<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— Czy wielmożna pani każe podać herbatę?
— Nie, zadzwonię... — odpowiedziała Helena.
Usiadła na fotelu koło okrągłego stołu i zdawała się na coś czekać. Spoglądała na zegar, na drzwi. Nagle wstała i podeszła do okna. Ulica Zygmuntowska, przy której mieszkała, była pusta. Wieczór nadchodził powoli, ale miał w sobie jakąś monotonię, rozpaczliwą pustkę, coś, co jej duszę przeszywało boleśnie. Zdawało się jej, gdy przechyliła się przez okno, że jakaś część jej życia ulata nagle i rozprasza się w przestrzeni. Z przeciwległych okien dolatywały ją tony fortepianu.
L’Altalena... pomyślała i przymknęła oczy.
Była to włoska piosenka o dziwnym, niepokojącym motywie. Helena słyszała ją teraz w lecie codziennie o zmroku, gdy z okien otwartych dolatywały dźwięki fortepianów. Kilkakrotnie chciała kupić nuty tej piosenki i grać ją sama, grać do znużenia, tak motyw ten męczył i mordował ją po prostu swoją banalną niezwykłością. Ale nigdy nie odważyła się grać jej sama. Miała jakąś zabobonną trwogę, gdy słyszała tę l’Altalenę; zdawało się jej, że tuż po za nią jest jakaś groźna postać, jakiś czarny płaszcz tragedji jej życia, coś, przed czem uciecby nie mogła, jakaś sieć, w którą dusza jej oplącze się tak, że gdy wyrwie się, pozostaną już tylko strzępy trupie.
Helena słucha l’Altaleny, oczy ma zamknięte, bo nawet w pustkę ulicy patrzeć się boi. A tak bardzo się boi, że zapomina o Reichenhallu, o tem, że ma na sobie nowy lila szlafrok, że ma już pieniądze na drogę... tylko słucha l’Altaleny, którą jęczy w oddali jakiś nieznany fortepian i czuje się bardzo samą, bardzo bezsilną wobec jakiejś groźnej, niewidzianej potęgi.
Nagle łagodny, spokojny głos mówi:
— Jaka pani dziś ładna!
Helena odwraca się szybko.
— Och!... to pan... jakże to dobrze!...
Weryho stoi przed nią, oczy ma trochę zmrużone, patrzy na nią tak z pod rzęs i uśmiecha się dziwnym, sennym, pobłażliwym uśmiechem Buddhy.
— Ładna pani! — powtarza, a ręka jego drobna kobieca, gładzi poufale mięką tkaninę szlafroka.
Prowadzi ją w róg salonu, gdzie sobie urządzili „kąt“. Są tam dwa fotele angielskie ciemnozielone, kryte aksamitem i na biegunach. Sam Weryho rysunek ich znalazł w Studio Olone, przyniósł i do zrobienia tych foteli nakłonił.
Pomiędzy fotelami jest niski stolik. Na nim dzienniki, książki, papierosy w ryneczce z saskiej, starej porcelany.
Ten cały kąt oddzielony od reszty salonu wysokim parawanem z zielonego, grubego płótna, pomalowanego w lila irysy.
— Tak! — mówi Weryho, sadzając Helenę na fotelu — w naszym kącie pani się niczego nie boi... Co? ha?...
Helena, już uspokojona, śmieje się cicho.
— Nie... minęło. To resztki mego osłabienia. Gdy wrócę z Reichenhallu, będę już zupełnie zdrowa. Prawda?
Lecz on nie odpowiada.
Zasiadł wygodnie w fotelu i patrzy proszącym wzrokiem..
— A mój papieros? — pyta, przechylając głowę.
Ona, śmiejąc się, powstaje, wyjmuje z ryneczki papieros, wkłada go do ust Weryhy i zapaloną zapałkę przytyka do papierosa.
— Ty... leniwcze!... — mówi z wymówką starszej siostry, karcącej rozpieszczonego dzieciaka.
On pali papierosa powoli i kołysze się na fotelu.
— A pani wie... ja dostałem to miejsce w prokuratorji skarbu!
Helena cieszy się naprawdę. Tak lubi Weryhę, że wszystko, co jego dotyczy, obchodzi ją bardzo. Natychmiast jednak wyobraża sobie to delikatne stworzenie wtrącone w zapleśniałą piwnicę bjurokracyi i żal ją ogarnia wielki za jego swobodą.
— Ale co ty biedaku będziesz tam robić w tej prokuratorji... to nie dla ciebie.
Weryho milczy.
Ładna twarz jego, regularnie ładna z aureolą jasnych włosów, przebija się chwilami przez biały obłoczek papierosowego dymu. Na zielonkawym tle parawanu robi wrażenie bardzo delikatnego pastelu.
Helena mówi dalej.
— Ja chciałabym żeby z ciebie był... artysta.
— Ja jestem nim — odpowiada Weryho.
— Ty?
— Ja. I widzi pani, ze mnie jest może lepszy artysta niż ten, który to miano jak etykietę sobie na czoło przybija... A w dodatku jestem czystej wody renesans. Ja rzeźbię, maluję, cyzeluję, jestem poetą słowa, linji, barw, tonów... O, w tej chwili, ja, patrząc na panią, jestem twórcą arcydzieła. Pani taka smukła w tych lila draperjach, na zielonem tle, po którem strzelają irysy, ręce pani białe, przejrzyste, długie, oparte na ciemno-zielonych poręczach fotelu, stopy toną w fałdach, nad głową cała piana złotawych włosów, z pod nich dwie plamy oczów... Naokoło pani moja myśl poetyzuje, snuje się całemi obłokami i harmonią melodyjną przepełnia mi duszę. Ja w tej chwili panią rzeźbię, maluję, śpiewam i to wszystko jak prawdziwy arystokrata — esteta, nie dla tłumu, wszystko dla siebie, zazdrośnie, w malachitowej czarze na samem dnie mej duszy.
Helena milczała.
On mówił powoli, łagodnie, leniwo z troszką ironicznej domieszki. Ale czuła, że on mówi prawdę. I czuła, że tę prawdę mówił i dalej.
— Czy w prokuratorji skarbu, czy gdziekolwiek, ja nic nie uronię z mego artyzmu... niech mi pani wierzy. Skoro mi przyjdzie ochota tworzyć, jeśli nie znajdę podatnego gruntu dokoła siebie, to ja mam w swej duszy cały magazyn, cały zapas takich mar, z których mogę sobie tworzyć arcydzieła. I to mi najzupełniej wystarczy. Cóż! Mogę siedzieć cały dzień w bjurze a to niema nic do rzeczy. Ja swoje artystyczne „ja“ zachowam i rozwijać będę w cieplarni mej siły twórczej. I w tem cała moja siła.
Tak — bezwarunkowo, on jest silny, pomimo swej pozornej leniwej słabości — myślała Helena. Silniejszy jest odemnie. Umie się zamknąć w sobie, umie sobie wystarczyć, umie uspokoić się, a ja szarpię się, rzucam, trwożę... pragnę. Potrzebuję zewnętrznych wrażeń, a gdy mam je — nie umiem chłonąć ich w siebie i zrobić sobie z nich ów zapas, w którym on czerpie owe estetyczne ciepło, stwarzające dokoła niego ten „spokój“, w jakim żyje.
— Ja panu zazdroszczę! — mówi Helena, jakby reasumując swoje myśli.
— Tak! — odpowiada Weryho — tak... mnie można zazdrościć, ja potrafię cierpliwie żyć... a to nie wszyscy umieją.
— Nie wszyscy... ja pierwsza.
— Tak, pani... i bardzo mi pani żal. Mówiła mi pani, że lubi pani jechać w powozie i patrzeć na ludzi jak z teatralnej loży. Niech pani tak jedzie spokojnie powozem i przygląda się samej sobie i temu, co los z panią robić będzie. Widzi pani, my jesteśmy jak... gałęzie drzew. Wicher nami gnie to w tę, to w ową stronę. Lepiej obserwować wicher, niż walczyć z nim.
— O! — protestuje Helena — ja chcę, ja muszę mieć własną wolną wolę.
Po ustach Weryhy przesunął się uśmiech.
— Wolna wola?... Czy pani wie, co z panią będzie za kwadrans?
— Wiem, wypiję z panem herbatę i będziemy dalej rozmawiać.
— To tylko przypuszczenie... gdzież pewność?
Ażeby go przekonać, Helena dzwoni i za chwilę Julia podaje herbatę, stawiając filiżanki na małym stoliczku. Przyjął się zwyczaj picia tej herbaty popołudniowej tu, w salonie, przy małym stoliczku lakierowanym na zielono.
Weryho bierze filiżankę i krzywi się niesmacznie.
Helena to skrzywienie chwyta w lot.
— A... chodzi o filiżankę.
— Uhm... ciągle ze szkła, ja tego znieść nie mogę.
Helena zakłada ręce wysoko ponad głową, z rąk jej spadają szerokie rękawy szlafroka, cały tors wygina się smukłą, zgrabną linją.
— Czekaj... — mówi z uśmiechem — ja to wszystko zmienię. Wszystko przywiozę z Wiednia inne, secesyjne, świeże.
— Pani to wszystko powyrzuca!
W Helenie nagle coś się zrywa, pierś jej rozsadza.
— Tak!... tak!... — woła namiętnie — precz z tem, precz! Mnie tu wszystko dusi, dławi, męczy. Wszystko musi być nowe, inne, świeże, wesołe...
Przymknęła oczy i nagle dodała prawie szeptem:
— Może się wtedy już nie będę bała!
Osunęła się znów na fotel i siedziała tak zapatrzona przed siebie. Weryho postawił filiżankę na stoliku, powstał i bez przyczyny chodził powoli po salonie. Mrok zapadał i z nim jakieś uczucie nadzwyczajnej melancholji wkradało się do tego kąta. Fortepiany w sąsiednich kamienicach umilkły.
Nagle Weryho stanął przed Heleną i, nie pochylając się, oczyma swemi sennemi twarz jej ogarnął.
— Pani nie masz religji pamiątek... — wyrzekł powoli — pani nigdy nie będziesz szczęśliwa...
— Czy w tem szczęście? — rzuciła Helena.
— W pamięci? Tak.
— Ja sądzę przeciwnie. Rzucić wszystko, co dręczyło precz, nawet wspomnienie i biedz tam, gdzie wszystko nowe...
— Oh! Oh!
Weryho umilkł i znów wolno po pokoju chodził. Helena siedziała nieruchoma, z głową przechyloną i oddychała ciężko. Było jej gorąco, nerwy w niej grały.
Wreszcie Weryho znów się zatrzymał naprzeciw niej.
— Dobrze... — wyrzekł, jakby odpowiadając na jakąś myśl ukrytą — dobrze, a kiedyż pani wróci?
Ona śmiać się zaczęła gwałtownie.
— Kiedy? ho! ho!... Nie wiem — skoro mi pieniędzy zabraknie, a może skoro mi sił nie stanie...
On zatopił w nią swój wzrok, który nagle ożywił się i nabrał wyrazu.
— I czego pani będzie po świecie szukała?
Helena milczy. Namyśla się. Prawda — czego ona właściwie szukać będzie? Wrażeń?.. Nie. I nagle, bezwiednie prawie, woła jakby tryumfującym głosem — jakby zwiastującym wreszcie jakieś odkrycie głębi swej duszy.
— Miłości!
I szybka następuje odpowiedź Weryhy:
— Jakiej?
A ona z uśmiechem rzuca mu z oczyma na wpół przymkniętemu
— Takiej... jak tęcza!
Słowa te wpadają pomiędzy nich dwoje pozornie puste i bez znaczenia, lecz coś przed wzrokiem ich dusz migoce całą gamą barw, rozpływa się w przestrzeni.
Jak tęcza!
On nie żąda tłumaczenia, on ją odczuł, zrozumiał.
Wie, że to ma być miłość pełna, złożona po prostu z całej gamy uczuć od purpury namiętności aż do ciemni rozpaczy. Ona także tak zrozumiała to określenie, które wydarła z jej ust jakaś nieznana siła i oboje milczą teraz, a pomiędzy nimi niewidzialna smuga miłości ścieli się niby morze o zachodzie słońca i ciągnie i wabi...
Ściemnia się już prawie zupełnie. W kątach salonu tworzą się jakby ciemne pieczary — tu i ówdzie widać jeszcze szkielety palm.
Pierwsza Helena budzi się z zamyślenia.
— Pal... mówi do Jurka, czemu nie palisz?
Ona sama nie pali, ale lubi upajać się dymem tytoniowym, który rozpływa się po salonie.
Lecz on nie sięga ręką po papierosa — i bardzo wolno odchodzi ku oknu — staje w niem i opiera się o ramę.
— Gorąco ci? — pyta Helena — mnie także gorąco...
Nie idzie jednak do okna. Siedzi na fotelu, kołysząc się lekko. Ogarnia ją uczucie jakiejś błogości. Jest u siebie, cisza... spokój. Niedaleko ktoś jej życzliwy. I w tej samej chwili rodzi się w niej niepokój, czy dobrze robi, jadąc od tej ciszy i spokoju, goniąc za tą tęczą...
Uczucie to przejmuje ją wielką przykrością i dawnem wrażeniem trwogi, które powraca z nową siłą. — Przez otwarte okno słychać, jak ktoś znów zaczyna grać l’Altalenę.
— Oh!... — wyrywa się jej z piersi prawie z jękiem.
Nie wie sama, jak wstała, jak podeszła do okna i znalazła się obok Weryhy. Kurczowo chwyciła go za rękę.
— Znów się boję!... — wyrzekła, zaciskając zęby.
On nic nie odpowiedział, tylko bardzo szerokim, pięknym gestem przygarnął ją do siebie, poczem oczy jej, usta, szyję, długo, spokojnie całować zaczął.
Ją w pierwszej chwili ogarnęło uczucie niewypowiedzianej ulgi i błogości — potem chciała się bronić, lecz czuła, iż przerwie bardzo ładną, bardzo szlachetną chwilę swojego i jego życia i instynktem wiedziona nie uczyniła tego. Zamknęła oczy i stała biernie z rękami opuszczonemi wzdłuż ciała.
— Teraz niczego się nie boję! — myślała z radością.
Jego twarz była ciągle marmurowo spokojna, tylko oczy pokryła jakby mgła. Całował tę milczącą kobietę jakby we śnie, pojąc się ekstazą, wrażając w pamięć każdy pocałunek. Oboje byli bardzo bladzi, bardzo spokojni i powoli zupełny cień owinął ich postacie.
Jej zdawało się, że ktoś — pochylony nad nią — czytał rozdział jakiejś bardzo pięknej a nieznanej jej książki.
Nagle zabłysła smuga światła i zbudziła ich z tego rozmarzenia.
Zapalono latarnię, która stała na przeciwległym trotuarze.
Odsunęli się od siebie. Czuli oboje, że na razie nie mogą, nie powinni nic do siebie mówić.
On ujął ją w ramiona i bardzo delikatnie, jak wielką lalkę, oparł o ścianę. Blask latarni padł na jej twarz pobladłą i oświetlił jej ciemne, duże oczy, które zdawały się patrzeć na niego, nie widząc.
I cicho, spokojnie Weryho wysunął się z salonu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.