Intruz/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ileż rzeczy stłumił gwałtowny ten uścisk! „Dziki! dziki!“ Widziałem ciche łzy, co napełniły oczy Juliany; słyszałem jeszcze chrapanie, wydzierające się z ust jej w spazmie najwyższym; chrapanie konającej. A duszę moją owionął ten smutek, nie dający się porównać z żadnym innym smutkiem, który po spełnionym czynie mnie przygnębiał. „Och! dziki prawdziwie!“
Czy to nie w tej chwili właśnie pierwszy podszept zbrodni wśliznął się do mej duszy? Czy to nie w szale zamiar morderczy stanął przed moją świadomością?
I przyszło mi na myśl gorzkie słowo Juliany: „Mam życie dziwnie uparte“. Co mi się wydawało zdumiewającem, to nie ta oporność, nie ta wytrwałość jej życia, ale oporność tego życia drugiego, tego życia, które nosiła w swem łonie i które mnie rozjątrzało, przeciw któremu poczynałem spiskować.
Nie można było spostrzedz jeszcze w postaci Juliany objawów zewnętrznych jej ciężarności. Było to więc dowodem, że stan jej nie musiał trwać dłużej nad dwa do trzech miesięcy może lub cokolwiek więcej. Związek łączący dziecko z matką zatem musiał być jeszcze wątłym bardzo. Jakim sposobem gwałtowne wzruszenie dnia, spędzonego w willi Bzów i nocy następnej, jakim sposobem wysiłki, kurcze, konwulsye nie były dostatecznemi do wywołania przesilenia oswabadzającego? Wszystko snąć chyba sprzysięgło się przeciw mnie, wszystkie okoliczności były dla mnie wrogie. I nienawiść moja stajała się tem sroższą.
Przeszkodzić urodzeniu dziecka, takim był mój zamiar tajemny. Cała groza i ohyda naszego położenia pochodziła z przewidywania tych narodzin, z tej groźby zawisłej nad nami — groźby intruza. Dlaczego Juliana za pierwszem podejrzeniem nie próbowała wszelkich środków pozbycia się tej ciężarności hańbiącej? Co ją powstrzymało, czy obawa, odraza do takiego czynu, odraza instynktowna matki?
I rozpatrywałem przyszłość z rodzajem proroczego jasnowidzenia. Juliana dawała życie dziecku płci męzkiej; jedynemu spadkobiercy starożytnego naszego nazwiska. Syn, który nie by: moim, wzrastał bez wypadku; nadużywał miłości mej matki, mego brata, był pieszczony, uwielbiany; przenoszono go nad Manię i Natalkę, istoty, które były memi dziećmi. Siła przyzwyczajenia uspakajała wyrzuty sumienia w Julianie; oddawała się niepowstrzymanie już swemu macierzyńskiemu uczuciu. I syn, co nie był moim, wzrastał pod opieką mojej rodziny, otoczony najczulszemi staraniami matki; stawał się krzepki, silny i piękny; był kapryśnym, jak mały despota; panował w moim domu. Zwolna w wizyach tych przybywało coraz więcej szczegółów. Ten lub ów obraz fikcyjny wyobraźni nabierał wypukłości i ruchu jakiejś sceny rzeczywistej; taki lub ów rys tego życia urojonego odbijał się tak silnie w mej świadomości, że zachowywał w niej cały charakter rzeczywistości istotnej. Rysy dziecka zmieniały się do nieskończoności; jego postępki, jego gesty urozmaicały się bezprzestannie. To wyobrażałem je sobie wychudłem, bladem, ponurem i małomównem, z wielką głową, ciężką, opadającą na piersi; to znowu widziałem je różowe całe, pucołowate, wesołe, szczebiotliwe, pełne wdzięku i pieszczot, osobliwie przywiązane do mnie, nadzwyczaj dobre; to znowu przeciwnie było ono w tych obrazach jednym kłębkiem nerwów; żółciowe, pełne inteligencyi i niezdrowych instynktów, złośliwe i przykre dla sióstr, okrutne dla zwierząt, niezdolne do tkliwości, do wszelkich uczuć, niekarne. W końcu ostatni ten obraz przeważył nad wszelkiemi innemi, usunął tamte, utrwalając się coraz bardziej, ukształtował w typ określony, ożywił życiem acz urojonem, ale silnem, wreszcie przybrał nawet imię: imię zdawna wybrane już dla męzkiego spadkobiercy rodu, imię ojca mego, imię Rajmunda.
To drobne widmo przewrotne, co było bezpośrednim utworem mej nienawiści, było i względem mnie również wrogo usposobionem, jak ja nim byłem względem niego. Był to nieprzyjaciel, przeciwnik, z którym musiałem wszcząć walkę.
Był moją ofiarą, jak ja byłem jego ofiarą wzajem. Nie mogłem go uniknąć, nie mogłem się uwolnić od niego, jak on nie mógł się odemnie uwolnić. Byliśmy obaj zamknięci w jakąś obręcz spiżową, nierozerwalną.
Oczy miał szare, jak Filip Arborio. Między wyrazami rozmaitemi jego wzroku, jeden zwłaszcza uderzał mnie w scenie urojonej, która powtarzała się często. Takiej scenie: wchodziłem, nie domyślając się niczego, do pokoju pogrążonego w cieniu, pełnego dziwnej ciszy. Sądziłem, że w nim jestem sam zupełnie. Nagłe, odwróciwszy się, spostrzegałem obecność Rajmunda, którego oczy szare i zjadliwe wpatrzone były we mnie nieruchomie. Nagłe napadła mnie pokusa zbrodni tak silna, że aby nie rzucić się na tę drobną istotę złowrogą, uciekałem pośpiesznie.