Jak tęcza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy Helena wzięła do ręki parasolkę i stanęła przed dużą szafą, w której drzwiach wprawione było lustro, mimowoli uśmiechnęła się radośnie.
Nie — nie zbrzydła wcale przez czas trwania żałoby, przeciwnie — zdawało się jej, że smukłość jej postaci nabrała jakichś artystycznych linji.
Jasna popielata suknia angielska, wybornie skrojona, zapięta szczelnie na dwa rzędy guzików, przylegała do gorsu i bioder. Od paska zwieszał się na łańcuszku cały pęk srebrnych drobiazgów, pomiędzy któremi otwarte lusterko połyskiwało jak gwiazda.
Helena odłożyła parasolkę i szybko lusterko zamknęła, poczem znów się do zwierciadła zwróciła i ująwszy fałdy szeroko rozkładającej się u boku sukni, śledziła, czy widać z pod fałd koronkę spódnicy z grubej materji liońskiej, szarej, przeciętej deseniem wielkich, liliowych irysów.
— Czy nie zawcześnie ten lila kolor wmieszany w popielatą barwę stroju — przemknęło jej przez głowę.
— Nie — nie zawcześnie. Cóż znowu! Lila — „demi-deuil“, to przecież wiadomo. Och, dosyć tych ciężkich czarnych sukien i czarnych spodniczek! Dosyć tej żałobnej krepy, wlokącej się za nią od półtora roku, jak chmura. Zdawało się jej zawsze, że jest poprostu brudną, czarną od tych wełn, które drapały jej delikatne ciało.
Dziś, w to letnie południe, gdy cały Lwów tonął w złocie słonecznem, ona ośmieliła się zrzucić ze siebie szaty wdowie i włożyła po raz pierwszy jasną sukienkę „genre tailleur“, która na nią czeka w szafie już dwóch od tygodni.
Chciała ją dopiero włożyć na drogę, gdy już pojedzie do Reichenhallu, ale gdy otworzyła szafę i ręka jej natrafiła na miękką, śliczną, angielską tkaninę, gdy zamigotały przed nią dwa rzędy owych srebrnych, delikatnie ażurowych guziczków stanika, Helena nie mogła oprzeć się pokusie.
Tem gorzej — ubierze się dziś jeszcze jasno.
Ubierze się, napoiwszy przedtem waporyzatorem brzeg sukni, swoim ulubionym Cherry Bloosomem, pomieszanym z ambrą. Weźmie także popielaty Windhorst z białemi skrzydełkami i perłowe rękawiczki. En tout-cas ze srebrną rączką, popielate, mieniące, leży na pułce szafy lustrzanej od dwóch tygodni. Weźmie i en-tout-cas. Tem gorzej. Nie jest w stanie oprzeć się pokusie.
Cóż znowu! Nie jest przecież starą, jakkolwiek skończyła dziś właśnie lat trzydzieści. Ma jeszcze prawo do życia i „on“ był chory — a choroba Brighta wyrabia w człowieku strasznie nerwowe usposobienie.
„Jemu“ się wszystko nie podobało. Nie wolno jej było grać, nie wolno śmiać się, nie wolno przyjmować kogokolwiek, nie wolno nigdzie bywać. Sam jeździł dwukrotnie do Karlsbadu. Jej brać nie chciał. Odsyłał ją wtedy na wieś do swojej siostry. Ciężki był charakter... z pewnością, gdyby ją zobaczył tak ubraną, nie pozwoliłby jej przejechać się po mieście...
I Helena mimowoli ogląda się ku drzwiom. Zdaje się jej, że ciemna portjera podniesie się i w progu stanie „on“ — ten zmarły mąż... zły, chmurny, z oczyma świecącemi fosforycznie, z najeżonemi włosami, z twarzą nadzwyczaj podobną do fotografji Ibsena.
Przejmuje ją trwogą — zdaje się jej, iż rzeczywiście zmarły stoi za progiem, nerwowo więc przyciska guzik elektrycznego dzwonka i stoi nieruchoma, czekając, aż ktoś ze służby pokaże się we drzwiach.
Portjera rozchyla się.
Pojawia się panna służąca, dziewczyna wysoka, płaska, trochę dziobata.
— Wielmożna pani dzwoniła?
— Tak — odpowiada nerwowo Helena — czy Józef zajechał?
— Od kwadransa.
Helena bierze znów parasolkę i kieruje się ku wyjściu.
Przechodząc koło panny służącej, stara się iść pewnym krokiem, bo zdaje się jej, że dziobata dziewczyna gani w duszy ten nieprawidłowy przeskok z żałobnych kirów do jasnej toalety. Lecz Julka jest dawną i układną sługą. To ona umie czytać w oczach Heleny. I natychmiast — układnie:
— Och! Jak wielmożna pani dobrze zrobiła, kładąc jasną suknię — mówi słodkim głosem — na dworze tak gorąco... a potem wielmożnej pani tak w jasnych kolorach ślicznie...
Helena uradowana uśmiecha się łaskawie. Jej niezdecydowany charakter potrzebuje aprobaty nawet sługi. Czemprędzej wynagradza Julkę, darowując jej żałobne suknie.
— Zabierz, zabierz, sprzedaj albo zrób, co chcesz... niech ich więcej nie widzę.
Julka kiwa głową.
— Dobrze, zabiorę, rączki całuję... Ja wiem, to może dokuczyć taki karawan. Wielmożna pani i tak za długo w żałobie chodziła.
Helena już wyszła na schody ładnie utrzymane, czyste, zafroterowane. Na wszystkich piętrach drzwi ozdobne, solidne, były zamknięte. Po za drzwiami cisza, na schodach także cisza kościelna. Przez kolorowe szyby okna słońce wpadało całą tęczą i słało się snopem na stopnie. W tęczę tę weszła Helena i wzrokiem ogarnęła całą klatkę schodową.
— To wszystko... moje! — pomyślała z jakąś radością.
I nagle serce jej wezbrało wdzięcznością dla tego męża, który, umierając, zapewnił jej tak dostatni byt, uczynił ją panią pięknej kamienicy, w której nigdy zamożnych lokatorów nie brakło.
Postanowiła pojechać na cmentarz. Tak, pojedzie — zawiezie „mu“ trochę kwiatów, pomodli się. I tak miała być na cmentarzu przed wyjazdem zagranicę. Równocześnie prawie przychodzi jej na myśl, że każe dać na schodach dywan z czerwonemi szlakami. Lokatorowie się ucieszą, bo, on“ nigdy nie chciał zgodzić się na dywan na schodach, nazywając dywany gniazdami mikrobów. Mimo to u nich — w mieszkaniu było — mnóstwo dywanów, makat i portjer.
— Aż dusi! — pomyślała, wychodząc do bramy.
W bramie spotkała stróża Anzelma w brudnej, liberyjnej kurtce. Zgromiła go, bo kupiła mu dwa garnitury płucienne w paski, ażeby chodził czysto ubrany. Anzelm tłumaczył się, iż jest przy „robocie“. Helena pogroziła mu, rada skończyć tę dyskusję, gdyż dziś nie miała ochoty gniewać się na kogokolwiek. Lecz Anzelm zatrzymał ją w chwili, gdy miała już wyjść na ulicę.
— A to, proszę wielmożnej pani gospodyni, ten młody pan z drugiego znów chce, żeby mu zamurować jedno okno.
— Zamurować?
— Tak! On mówi, że mu za jasno i zawsze to okno czarną płachtą zaciąga, ale mówi, że się mu to przykrzy i każe sobie zamurować.
Helena wzruszyła ramionami. Ten młody Weryho sam nie wie, co wymyśleć. Skarży się, że mu za widno. Radby siedzieć w piwnicy. Helena tego nie może zrozumieć. Ona pragnie jasności, słońca — od chwili gdy mąż umarł, odsłania portjery, firanki spina szpilkami, tak ją ciemnica, panująca w jej mieszkaniu, męczy.
— I proszę wielmożnej pani gospodynią ja nawet nie wiem, czy to się da zamurować? Przecież to trzeba będzie całe okno wyjąć... — mówi stróż, wzruszając ramionami.
Ach ten Weryho! On jeden jej przysparza najwięcej kłopotu ze wszystkich lokatorów. Kawaler ma mały pokoik, do którego jest wchód przez ganek. I ciągle mu coś brakuje. A to... chodzą mu lokatorowie po ganku koło okien, a to znów grają na fortepianie, a on nie może czytać swego d’Annunzia, a to drzewa w sąsiednim ogrodzie zanadto jęczą jesienią po nocy.
— Może by najlepiej wielmożna pani wymówiła mu mieszkanie — proponuje Anzelm.
Wymówić mieszkanie — jemu — temu słodkiemu Jurkowi, temu złotowłosemu chłopcu, który jak promień przesuwa się przez jej życie z ruchami rozpieszczonego, miłego kociaka... nie, cóż znowu!...
— Niech się Anzelm do tego nie wtrąca! — odpowiada Helena sucho, ja pójdę sama obejrzeć, czy okno da się zamurować....
Gdy wypowiedziała te słowa, ogarnia ją jakieś zmieszanie. Nigdy jeszcze nie była u Weryhy nawet w charakterze gospodyni domu. Miałaby ochotę się cofnąć, lecz Anzelm już idzie przez dziedziniec i mówi.
— Proszą za mną... ja mam klucz, bo właśnie posprzątałem u panicza.
Za chwilę są pode drzwiami mieszkania Jurka. Anzelm otwiera drzwi kluczem i Helena wchodzi, ciągle zmieszana jakby popełniała jakiś zły uczynek. W pokoju panuje duża równowaga duchowa, pomimo, że jest pusty i nie ma w nim człowieka ten kąt zamieszkującego. Meble ubogie i banalne, ale rozstawione z jakimś charakterem. Na ścianach rysunki kobiecych główek łagodnie szkicowanych. Nad łóżkiem duża fotografia ślicznego, dwuletniego dziecka, dziewczynki o rozmarzonych oczach. To dziecko ma wyraz tak smutny i rozumny, że odrazu przykuwa do siebie, mówiąc dużo w swem milczeniu.
— To jego córka! — objaśnia nagle Anzelm, a Helena niecierpliwym ruchem manifestuje zdenerwowanie, na dźwięk tego brutalnego głosu, przerywającego jej wrażenie, jakie odniosła, przestępując ten pokój. Na stole leży książka. Helena zbliża się. To kult piękna — nazwisko Ruskina powtarza się na każdej kartce. Jedno okno zasłonięte czarną zasłoną — sprawia, że w tym pokoju panuje jakieś wrażenie oddalenia się od świata — czegoś wyodrębnionego od hałasu i rażącego światła. Helena radaby tu zostać sama choć chwilę. I krótko, szybko, nakazuje stróżowi wyjść na ganek.
— Wyjdźcie! — mówi i nie patrzy na Anzelma, aby nie psuć sobie nastroju jego brudną kurtką i wolem gardłem, które mu z pod rozchylonej koszuli wychodzi.
Jest teraz sama, ale nie porusza się z miejsca. Czuje bowiem w tym pokoju to samo, co ją ogarnia zawsze, skoro Weryho jest przy niej. Jakie to uczucie, tego określić nie umie. Ot — upalny, skwarny dzień — a nagle zaciemnieje pod stopami czarna smuga cienia.
I w ten cień gdy się wejdzie, następuje dziwne uczucie ulgi. To ją ogarnia, takie uczucie cienia, w które weszła jej dusza. W tym pokoju panuje takie same orzeźwiające uczucie. Tu jest daleko od szpetoty ludzkiej, tu coś dobrego, pięknego panuje w przestrzeni. Co? Niewiadomo. Ot! Może piękność samego Weryhy, może ten łagodny ton jego głosu, wdzięk jego poruszeń, czar dziewczęcy jego uśmiechu. A może jego duchowa strona, przepojona tym ekstraktem piękna, jakie on umiał tak zręcznie z każdego objawu życia wyciągać. Helena nie wie, ale czuje to i mimowoli uśmiecha się. Przymyka oczy, rada pod tem wrażeniem pozostać jak najdłużej tak samo, jak w chwili, gdy Weryho ma odchodzić od niej, zatrzymuje go i prosi „zostać jeszcze chwilkę“.
I teraz pragnie „zostać jeszcze chwilkę“ ona w tej ciszy pokoiku o zasłoniętem oknie, o książce otwartej na stole, o fotografji smutnego dziecka nad łóżkiem.
Lecz iść musi i wyrywa swą duszę siłą prawie z tego kąta i uprowadza ją w blask słońca, w gwar życia, w rozdrabnianie siebie i tego, co jest najlepsze, na cząstki, które po świecie bez pożytku fruwają i giną gdzieś w odmęcie — na przepadłe — na marne.