „Czy też ona śpi? A jeśli przeciwnie, udaje tylko uśpioną, aby odwrócić od siebie wszelkie podejrzenie, aby wmówić we wszystkich, że jest spokojną w tym celu, by ją pozostawiono samą? Z pewnością, jeśli zamiarem jej jest umrzeć przed nadejściem dnia jutrzejszego, stara się wszelkiemi sposobami ułatwić sobie jego wykonanie. Udaje sen. Gdyby sen jej był rzeczywistym, nie byłby tak spokojnym, ani tak równym u tego, co ma nerwy tak nadmiernie podrażnione, jak ona w tej chwili. Trzeba mi ją trącić zlekka“... Ale zawahałem się. A jeśli śpi rzeczywiście? Czasami po wielkiem wyszafowaniu siły nerwów, nawet pośród najcięższych męczarni moralnych, zasypia się snem ołowianym, podobnym do zemdlenia. O! niechajby sen ten potrwał do jutra! A jutro niechaj wstanie rzeźwa, pokrzepiona, dostatecznie silna do zniesienia wyjaśnień stanowczych, które stały się między nami nieuniknionemi!“ Wlepiłem oczy w to czoło blade, jak płótno pościeli i pochylając się nieco więcej, dostrzegłem, że było wilgotne. Kropla potu perliła się nad brwią. I kropla ta podsunęła mi myśl o zimnym pocie, zdradzającym działanie trujących narkotyków. Zaświeciło mi nagle podejrzenie: „Morfina!“ Instynktownie wzrok mój pobiegł ku stolikowi nocnemu, stojącemu po drugiej stronie w głowach łóżka, szukając na nim flaszeczki oznaczonej małą trupią główką czarną, znanym symbolem śmierci.
Stały na tym stolika karafka z wodą, szklanka, lichtarz, leżała chustka, kilka szpilek świecących: to i wszystko. Przebiegłem szybko i dokładnie oczyma alkowę. Śmiertelna trwoga chwyciła mnie za gardło. „Juliana ma u siebie morfinę; miewa ją zawsze w pewnej ilości w stanie płynnym do wstrzykiwać. Jestem pewien, że przyszło jej na myśl właśnie użyć jej do otrucia się. Gdzież ukryła tę flaszeczkę?“ Stał mi w oczach ciągle obraz tej flaszeczki, którą widziałem w rękach Juliany, z naklejoną na nie; etykietą grobową, którą posługują się aptekarze do oznaczenia trucizny. Podniecona wyobraźnia podszepnęła mi: „A jeśli już ją wypiła?... Ten pot“... Zadrżałem na krześle i nagle przyszło zastanowienie; „Ale kiedy? Ale jak? Nie pozostała samą ani na chwilę. Wystarczy jedna chwila na wypicie flaszeczki. Zapewne, ale pochwyciłyby ją przecież wymioty... A ten atak wymiotów konwulsyjnych niedawno, kiedy przyjechała do domu? Zamierzając odebrać sobie życie, z pewnością nosiła morfinę przy sobie i zabrała ją tam również. Możliwem jest, że ją wypiła przed przyjazdem jeszcze do Badioli, w powozie, w cienia... W samej rzeczy, przecież nie dopuściła, aby Fryderyk jechał po lekarza“... Nie znałem dostatecznie symptomatów zatrucia morfiną. W mej nieświadomości to czoło blade i okryte potem ta nieruchomość zupełna przygnębiała mnie. Już miałem trącić ją zlekka. „Jeśli jednak się mylę? Zbudzę ją i co jej będę miał wówczas do powiedzenia?“ Zdawało mi się, że pierwsze słowo, pierwsze spojrzenie, zamienione między nami, musiało sprawić jakiś skutek nadzwyczajny, obudzić nieprzeczuwaną gwałtowność. Zdawało mi się, że nie miałbym siły zapanowania nad sobą, udawania i że patrząc na mnie odgadłaby natychmiast, że wiem wszystko. A wtedy?
Nadstawiłem ucha, spodziewając się i obawiając zarazem przyjścia mojej matki. A potem (nie drżałbym chyba tak silnie odsłaniając całun smiertelny, aby zobaczyć raz jeszcze rysy zmarłej osoby) odsłoniłem powoli twarz Juliany.
Otwarła oczy.
— A! to ty, Tullio?
Głos jej miał zwykłe brzmienie, zupełnie naturalne. Ja również, rzecz niespodziewana, mogłem mówić.
— Spałaś? — zapytałem, unikając spotkania się z jej oczyma.
— Tak, zdrzemnęłam się trochę.
— Więc cię zbudziłem... Przebacz... chciałem odsłonić ci usta. Obawiałem się, że to ci oddech utrudnia... że ta kołdra cię przygniata...
— Tak, tu prawda. Zgrzałam się, za gorąco mi teraz. Zdejm ze mnie jedną z tych kołder, proszę cię.
I podniosłem się, żeby zdjąć z niej kołdrę. Niepodobieństwem jest dla mnie określić stan ducha w chwili, w której to wszystko spełniałem, wypowiadałem lub słuchałem słów mówionych, kiedy byłem świadkiem wypadków, spełniających się w sposób tak naturalny, jak gdyby nic nie zmieniło się wogóle, jak gdybyśmy Juliana i ja nie wiedzieli nic zgoła i nie mieli sobie nic do wyrzucenia, jak gdyby dokoła nas nie istniały cudzołóztwo, rozczarowanie, wyrzuty sumienia, zazdrość, trwoga, śmierć, wszystkie okropności ludzkie wśród ciszy tej alkowy.
Ona spytała mnie:
— Czy to późno?
— Nie, niema jeszcze dwunastej.
— Matka się położyła?
— Nie, nie jeszcze.
Po chwili zaś milczenia:
— A ty... czy nie idziesz spać? Musisz być zmęczony...
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Miałżem odpowiedzieć, że pozostaję? Prosić ją o pozwolenie pozostania? Powtarzać jej słowa gorące, które wymawiałem na fotelu, w naszym pokoju, w willi Bzów? Ale jeśli pozostałbym, jakże miałbym spędzić noc? Tam na krzesełku, czuwając przy niej, czy też obok niej w łóżku? Jakiego trzymać się postępowania? Czy mógłbym udawać do końca? Ona podjęła znowu:
— Tullio, lepiej będzie, żebyś odszedł... tego wieczora przynajmniej... Nic mi już teraz nie potrzeba, chyba tylko spoczynku. Gdybyś tu został... nie byłoby dobrze... Na dziś wieczór lepiej, że ztąd pójdziesz.
— Ale możesz tu potrzebować?...
— Nic. A potem w każdym razie przecież Krystyna śpi tuż obok.
— Położę się na kanapie nakrywszy kołdrą...
— Po co chcesz sobie robić taką niewygodę? Jesteś bardzo zmęczony, to widać na twej twarzy... A wreszcie gdybym wiedziała, że tu jesteś, nie mogłabym zasnąć. Bądź dobry, Tullio! Jutro rano bardzo wcześnie przyjdziesz zobaczyć się ze mną. Teraz potrzebujemy spokoju oboje, zupełnego wypoczynku...
Miała głos słaby i pieszczotliwy, bez żadnej intonacyi niezwykłej. Oprócz jej nalegania, abym odszedł, żadna inna wskazówka nie oznaczała smutnej myśli. Zdawała się przygnębiona, ale spokojna. Od czasu do czasu przymykała oczy, jak gdyby od snu ciążyły jej powieki. Co tu robić? Opuścić ją? Ależ to właśnie ten jej spokój przestraszał mnie najwięcej. Taki spokój nie mógł pochodzić u niej tylko chyba ze stałości postanowienia. Co tu robić? Zważywszy wszystko, moja obecność nawet w ciągu nocy byłaby bezpotrzebną. Ona mogłaby bez najmniejszej trudności wykonać swój zamiar, jeżeli wszystko doń przysposobiła i postarała się o potrzebny środek. Czy tym środkiem była rzeczywiście morfina? I gdzie miała ukrytą flaszeczkę pod poduszką? w szufladzie stoliczka nocnego? Jak jej poszukać? Trzeba byłoby odkryć wszystko, powiedzieć niespodziewanie: „Wiem, że chcesz się zabić“ Ale jakaż wówczas wynikłaby ztąd scena! Niepodobieństwem już byłoby zachować sekret co do wszystkiego innego i cóż to byłaby za noc okropna!
Tyle kłopotów wyczerpywało moją energię, rozpraszało ją. Moje nerwy rozprzęgały się. Zmęczenie fizyczne powiększało się szybko. Cały mój organizm dochodził do tego stanu nadzwyczajnego osłabienia, w którym funkcye woli omal już nie ustają, w którym działanie i oddziaływanie przestają odpowiadać sobie, lub przestają się dopełniać. Czułem się niezdolnym zupełnie do opierania się dłużej, do walki, do spełnienia jakiegobądż czynu użytecznego. Poczucie własnej słabości, świadomość fatalności tego wszystkiego, co się stało i miało stać jeszcze, paraliżowała mnie zupełnie; istota moja, zdało się, odrętwiała nagle. Nakoniec wszystkie męczarnie moje skon centrowały się w tej myśli rozpacznej; „Niech się dzieje, co chce i mnie pozostaje równie przecież ostatnie wyjście śmierci“.
— Tak, Juliano — powiedziałem — skoro tak chcesz, pozostawiam cię w spokoju. Śpij teraz. Zobaczymy się jutro.
— Ledwie trzymasz się na nogach!
— Tak, to prawda, ledwie trzymam się na nogach...Dobranoc!
— Nie pocałujesz mnie, Tuilio?
Dreszcz instynktownego wstrętu przeszedł mi po całem ciele. Zawahałem się.
W tej chwili weszła moja matka.
— Jakto! Obudziłaś się? — zawołała.
— Tak, ale zamierzam znowu zasnąć natychmiast.
— Poszłam zobaczyć dziewczynki. Natalka nie spała jeszcze. Spytała mnie: „Czy mama już przyjechała?“ I chciała przyjść tutaj...
— Trzeba było powiedzieć Edycie, żeby mi ją przyprowadziła. A może Edyta już się położyła?
— Nie.
— Do widzenia, Juliano — przerwałem.
Zbliżyłem się i pochyliłem, by ucałować policzek, który mi podawała, uniósłszy się nieco na łokciu.
— Dobranoc, mamo, idę spać. Oczy mi się zamykają ze znużenia.
— I nie będziesz nic jadł? Fryderyk czeka na dole z kolacyą na ciebie.
— Nie, matko; nie mam ochoty. Dobranoc.
Ucałowałem matkę również w policzek. I wyszedłem co najspieszniej, nie spojrzawszy już na Julianę; zbierałem resztę sił, jakie mi pozostały i zaledwie próg przeszedłszy, począłem biedź coprędzej do mojego pokoju, z obawy, że mogę upaść, zanim dojdę do drzwi.
Rzuciłem się na łóżko i ukryłem twarz w poduszki. Wstrząsał mną ten spazm, co poprzedza zwykle wielkie wybuchy łez. Ale spazm się przedłużał a łzy nie nadchodziły. Było to okropne cierpienie. Ciężar niezmierny uciskał mi wszystkie członki; ciężar, który czułem nie na powierzchni, ale wewnątrz, jak gdyby kości moje i muskały stały się ołowianemi. A mózg mimo to myślał jeszcze! A sumienie pozostało czujnem!
„Nie, nie powinienem był jej opuszczać. Nie, nie powinienem był zgodzić się na takie odejście. To pewne, że skoro matka moja się oddali, ona się zabije. O! ten dźwięk jej głosu, kiedy wyrażała życzenie zobaczenia Natalki!“... Halucynacya nagła opanowała mnie. Matka moja wychodzi z pokoju. Juliana siada na łóżku i nasłuchuje. Potem, pewna nakoniec, że jest sama, wyjmuje z szuflady stolika nocnego flaszeczkę z morfiną; nie waha się ani przez sekundę, wypija ją odraza ruchem stanowczym a potem kładzie się spokojnie na wznak w oczekiwaniu... Wizya imaginacyjna martwego jej ciała nabrała takiej wyrazistości i siły, że jak oszalały, zerwałem się, przebiegłem kilka razy pokój dokoła, potrącając sprzęty, potykając się o dywan, z gestami najwyższego przestrachu. Otwarłem drzwi szklane.
Noc była spokojna, pełna rechotania żab, monotonnego i bezustannego. Gwiazdy migotały. Niedźwiedzica świeciła na wprost mnie, niezmiernie wyraźna. Czas ubiegał.
Pozostałem kilka minut na balkonie w oczekiwaniu, z oczyma zwróconemi na wielką konstelację, która w moich zmęczonych oczach zdawała się wciąż przybliżać. Nie wiedziałem doprawdy, na co oczekuję. Błąkałem się. Miałem szczególniejsze uczucie próżni tego nieba niezmiernego. Niespodziewanie podczas tego rodzaju przerwy niezdecydowania, jak gdyby w głębinach bez świadomości niewiedzieć jakie tajemnicze, odurzające wyziewy oddziaływały na moją istotę, wystąpiło nagle pytanie, którego jeszcze nie zrozumiałem dobrze: „Coście zrobili ze mnie?“ I wizya martwego ciała, na chwilę odsunięta, ukazała się napowrót przed memi oczyma.
Moje przerażenie tak wzrosło, ze nie wiedząc, co czynić zamierzam, odwróciłem się, wyszedłem szybko i zwróciłem się ko pokojowi Juliany.
Spotkałem miss Edytę na korytarzu.
— Zkąd pani idzie? — spytałem jej.
Spostrzegłem się, że moje pojawienie zdziwiło ją niepomału.
— Zaprowadziłam Natalkę do pani, która chciała ją widzieć; ale musiałam ją tam pozostawić. Nie sposób było skłonić ją, żeby powróciła do swego łóżeczka. Płakała tak okropnie, że pani zgodziła się na zatrzymanie jej na noc u siebie. Miejmy nadzieję, że Mania przynajmniej się nie zbudzi...
— Ach! więc...
Serce biło mi tak gwałtownie, że nie mogłem mówić z jakimkolwiek związkiem.
— Więc Natalka pozostała w łóżku matki...
— Tak, panie.
— A Mania... Pójdźmy zobaczyć Manię.
Wzruszenie dławiło mnie. Na tę noc przynajmniej Juliana była ocaloną. Nie mogła myśleć przecież o odebraniu sobie życia tej nocy, kiedy obok niej leży dziecko. Cudem, zachcianka przywiązanego dziecka ocalała matkę. „Niech jej Bóg błogosławi!“ Zanim poszedłem popatrzeć na uśpioną Manię, stanąłem przed pustem łóżeczkiem, gdzie pozostało jeszcze widoczne wklęśnięcie. Przychodziła mi dziwna ochota ucałowania poduszeczki, przekonania się, czy odcisk główki dziecięcej na niej pozostał dotąd ciepłym. Obecność Edyty była mi przeszkodą. Zwróciłem się do Mani, pochyliłem nad nią powstrzymując oddech, przypatrywałem się jej długo, wyszukując po kolei wszystkie jej podobieństwa do mnie, liczyłem nieomal delikatne żyłki, przeglądające z po za skóry na skroniach, na policzkach, na szyi. Spała obrócona na bok, z głową przechyloną w tył tak, że całe gardło występowało, odkryte z pod wzniesionego podbródka. Ząbki drobne, jak ziarnka ryżu wybrane, świeciły białością z poza warg wpół uchylonych. Rzęsy długie, jak u matki, kładły na oczodołach cień długi, ciągnący się aż do kości policzkowych. Delikatność kwiatu wytwornego, nadzwyczajna regularność rysunku, odznaczały tę twarzyczkę dziecięcą, w której krążyła, odczułem to doskonale, krew moja własna.
Czyż kiedykolwiek od dnia urodzenia tych dwu istot, czyż kiedykolwiek doznałem dla nich uczucia tak głębokiego, tak słodkiego a smutnego razem?
Trudno mi było oderwać się od tego widoku. Radbym był usiąść tu, między dwoma temi łóżeczkami, oprzeć głowę na krawędzi tego pustego i tak doczekać się rana — jutra.
— Dobranoc, panno Edyto — wymówiłem wychodząc.
I głos mój drżał teraz, ale drżenie to było już innem zupełnie.
Zaledwie przyszedłem do pokoju, rzuciłem się napowrót na łóżko, twarz ukrywszy w poduszki.
I nakoniec wybuchnąłem szalonem, niepowstrzymanem łkaniem.