<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Za chwilę Helena jedzie powozikiem w stronę cmentarza Łyczakowskiego.
Wstąpiła do sklepu i kazała uwiązać sobie całą masę purpurowych storczyków i pomieszać je z paprocią.
Kwiaty zrzuciła na dywanik kauczukowy, wyścielający dno powozu i siedzi wyprostowana, rozkoszując się ze zmiennością właściwą jej charakterowi gwarem ulicznym i migającemi sylwetkami przechodniów.
Wjeżdża na ulicę Piekarską pod baldachimem swej jasnej parasolki, żałując, że nie spotkała nikogo znajomego. Teraz, gdy oswoiła się z tą jasną suknią, radaby pokazać się wszystkim i dzielić się z nimi jakąś radością i pragnieniem życia, które się w jej piersiach coraz więcej budzi. Przytem lubi jeździć powozem. Nie zna się na koniach i nie jest sportsmanką. Ale ten ruch — w bezruchomości, to jakieś rwanie się naprzód, co lot przypomina, sprawia jej nerwową ulgę.
Chorowała w zimie na zapalenie opłucnej i pozostało jej pewne zmęczenie ogólne, które czyni ją leniwą. Nie lubi chodzić, jazda jedynie sprawia jej prawdziwą przyjemność. Będąc czystą jak biała kotka, nienawidzi tramwajów i dorożek. Lubi swój powóz tak, jak lubi swoją własną wannę. Zdaje się jej, że wolałaby poprzestać na suchym kawałku chleba, a nie pozbyłaby się swoich koni i powozu. Przytem to ją odcina od tłumu, to ją wyodrębnia, to ją wywyższa niejako i nie dozwala zetknąć się z tymi „nieznajomymi“, którzy po ulicach chodzą.
Bo Helena lubi „ulicę“, ale zdaleka, jakby z loży teatralnej. I tak ją zna — nie inaczej.
Zajechała przed cmentarz.
Baby, siedzące na niskich stołeczkach, podniosły lament.
— O Jezu! Jezu! wołały — a jakaś zawodzić zaczęła — nad duszami zmarłych ulituj się Boże!...
Helena szybko zebrała fałdy sukni i dzwoniąc brelokami, zawieszonemi u paska, przestąpiła bramę. Zaraz zwróciła się na prawo i pewnym, śmiałym krokiem po dobrze znanych alejach iść zaczęła.
Na cmentarzu ptaki znużone upałem poukrywały się w gałęzie drzew. Kwiaty na grobach rozwijały się lub więdły pod promieniami słońca. Jakaś kobieta w żałobie oczyszczała mogiłkę małego dziecka z chwastów.
Przy niej na ziemi leżały na papierze nasiona nasturcji.
W oddali, bardzo nawet daleko, rozmawiały monotonnie dwie kobiety, dozorujące grobów. W powietrzu była woń nieokreślona, woń właściwa bliskościom garbarń i cmentarzy. Duszą czuło się tu robotę nowego życia z ruin starego istnienia, rozkwit z kałuży rozkładu. Ponad tą pracą rozciągała się tajemnicza skorupa ziemi, zazdrosna i nieprzejednana.
Helena stanęła przy grobie męża.
Był to bardzo porządny, solidny nagrobek, właściwy dla właściciela domu i lwowskiego obywatela. Zamożność zmarłego rozpierała grób i wydostawała się na zewnątrz. Grobowiec był bezmyślny i banalny.
Helena czuła tę banalność, ale jeszcze wtedy była tak przygnieciona wpływem, jaki na nią nieboszczyk wywierał, iż na inny zdecydować się nie mogła. Przytem Helena była chwilami uparcie logiczna. Zdawało się jej, że grobowiec trochę więcej „śmiały“ mógłby nie zgadzać się ze wspomnieniem postaci, którą kryło wieko trumny. I dlatego wybrała płytę gładką, dużą, ciężką, piaskową. Na niej kazała wznieść obelisk z czarnego marmuru i wyryć napis dużemi, złotemi zgłoskami. Na rogach ustawiono dwie latarnie weneckiej roboty i Helena, patrząc na nie, przypominała sobie zawsze latarnie swego powozu.
Grób jednak Gronowicza imponował dostatkiem i przyzwoitością. Miał w sobie coś z porządnej kamienicy, do której „żebrakom i domokrążcom“ wstęp wzbroniony. Przed grobem Helena kazała postawić ławkę, na której dawniej siadywała dość często.
Czyniła to jednak niechętnie. Nie doznała bowiem nigdy spokojnej, kontemplacyjnej zadumy, siedząc na tej wygodnej ławce, przed tym burżuazyjnym grobem. Modliła się najczęściej, ale czyniła w tem zadość obowiązkom. Czuła, iż wdowa powinna modlić się przy grobie męża. Czuła i dlatego się modliła.
I dziś usiadła na ławce, złożywszy poprzednio pęk czerwonych storczyków na piaskowej płycie.
Gorąco się wzmagało, słońce biło teraz prosto całym żarem na jej głowę. Lekka materja parasolki nie osłaniała jej dostatecznie. Zaczęła odmawiać modlitwę, ale przerwała natychmiast. Czuła, że krople potu występują jej na twarz. Otarła je chusteczką, poczem odłożywszy parasolkę, odczepiła od breloków srebrną puszkę z pudrem i upudrowała się sumiennie.
— Włosy mi się rozfryzują! pomyślała — poczem, nagle zgorszona swem postępowaniem, przybrała minę poważną, pomimo, że wszystko w niej aż kipiało od życia, nerwowej siły i chęci istnienia.
Zasznurowała jednak usta i wpatrzyła się w czarny obelisk grobowca.
— Jadę! — myślała — jadę do Reichenhallu, bo tak mi kazał doktór, tak mi kazał — inaczej... bym nie pojechała. Szkoda pieniędzy, potem... sama jechać w świat... nie, nie mam ochoty... nie cieszę się wcale.
Urwała tę myśl, bo w myślach jej równocześnie nurtowała druga myśl, która gromiła ją za tę nieszczerość, za to pozowanie przed zmarłym.
— Nie kłam, cieszysz się, że jedziesz, sama tę myśl poddałaś lekarzowi — rada jesteś wyrwać się w świat, podróże były zawsze twojem marzeniem.
Obejrzała się z trwogą.
Zdawało się jej, że ta druga myśl — to on, to ten z trumny, z pod ziemi mówi do niej swoim trochę ochrypłym głosem.
Wstała i chwilę jeszcze pozostała tak przy grobie niezdecydowana, czując, że razem z jasną suknią zerwał się ostatni węzeł, który ją łączył z wspomnieniem tego człowieka, do którego nie miała nawet czasu przywiązać się, jak należało.
— Nie moja w tem wina! — wyrzekła prawie pół szeptem, a w myśli dodała — zresztą, cóż? byłam mu wierna i cierpliwa, teraz nosiłam żałobę, przyniosłam kwiatów, przyszłam się pożegnać... cóż mogę więcej?...
Pochyliła się jeszcze nad płytą i, jakby chcąc wypełnić ostatnie swe obowiązki, oczyszczała kamień z listków akacji, które wiatr nawiał z sąsiedniego drzewa. Poczem niepewnym wzrokiem ogarnęła cmentarz.
— Tak prędko tu nie przyjdę — pomyślała — muszę się napatrzeć.
Ze stoku góry widać było po za oparkanieniem dolinę i znów piętrowe tarasy wzgórz, na których ciągnęły się czerwone zabudowania fabryczne. Tu i ówdzie strzelała w górę igła kominu. Niebieskawe smugi wlokły się po szarawych wzgórzach. W oddaleniu kępy drzew zdawały się prawie szafirowe. Natomiast niebo było całe aż białe, jak rozpalone żelazne sklepienie.
Helena wzrokiem wybiegła po za ten mur cmentarny i nagle uczuła chęć wyrwania się z tego miasta umarłych, z tej powodzi grobów, krzyży, więdnących kwiatów, płaczących brzóz i akacyj, z tej biednej łzawnicy, z tej urny olbrzymiej, w której rozsypywały się w proch szkielety ludzkie.
— Pójdę... niechcę... niechcę... — wołała w myślach gwałtownie.
I tak, jak z pokoju Weryhy ona wywlokła swą duszę precz, w świat pomiędzy ludzi, tak teraz jej dusza wlokła ją i pędziła zdala od mogił i grobów.
— Nie czas ci jeszcze, nie czas... — mówiła dusza, a Helena, szeleszcząc jedwabiami spódnic, biegła w stronę bramy, za którą widać było na ulicy stojący jej ciemny powozik, parę smukłych koni i sylwetkę stangreta w czarnej, eleganckiej liberji, siedzącego nieruchomo na koźle.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.