Intruz/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wszystkie lekarstwa były daremne. Praca nie przynosiła mi uligi, nie pocieszała mnie, ponieważ była nadmierną, nieuporządkowaną, gorączkową, czasami przerywaną okresami niepokonanej bezwładności, przygnębienia, oschłości zupełnej.
Brat mój ostrzegał mnie:
— To nie jest to, co przepisuje reguła. Ty w ciągu jednego tygodnia czasem wyczerpujesz cały zasób energii, mogący starczyć na pół roku; potem pozwalasz sobie popadać w ospałość; następnie bez umiarkowania rozpoczynasz nanowo szafować siłami. Co innego bynajmniej przepisuje reguła. Trzeba, aby działalność nasza była spokojną, systematyczną, harmonijną, jeśli ma być skuteczną. Rozumiesz? Trzeba nam przepisać sobie jakąś metodę postępowania. Ale ty masz wadę wszystkich nowicyuszów: zbytek zapału. Z czasem uspokoisz się.
Brat mój mawiał:
— Nie udało ci się jeszcze pozyskać równowagi, nie czujesz jeszcze „stałego gruntu“ pod nogami. Ale nie obawiaj się. Prędzej czy później dojdziesz do tego, że wyrobisz sobie pewne prawa niewzruszone. Stanie się to odrazu, niespodziewanie, kiedy się tego najmniej spodziewać będziesz, z czasem.
I mawiał jeszcze:
— Na ten raz Juliana obdarzy cię z pewnością dziedzicem nazwiska, Rajmundem. Myślałem już o chrzestnym ojcu dla niego. Twego syna do chrztu trzymać będzie Jan de Scordio. Najgodniejszy to ojciec chrzestny, jakiego możnaby dlań wybrać. Jan natchnie go dobrocią i siłą. Skoro Rajmund dojdzie do tego wieku, w którym będzie już mógł nas zrozumieć, będziem mu mówić o tym szlachetnym starcu. I syn twój stanie się tem, czem my sami nie mogliśmy, czem nie umieliśmy być obaj.
Nieraz powracał do tego przedmiotu wymawiał często imię Rajmunda, wyrażał życzenie aby dziecko, które miało przyjść na świat, wcieliło typ tego ideału ludzkiego, o jakim on marzył, stało się Wzorem. Nie wiedział, że każde jego słowo było dla mnie pchnięciem sztyletu, jątrzącem więcej jeszcze moją nienawiść, że każde z nich wzmagało jeszcze moją rozpacz.
Wszyscy sprzysięgali się przeciw mnie bezświadomie, wszyscy udręczali mnie dowoli. Ilekroć zbliżałem się do kogokolwiek z moich, czułem się niespokojnym i trwożnym, jak gdybym był zmuszony przystępować do osoby, trzymającej straszliwą broń jakąś w ręku, której nie umie ani użyć, ani której zna niebezpieczeństwo. Byłem w bezustannem oczekiwaniu rany; aby mieć cokolwiek odpocznienia, skazany byłem na szukanie samotności i na uciekanie przed mymi bliźnimi; w samotności jednak spotykałem się oko w oko z najgorszym moim wrogiem, z sobą samym.
Czułem jak konam tajemnie; zdawało mi się, że życie uchodzi ze mnie wszystkiemi porami. Powtarzały się we mnie takie stany duszy, jakie należały do najsmutniejszej epoki mojej przeszłości, teraz już tak dalekiej. Czasami zachowywałem tylko poczucie głębokie mego osamotnienia pośród martwych widm wszechrzeczy. Przez długie godziny nie doznawałem innego wrażenia nad ciężar bezustanny a miażdżący życia i nad ciche uderzenia jakiejś arteryi w mej głowie.
To znowu nachodziły mnie wybuchy ironii i sarkazmu, zwrócone przeciw mnie samemu, nagły szał burzenia i łamania wszystkiego, szyderstwo bezlitosne, złośliwość dzika, cierpki ferment mętów najnikczemniejszych. Wydawało mi się, że nie wiem już, co to wyrozumienie, miłosierdzie, tkliwość, dobroć. Wszystkie dobre źródła wewnętrzne zatamowały się we mnie, wysychały jak fontanny, dotknięte klątwą. A wtedy nie widziałem już nic w Julianie, prócz brutalnego faktu, prócz jej ciężarności; nie widziałem w sobie nie innego nad osobistość śmieszną, męża wyszydzanego, ograniczonego, sentymentalnego bohatera z jakiejś nędznej powieści. Sarkazm wewnętrzny nie oszczędzał ani jednego z mych postępków, ani jednego z postępków Juliany. Dramat przetwarzał się dla mnie w komedyę gorzką i błazeńską. Nic mnie już nie powstrzymywało; wszystkie węzły się rwały; następowało jakieś gwałtowna zerwanie. I mówiłem sobie: „Po co pozostawać tu na to, aby grać dalej tę rolę ohydną? Pójdę ztąd, powrócę do świata, do pierwotnego mego życia, wyuzdanego życia. Rozerwę się, zatonę, zgubię się. Mniejsza o to! Nie chcę być, czem jestem, kał niech wraca do kału, nędza niech łączy się z nędzą i zgnilizną.