<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Kto zdoła kiedykolwiek wjtłomaczyć słowami to wrażenie odrętwiałości i stępienia rozpacznego, które u człowieka następuje po łzach, wylanych bezpotrzebnie, po paroksyzmach bezużytecznych rozpaczy? Łzy są objawem, co przechodzi; wszelki wybuch kończy się rozprzężeniem i jest krótkim, a potem człowiek czuje się wyczerpanym, z sercem oschłem, przekonany więcej niż kiedykolwiek o własnej bezsilności, fizycznie ogłupiały i smutny, z niewzruszoną przed sobą rzeczywistością.
Ja pierwszy przestałem płakać; pierwszy otwarłem oczy na światło; pierwszy zwróciłem uwagę na moją pozycyę, na pozycyę Juliany, na przedmioty nas otaczające. Byliśmy oboje wciąż jeszcze na kolanach, jedno naprzeciw drugiego, na dywanie; łkania wstrząsały ją kilkakrotnie jeszcze. Świeca paliła się na stole a chwilami mały jej płomyk poruszał się i pochylał niby, pod powiewem wietrzyku. W ciszy ucho moje dosłyszało słabego szelestu zegarka, który leżał gdzieś w pokoju. Życie płynęło, czas uciekał. Moja dusza była pustą i samotną.
Kiedy gwałtowność wzruszenia osłabła, kiedy rozproszyło się upojenie boleści, postawy nasze nie miały już znaczenia, nie miały racyi bytu. Trzeba mi było podnieść się, podnieść Julianę, powiedzieć coś, zamknąć stanowczo tę scenę; ale wszystko to przejmowało mnie dziwnym wstrętem. Wydawało mi się, że stałem się niezdolnym do najmniejszego wysiłku, tak fizycznego, jak moralnego. Gniewało mnie, że byłem tu, że znoszę te konieczności, że natrafiać muszę na te przeszkody, że nie mam siły zmienienia pozycyi. I rodzaj głuchej urazy przeciw Julianie rozpoczął nurtować w głębi mej duszy, urazy niejasnej jeszcze.
Podniosłem się. Pomogłem jej się podnieść. Każde łkanie, jakie od czasu do czasu wstrząsało nią jeszcze, przyczyniało się coraz więcej do zwiększenia się we mnie tej urazy niewytłumaczonej.
Więc to prawda, że pewne zarodki nienawiści kryją się w głębi wszelkiego uczucia, co łączy dwoje istot ludzkich, co zbliża raczej do siebie dwa egoizmy? Więc to jest prawda, że te zarodki nienawiści nieuniknionej hańbią zawsze i bezczeszczą nasze najserdeczniejsze chwile oddania, nasze najlepsze porywy? Wszystko, co jest pięknego w duszy, nosi w sobie zarodek tajnego rozkładu, jest na rozkład z góry skazane.
Przemówiłem (i lękałem się, żeby mimowolnie ton mego głosu nie wydał się niedość łagodnym):
— Bądź spokojną, Juliano. Nadeszła chwila, w której należy być odważną. Pójdź. Usiądź tu. Uspokój się. Może zechcesz napić się nieco wody? Może ci podać sole orzeźwiające? Odpowiedz.
— Owszem, podaj mi trochę wody. Stoi tam w alkowie na stoliku.
W głosie jej były jeszcze łzy; i ocierała sobie twarz chustką, siedząc na nizkiej otomanie naprzeciw wielkiego lustra szafy. Nie przestawała łkać konwulsyjnie.
Wszedłem do alkowy, by wziąć szklankę. W półcieniu spostrzegłem łóżko. Było już przysposobione na noc; jeden róg kołdry był podniesiony i odwinięty — długa koszula biała położona była obok poduszki. Natychmiast węch mój subtelny i czujny poczuł słaby zapach batystu, zapach zwietrzały nieco irysu i fijołków, tak dobrze mu znany. Widok łóżka, ten zapach tak znajomy, zaniepokoiły mnie głęboko. Coprędzej nalałem szklankę wody, niosąc ją oczekującej Julianie.
Wypiła kilka łyków, po troszeczku; ja stałem przed nią śledząc uważnie ruch ust.
— Dziękuje ci, Tullio — rzekła.
I oddała mi szklankę, jeszcze do połowy napełnioną. Ponieważ pić mi się chciało, wypiłem pozostałą wodę. Ten czyn machinalny wystarczył, by wzmódz jeszcze mój niepokój. Usiadłem z kolei na otomanie. I milczeliśmy oboje pogrążeni w zamyśleniu, oddzieleni od siebie tylko niewielką przestrzenią.
Otomana z dwiema naszemi postaciami odbijała się w lustrze szafy. Mogliśmy widzieć nasze twarze wzajem, nie patrząc na siebie, ale cokolwiek niewyraźnie, ponieważ światło było słabe i ruchome. Na tle niewyraźnem lustra przypatrywałem się bacznie sylwecie Juliany, która w swej nieruchomości nabierała jakiegoś tajemniczego pozoru, niepokojącego czaru niektórych portretów kobiecych, pociemniałych pod wpływem czasu, siły życia urojonego, jaką mają istoty powstałe z halucynacyi. I stało się, że zwolna ten obraz oddalony wydał mi się daleko więcej posiadającym życia, niż osoba rzeczywista. Stało się, że zwolna zobaczyłem w tym obrazie kobietę pieszczącą, kobietę rozkoszną, kochankę wiarołomną.
Zamknąłem oczy. Ów drugi wystąpił nagle. Jedna z moich wizyj zwykłych poczęła się kształtować.
Myślałem: „Dotychczas nie zrobiła żadnej wzmianki bezpośredniej, żadnej aluzyi do swego upadku, do okoliczności tego wypadku. Wymówiła jedno tylko zdanie znaczące: „Czy sądzisz, że błąd jest tak wielkim, kiedy dusza nie bierze w nim udziału?“ Frazes! I co chciała przez to powiedzieć? Szło tu o jedno z tych rozróżnień subtelnych, do których uciekamy się zazwyczaj, aby wytłomaczyć i złagodzić wszelkie zdrady, wszystkie haniebne postępki. Ale wogóle biorąc, jaki rodzaj stosunków miał miejsce między nią a Filipem Arborio, prócz stosunku fizycznego niezaprzeczonego? I w jakich warunkach się oddała? Dręczyła mnie dzika ciekawość. Samo doświadczenie moje poddawało mi rozmaite hipotezy; moja pamięć odnajdowała dokładne wspomnienia niektórych sposobów szczególnych ulegania, których używały dawne moje kochanki. Te obrazy ukazywały mi się, przekształcały, następowały jedne po drugich, jasne a szybkie. Widziałem Julianę taką, jaką ją widziałem w dniach odległych, samą we wgłębieniu okna, z książką na kolanach, osłabioną, bardzo bladą, z tą postawą osoby, która ma zemdleć za chwilę; i zgryzota nieokreślona, jak gdyby zadawała sobie gwałt, aby coś stłumić, migotała w jej oczach nadmiernie czarnych. Czy ją zaskoczył w samymże domu moim, podczas jednej z takich chwil osłabienia? Uległszy gwałtowi poniekąd bezświadomie, czy zbudziwszy się z tej bezświadomości, nie doznawała nic więcej, prócz grozy i obrzydzenia dla czynu nie dającego się naprawić, czy wygnała tego człowieka, czy przestała się z nim widywać? Czy też przeciwnie, przyjęła propozycyę schadzki w jakiemś miejscu ukrytem, w jakiemś mieszkaniu ustronnem, może w jednem z tych banalnych „chambres garnies“, które były widownią setek wiarołomstw haniebnych; czy odbierała i oddawała wszystkie pieszczoty na tej samej poduszce nie w jednem jedynem spotkania, ale kilkakrotnie, ale kilka dni po kolei, o godzinach umówionych, z tem bezpieczeństwem, jakie jej zapewniało moje niedbalstwo? I znowu stanęła mi przed oczyma Juliana, stojąca przed lustrem w ów dzień listopadowy; zobaczyłem znowu jej postawę, jak zakłada woalkę do kapelusza, kolor jej sukni a potem jej chód lekki „na trotuarze, od strony słonecznej“... Tego ranka może szła na schadzkę!
Cierpiałem męczarnię, na którą niema nazwy. To, żem wiedział, przejmowało mnie wściekłością, brało duszę moją na tortury; obrazy materyalne jątrzyły mnie bezustannie. Moja uraza do Juliany stawała się coraz bardziej cierpką, coraz ostrzejszą; i wspomnienie rozkoszy świeżych, wspomnienie łoża weselnego w willi Bzów, to co mi pozostało z niej we krwi, podsycało jeszcze ten płomień ponury. Wrażenie, jakie mi sprawiało sąsiedztwo ciała Juliany, pewien dreszcz specyalny, ostrzegły mnie, że popadam w gorączkę dobrze znaną zazdrości płciowej i że aby nie uledz uniesieniu ohydnemu, nieodzownem było ztąd uciec.
Ale wola moja była sparaliżowaną; nie byłem już panem samego siebie. Pozostawałem, unieruchomiony przez dwie siły wprost sobie przeciwne, przez odrazę i przez atrakcyę czysto fizyczną, przez pożądliwość zmieszaną z obrzydzeniem, przez antagonizm niejasny, którego nie mogłem pokonać; bo walka toczyła się w regionach najniższych mojej natury zwierzęcej.
Ów drugi od chwili, gdzie wystąpił przed moją myślą, nie przestał ani na chwilę prześladować mego umysłu. Byłże to Filip Arborio? Czy odgadnąłem rzeczywiście? Czym się nie omylił?
Nagle obróciłem się do Juliany. Ona popatrzyła na mnie. Ale pytanie, które mi wydzierało się na usta, uwięzło w gardle. Spuściłem oczy, pochyliłem głowę i z tem samem spazmatycznem naprężeniem, jakie odczułbym wyrywając sobie strzęp ciała żywego, ośmieliłem się ją zapytać:
— Nazwisko tego człowieka?
Głos mój drżący i chrypliwy mnie samemu sprawił przykrość.
Na to pytanie nieprzewidziane Juliana drgnęła, ale nic nie odpowiedziała.
— Nie odpowiadasz? — nastawałem, usiłując pohamować gniew, który już poczynał mnie ogarniać, ten gniew ślepy, co nocy poprzedniej już przeszedł po moim umyśle, jak huragan rozszalały.
— Ach! mój Boże! — jęknęła z rozpaczą; i upadła na bok ukrywając twarz w poduszki. — Mój Boże! Mój Boże!
Ale ja chciałem wiedzieć koniecznie; chciałem za wszelką cenę wydrzeć jej to wyznanie.
— Czy przypominasz sobie — -ciągnąłem dalej — czy przypominasz sobie ten poranek, kiedy to wszedłem do twego pokoju niespodzianie, mniej więcej w pierwszych dniach listopada? Czy przypominasz sobie? Wszedłem, sam nie wiedząc dla czego; dlatego że śpiewałaś. Śpiewałaś aryę z „Orfeusza“; sposobiłaś się do wyjścia. Czy to pamiętasz? Zobaczyłem książkę na twojem biurku, otworzyłem ją, przeczytałem na okładcę dedykacyę... Była to powieść „Tajemnica“... Przypominasz sobie?
Pozostała leżąca na poduszkach, nic nie odpowiadając. Pochyliłem się ku niej. Drżałem dreszczem podobnym do tego, jaki poprzedza paroksyzm febry. Dodałem:
— To on może?
Nie odpowiedziała nic, ale podniosła się z wybuchem rozpaczy. Zdawało się, że ją szał ogarnął. Zrobiła taki ruch, jak gdyby chciała się rzucić na mnie, potem powstrzymała się, wołając:
— Miej litość, miej litość nademną! Pozwól mi umrzeć. To, co mi każesz znosić, jest stokroć gorszem, niż najgorsza ze śmierci. Zniosłam wszystko, zdolna jestem wszystko znosić; ale nie to; tego nie mogę, nie mogę... Jeśli żyć będę, będzie to dla nas obojga męczeństwem każdogodzinnem, męczeństwem, które z dniem każdym stawać się będzie okropniejszem, straszliwszem. I znienawidzisz mnie, cała nienawiść twoja spadnie na mnie. Jestem tego pewną, pewną. Czułam już teraz nienawiść w twoim głosie. Miej litość! Pozwól mi umrzeć!
Zdawało się, że ją szaleństwo ogarnia. Czuła potrzebę szaloną uczepienia się mnie; ale nie śmiejąc tego uczynić, łamała ręce, aby zapanować nad sobą, z konwulsyjnym kurczem, który giął całą jej postać. Pochwyciłem ją za ręce i pociągnąłem ku sobie.
— A zatem nic wiedzieć nie będę? — rzekłem, mówiąc niemal u ust jej, oszalały teraz z kolei, uniesiony instynktem okrucieństwa, pod którego wpływem ręce moje stawały się twarde.
— Kocham cię, kochałam cię zawsze, zawsze byłam twoją. Odpokutowuję tem piekłem minutę słabości, słyszysz? minutę słabości... To najszczersza prawda. Więc ty nie czujesz, że to prawda?...
Miałem jeszcze chwilę jasną przytomności. Potem ogarnął mnie popęd ślepy, dziki, nieokiełznany.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.