Intruz/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Czwarty, piąty miesiąc przeszedł i ciężarność poczęła rozwijać się szybko. Ciało Juliany, wysmukłe, szczupłe i gibkie, grabiało, stawało się bezkształtnem, jak u chorych dotkniętych wodną puchliną. Zmiana ta upokarzała ją wobec mnie, jak jakie kalectwo wstydzące. Cierpienie dojmujące widocznem było na jej twarzy, ilekroć pochwyciła spojrzenie moje, zatrzymujące się na jej postaci ociężałej.
Ja byłem zgnębiony, niezdolny do wleczenia dłużej ciężaru tego nędznego istnienia. Co rano, skoro otwarłem oczy po śnie niespokojnym doznawałem istotnie takiego wrażenia, jak gdyby mi podano czarę głęboką i powiedziano: „Jeśli chcesz napić się, jeśli chcesz żyć dzisiaj, trzeba ci wytoczyć w tę czarę wszystką krew twego serca, aż do ostatniej kropli“. Za każdem obudzeniem obrzydzenie, wstręt niepohamowany i nieokreślony przejmowały mnie aż do najtajniejszej głębi mej istoty. A przecież trzeba było żyć! Dnie wlokły się z okrut ną powolnością. Czas, zdawało się, nie płynął a spadał kropla po kropli, leniwy, powolny. I miałem przed sobą jeszcze lato i część jesieni, wieczność całą. Usiłowałem naśladować brata, pomagać mu w wielkiej pracy rolniczej, jaką przedsięwziął, zapalić się u ognia jego wiary. Nie zsiadałem z konia po dniach całych, jak jaki buttero; szukałem znoju pracy ręcznej, jakiejś roboty łatwej a monotonnej; starałem się stępić żądło mej świadomości przez dłuższe stykanie się z prostakami, z ludźmi o pojęciach pierwotnych a prawych, z tymi, których reguły moralności, otrzymane po przodkach, wystarczają do spełniania czynności tak naturalnie, jak je spełniają organy ciała. Chodziłem kilkakrotnie odwiedzać Jana Scordio, świętego pustelnika; chciałem posłyszeć głos jego, chciałem rozpytać go o doznane w życiu nieszczęścia, chciałem spojrzeć w jego oczy takie smutne i zobaczyć jego uśmiech taki słodki. Ale nie wdawał się on w rozmowy; był cokolwiek onieśmielony ze mną; zaledwie odpowiadał mi kilku nic nie znaczącemi słowy; nie lubił wogóle nic mówić o sobie, nie lubił się skarżyć, nie przerywał sobie pracy, jaką był zajęty w danej chwili. Ręce jego kościste, wyschłe, poczerniałe, które zdało się, że są ulane z bronzu żywego, nie zatrzymywały się nigdy w pracy, nie znały może nawet, co tu znużenie. Pewnego dnia zawołałem.
— Kiedyż ręce twoje odpoczną wreszcie?
Człowiek ten nieskazitelny popatrzał na ręce swe z uśmiechem; przypatrzył się ich wierzchniej części, przypatrzył dłoniom, obrócił je ku słońcu ze spodu. To spojrzenie, ten uśmiech, ten gest użyczyły grubym tym, chropawym rękom jakiejś dziwnie dostojnej szlachetności. Stwardniałe od narzędzi rolniczych, uświęcone dobrem, które z nich spłynęło, bezmiarem znoju, jakiego dostarczyły światu, te ręce teraz godne były nosić palmę męczeńską.
Starzec skrzyżował je na piersi, wedle obyczaju pogrzebowego chrześcian i odpowiedział, nie przestając się uśmiechać:
— Niezadługo, panie, jeśli tak się spodoba Bogu. Kiedy mi je ot tak złożą, w trumnie.