Trzy kwiaty Jędrek • Poezye cz. 2 • Wiersze różne • Antoni Lange List matki
Trzy kwiaty Jędrek
Poezye cz. 2
Wiersze różne
Antoni Lange
List matki

Sir Jonatan Robinson był w rozpaczy. — Wiosna
W zieleń uhaftowała pól szerokich krośna,
I oddech jej zefirów życiodawczych pełny
Bujnem kwieciem uśnieżył plantacye bawełny
I zdało się, że piękny będzie zbiór. Lecz latem
Były żary ogniste. — Gorejąc nad światem
Niby Tyfon ogromny — z złowieszczemi szumy
Słońce niosło bawełnie śmiertelny jad dżumy.
I na krwawych promieniach niszczyciele duchy
Ku łanom — bielejącym jak motyle puchy,
Albo stada owieczek na zielonej łące,
Zleciały drobnych stworzeń tysiące — tysiące —
Leciały — skąd? — nikt nie wie. Z nad równika żarów,
Jak niezmierzona chmura powietrznych talarów.
I słońce zakrywały swym czarnym ogromem
I padły na bieliźnie pól śmiertelnym gromem.
Niepowstrzymane roje szarańczy — bicz boży —
Którego nic nie wstrzyma i nic nie zatrwoży,
Ni wodotryski nafty — ani armat huki —
Płyną, coraz się w szersze rozlewając łuki...
Płyną w szklanym pobrzęku muzyki skrzydlatej,
Płyną — płyną i płyną, niszcząc białe kwiaty.
Urodzone z słonecznych ogni rozpalonych,
Legły, na stadach owiec, w kwiaty przemienionych —
I to, co umaiły wiosenne zefiry,

Przemieniła szarańcza w beznadziejne kiry.
Wszystko pożarła ciżba ta niezwyciężona:
Tu był wątek rozpaczy Sira Robinsona.
I, gdy szedł wśród tych krzaków, co rzadkiemi grupy
Sterczały na zagonach niby kościotrupy,
Na żaden ból nieczuły — ten yankes plantator —
Łzy miał w oczach, gryzł wąsy, przeklinał ekwator,
Gdzie w płomieniach się rodzi owa czerń zatruta.
I potrząsał połami białego surduta,
I targał rudą brodę — i by zakląć czary,
Pluł wciąż, jedno po drugiem ćmiąc wonne cygary
I mówił: Tam do licha! Wszystko mi przepadło —
Zginąłem przez tę hordę szarańczy zajadłą.
Wszystko mi tu wyżarły przeklęte potwory,
A tak mi się bogato uśmiechały zbiory.
Zrujnowany do szczętu — zniszczony, zgubiony...
I cóż mi pozostało — trzy, cztery miliony.
Jak się ratować? Jakąż tu zrobić oszczędność?
Pierwszą rzeczą w businesie siła i bezwzględność.
Co mi zniszczyła krwawa szarańcza z równika,
W małej cząstce odbiorę z pracy robotnika —
Siła wyższa. Dziesiątą spłacę część hałastrze —
I jam nędzarz. Więc niechaj dadzą mi po piastrze —
Toć zawsze tysiąc piastrów... Jestem zrujnowany!
Przepadł — do milion dyabłów — mój zbiór bawełniany.
Ha, do pioruna! gdybym pod ręką miał kogo,
Tobym go zdusił — zdeptał...
Tak marzył złowrogo
Sir Jonatan Robinson...
(Działo się to wszystko
W Ameryce, nad rzeką, co nosi nazwisko
Ohio — w Stanie Illinois — w bawełnianych stepach,

Kędy — na cmentarzysku, po miedzianych szczepach
Biały człowiek założył Iron-Law: tę krwawą
Nazwę wytłómacz sobie na Żelazne prawo.)
Tak więc pełny rozpaczy od klęski ogromu
Sir Jonatan Robinson polem szedł do domu.
I, stanąwszy w salonie, kędy mocą czarów,
Jaka tkwi we wszechmocnym rozkazie dolarów —
Zbiegły się wszystkich cudów przemysłowych kwiaty,
Padł na sofę — i zwierzchniej pozbywszy się szaty,
Zadzwonił niecierpliwie i krzyczał stentorem:
»Hej, Jowisz! Stare bydlę! Z tym czarnym potworem
Trzeba skończyć! Jowiszu! Ty psie szczekający!«
Na ten głos — w oka mgnieniu — przybiegł cały drżący
Ze strachu — murzyn z wargą wydętą — czerwoną.
Nie stary jeszczo. W oku skry mu dzikie płoną,
Twarz czarna, jakby piekieł znaczyły ją ślady,
Odbijała od sukien w barwie czekolady.
— »Jestem, Panie! i w kornej stał przed nim postawie.
Sir Jonatan Robinson — pan na Iron-Lawie,
Gniewny był, jakby całe siedziało w nim piekło,
I wołał z twarzą ogniem rozpaczliwym wściekłą:
— »Gdzieżeś był, czarny dyable? gdzie koślawe bydlę?
Jak czarta cię powiesić trzebaby na widle!
Nigdy was do roboty, wy, przemierzłe czarty,
Wy, małpy etyopskie! natury bękarty!
Wracam z pól, gdzie jak trupy sterczą krzak przy krzaku,
A ty psie, nie warujesz? Co, dyable?...
Koniaku!«
Drżąc, wybiegł czarny Jowisz — i wrócił po chwili,
Niosąc koniak, co nerwy yankesa posili —
Wtem pośliznął się — upadł na ziemię jak długi —
Zbił szkło — i zalał dywan złoconemi strugi.

Wówczas Robinson wściekły skoczył do murzyna
I zadrżała mu w ręku zapleciona trzcina
I począł nią okładać plecy Jowiszowe,
I barwić jego heban w pręgi purpurowe.
I wołał: Precz mi z oczu! precz mi z Iron–Lawa!
Natychmiast precz mi z domu, małpo kędzierzawa,
Papuasie nikczemny, etyopski potworze!
(Tak się biały na czarnym mścił za bicze boże.)
I w parę godzin później — ów nędzarz z hebanu
Opuszczał już granice Illinois Stanu.
I tak skutkiem szarańczy z bawełnianych stepów —
Jechał Jowisz na służbę do new-yorskich sklepów.

*     *     *

Przez tę samą szarańczę, co w Jowisza godzi
W niedługim czasie potem do Warszawy z Łodzi
Przybył Jędrek. Ogromne przyczyny globowe
Tajemniczo działały na losy Jędrkowe.
Bo zniszczenie bawełny — tam za oceanem —
Warsztaty druzgoczącym padło huraganem
Na miasta Europy i na Łódź. Fabryki
Powstrzymały ruch wrzecion. I żałobne krzyki
Zabrzmiały wśród roboczych tłumów. Właściciele
Mówili: Dobrzy ludzie! mamy was za wiele
Idźcie w świat! Oto dla was drobna zapomoga
I szukajcie roboty pod opieką Boga.
I tysiące ich było, co chleb utracili
Przez szarańczę z Iron-Law. I w niedługiej chwili
Rozbiegli się po świecie — w te i owe strony —

Do Kielc, do Częstochowy lub do wsi rodzonej,
Lub do Prus. A zaś Jędrek przybył do Warszawy:
Tak to działał ekwator na Jędrkowe sprawy!
Więc, pojąwszy istotę owej tajemnicy,
Nie dziw się, jeśli Jędrka spotkasz na ulicy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.